Czasem jest mi po prostu przykro, kiedy słucham i czytam, co plotą ludzie na temat Nieuważności. Wydaje się niedouczonej ciżbie, że nie jest to trudna i wymagająca ścieżka, ale duchowy odpowiednik siorbania lemoniady na tarasie. Wyobrażają sobie różne osoby, że podczas gdy jogini, członkowie kółek różańcowych, wojujący ateiści, czciciele trzmieli, himalaiści zimowi i karatecy kroczą ku swoim podniosłym celom w znoju i wyrzeczeniach, ten, kto wybrał Nieuważność, przypomina kowboja z kreskówki, który ze źdźbłem w kąciku ust, z kapeluszem nisko na czole i zmrużonymi oczami popuścił cugli koniowi i pozwala, by ten sam go prowadził – w delikatnych promieniach słońca, przy dźwiękach harmonijki ustnej sączących się nie wiadomo skąd.
Taki stereotyp jest krzywdzący. Tylko ten, kto poświęcił swoje życie Nieuważności, wie, że jest to miłość niełatwa i wymagająca – do tego stopnia, że aż trudno nazwać ją miłością (nie wiem doprawdy, czemu użyłem tego słowa). Bywa przecież tak, że tygodniami, lub miesiącami, nie czyni się żadnych postępów, że człowiek wręcz cofa się na ścieżce Nieuważności, bo zewsząd wdziera się w jego życie porządek świata. Ma się wrażenie, że skarpetki same odnajdują pary, zwijają się w zgrabne kulki i wpadają na odpowiednią półkę w szafie, a – co gorsza – podobne rzeczy dzieją się z myślami. Zdarzenia oraz idee nabierają sensu, wiążą się ze sobą, co mnoży sens w postępie geometrycznym i nic nie jesteśmy w stanie na to poradzić, bo tak działa rozum i pragnienie porządku, najsilniejsze, najgorsze ludzkie instynkty i najzacieklejsi nieprzyjaciele Nieuważności.