Uwaga, licho nie śpi! W ręce demona możemy wpaść wszędzie i o każdej porze. Lepiej więc się przygotować! Proponujemy podręczny leksykon demonów, do wydrukowania i noszenia w portfelu.
W słowiańskiej demonologii występuje wiele „urokliwych” stworzeń: Baba Jaga, gumiennik, utopiec, ćmok, mamuna… Latem szczególnie trzeba uważać na południcę. Bo komu podczas wędrówek po Polsce nie przydarzyło się odsapnąć chwilę w polu i ukryć pod drzewem przed palącym słońcem? Właśnie wtedy może zaatakować południca. Zapowiadają ją kręcący się słup kurzu na drodze i poruszające się łany zbóż (nie mylić z kręgami w zbożu, to pozostałość demonów bardziej nowoczesnych). Potem pojawia się wysoka, chuda kobieta z rozwianymi włosami. Bardzo piękna lub wyjątkowo szkaradna. Owinięta w płótno, unosi się w powietrzu i wypatruje ofiar. Jeśli znajdzie nas śpiących, udusi lub utnie głowę sierpem, jak to wielokrotnie robiła ze żniwiarzami.
W niektórych regionach południce szczególnie gnębią lubieżników, warto więc unikać baraszkowania w zbożu oraz nagich kąpieli w stawach i rzeczkach. Demon atakuje nie tylko dorosłych. Jeśli wypatrzy pozostawione bez opieki dzieci, porwie je do worka lub oszpeci. Szczęściarze mogą wpaść na ciekawską południcę, która przed atakiem zada im zagadkę – niczym starożytny Sfinks. Jeśli odpowiedzą, ocalą skórę. Lecz nawet gdy jakimś cudem wyjdziemy ze spotkania z południcą cało, może nas oślepić lub pomieszać w głowie (jak sugerują badacze, niewykluczone, że tak nasi przodkowie tłumaczyli sobie udar słoneczny). A na odchodne demon zamieni się w dokuczliwego bąka lub gza.
A skąd w ogóle biorą się południce? To dusze nieszczęsnych dziewcząt, które zmarły tuż przed ślubem, w trakcie uroczystości lub niedługo potem.
Jeden z czołowych upadłych aniołów. Za kompanów ma takie tuzy ze starożytnym rodowodem, jak Belzebub, Asmodeusz czy Belial. Chociaż nie jest diabłem z polskim rodowodem – jak Rokita czy Boruta – pojawił się w balladzie Pani Twardowska Adama Mickiewicza. Byłby to podejrzany zamach wieszcza na narodowe tradycje, gdyby nie fakt, że już wcześniej Mefistofeles czarował w legendzie o uczonym Fauście, o którym pisali tacy klasycy literatury, jak Christopher Marlowe i Johann Wolfgang von Goethe.
Jest więc Mefistofeles doświadczonym biznesmenem w branży cyrografizacji, handlu duszami i monetyzacji sumień. A przy tym trochę nieudacznikiem, bo „wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni”. Pewnie dlatego tak bardzo lubią Mefistofelesa nie tylko literaci, lecz także kompozytorzy (Berlioz, Gounod) i rockmani (podczas koncertów U2 irlandzki wokalista Bono wcielał się w diabła MacPhisto). Jak tak dalej pójdzie, niechybnie zostanie gwiazdą Instagrama.
Po hebrajsku jego imię oznacza „niszczyciela dobra” (mephistoph), po grecku zaś „ducha unikającego światła” (mephostophiles). Ta druga wersja jest szczególnie ciekawa, bo wyraźnie dystansuje Mefistofelesa od jego słynnego druha Lucyfera, którego imię tłumaczy się po łacinie jako „niosącego światło”. Diabelska ironia.
To złotoskrzydłe, pochodzące z mitologii greckiej, demoniczne siostry o włosach z jadowitych węży, uzbrojone w miedziane szpony i kły dzika: Steno, Euriale i Meduza. Ta ostatnia uchodzi za najsławniejszą i najgroźniejszą. Swoim wzrokiem potrafiła przemienić człowieka w kamień. Poradził sobie z nią dopiero Perseusz, podstawiając pod obrzydliwą facjatę lustro (a właściwie wypolerowaną na błysk spiżową tarczę).
Zauważmy jednak, że Meduza nie zawsze była taka paskudna i odstręczająca. Wręcz przeciwnie: była tak nadobna, że zakochał się w niej bóg mórz Posejdon. Niestety, zebrało mu się na amory w świątyni Ateny, bogini zaś strasznie się obraziła i zamieniła Meduzę w potwora. Od tej pory o minionej piękności dziewczyny przypominały już tylko dzieła sztuki, a obecnie także logo firmy Versace. Demon stał się ikoną stylu, hipnotyzującą ofiary mody.
Lodowy demon z wierzeń północnoamerykańskich Indian. Uważają oni, że Wendigo potrafi opętać zwykłego człowieka, zamieniając go w monstrum gustujące w ludzkim mięsie. Na poparcie tych wierzeń można przedstawić historię Indianina Katista Chena z plemienia Cree. W 1879 r. podczas łowieckiej wyprawy zabił i zjadł żonę, dzieci, matkę oraz brata. Winę zrzucił właśnie na napotkanego Wendigo. Ba, lodowy demon ponoć nawet nachodził go w więziennej celi. Wizyty skończyły się, gdy Chen zawisł na szubienicy.
Oczywiste wydawało się, że Indianin nie był zdrowy na umyśle. Prawdopodobnie padł ofiarą morderczej psychozy, jakie pojawiają się także w innych kulturach (np. azjatycki amok). Niemniej jednak Indianie wiedzieli swoje. W kanadyjskim Ontario karierę robił wówczas wódz i szaman Jack Fiddler, znany jako pogromca Wendigo. Skończyło się na tym, że władze aresztowały owego łowcę demonów za morderstwo i osadziły w więzieniu, gdzie nieszczęśnik popełnił samobójstwo w 1907 r. Kolejna, pośrednia ofiara Wendigo?
Najsłynniejsze nieczyste duchy z mitologii arabskiej to dżiny. Ponoć narodziły się z ognia 2 tys. lat przed stworzeniem Adama. Są demonami zmiennokształtnymi: potrafią przybierać postać ludzi, zwierząt i potworów. Niektóre są jednak tak mało gramotne, że dają się uwięzić w lampie (jak chce Księga tysiąca i jednej nocy). Lecz nie brakuje też śmiertelnie niebezpiecznych – zwłaszcza dla podróżnych zapuszczających się w rzadko uczęszczane i ponure miejsca. Łatwo spotkać tam ghule.
To drapieżcy pożywiający się ludzkim ciałem. O tyle niebezpieczni i nieprzewidywalni, że sami wyglądają jak ludzie. Ghul potrafi zaczaić się na podróżnych w opustoszałych miejscach, w zabytkowych ruinach, na pustynnym odludziu. Nie jest wybredny – w razie potrzeby wystarczy mu nawet nie świeży turysta, ale trup wygrzebany z mogiły. Przekonał się o tym niejaki Sidi Numan, pochodzący z Bagdadu, i to w dosyć zaskakujących okolicznościach. Nie mogąc zrozumieć, dlaczego jego piękna żona prawie nic nie je, postanowił sprawdzić, co połowica wyrabia w nocy (pewnie podejrzewał, że wtedy podjada). Tymczasem ona – sądząc, że mąż jak zwykle śpi – wymknęła się z domu na cmentarz. Tam wypatrzyła jakiegoś ponurego osobnika i wraz z nim zaczęła rozkopywać świeży grób. Potem wspólnie zabrali się ze smakiem do konsumpcji nieboszczyka, mile sobie przy tym gawędząc. Powiedzieć, że Sidi Numan był głęboko rozczarowany swoim odkryciem, to mało. A przecież i tak miał szczęście, że małżonka nie dobrała się do niego.
To potwory wschodnioeuropejskie, ale mające pewne konotacje śródziemnomorskie. Ich nazwy kojarzą się bowiem z łacińskim słowem strix, którym w starożytnym Rzymie określano czarownicę, oraz strigoi, które w podbitej przez Rzymian Dacji oznaczało upiory krążące po cmentarzach. Prawdopodobnie strigoi dały początek naszym strzygoniom, a strix – strzygom. Oba demony operowały w okolicach nekropolii, atakowały ludzi i zwierzęta. Strzygi były bardziej drapieżne i najczęściej wysysały krew zaatakowanym. Strzygonie raczej gryzły, straszyły i naprzykrzały się dawnym bliskim.
Najsłynniejszym strzygoniem w historii był rumuński chłop Jure Grando, który w XVII w. rzekomo wyłaził z grobu. Prześladował swoich dawnych sąsiadów, dopóki ci nie skrócili upiora o głowę. W Polsce wierzono w strzygonie jeszcze w XX w. Nasi przodkowie mieli niezawodne sposoby, by poznać, kto po śmierci może stać się takim demonem. Podejrzenia budziły podwójne rzędy zębów, dziwne znamiona, garb czy zrośnięte brwi. Strzygonie inaczej zwane też były wąpierzami, skąd już tylko krok do słowa „wampir”…
Według hebrajskich podań to ona, nie Ewa, była pierwszą żoną Adama. Okazała się jednak taką sekutnicą, że rajski partner nie był w stanie z nią wytrzymać. Czy to mizoginistyczna legenda, czy nie, Lilith zostawiła Adama, porzuciła raj i poszła na swoje. Zadała się z upadłymi aniołami i matkowała złym duchom. Stała się demonem, który atakuje kobiety w ciąży i młode matki, okradając je z dzieci. W uznaniu złowrogich zasług Lilith obwołano w piekle królową sukubów, czyli demonów mających kształt seksownych kobiet, które nocami deprawowały mężczyzn, wysysały z nich energię życiową i kradły nasienie (którym potem z kolei inkuby, czyli demony mające postać atrakcyjnych mężczyzn, zapładniały nachodzone wieczorami kobiety).
Lilith jest tak dobrze znana i rozpoznawalna, że stała się obiektem kultu współczesnych satanistów oraz natchnieniem dla okultystów. Uchodzi również za swoistą ikonę seksu. W tak rozerotyzowanych czasach eks Adama czuje się pewnie jak ryba w wodzie. No, może się tylko obawiać, że skoro seks nie jest już na cenzurowanym, to ów zakazany owoc przestanie ludziom smakować.
Kto nie słyszał o wampirach? Te europejskie są mieszanką romantycznych wyobrażeń Goethego i Byrona oraz doniesień ze wschodniej Europy o grasujących tam strzygoniach. Ale własne wampiry mają także Chińczycy. Nazywają się jiangshi. Nie wysysają z ofiar krwi, lecz energię życiową. Demony owe mają przy tym bardzo oryginalną proweniencję. To zwłoki, które powstały z grobu po uderzeniu pioruna, niczym monstrum doktora Frankensteina!
Mogą być bardzo złowrogie, zwłaszcza gdy odeszły z tego świata gwałtowną śmiercią albo zostały pogrzebane żywcem. Całe szczęście łatwo je rozpoznać, poruszają się bowiem… w podskokach, niczym żaby. Fakt ten doprowadził naukowców do podejrzeń, że źródłem przesądów o jiangshi są dawne transporty zmarłych organizowane przez mnichów. Czasem musieli oni przenosić zwłoki na dalsze odległości. Zawieszali je wtedy, jedno ciało obok drugiego, na bambusowych tyczkach. Przenosili truposzy wieczorem, by nikt nie widział makabrycznej procesji. Jeśli ktoś z zewnątrz jednak wpadł na taki pochód, mógł mieć potem koszmary o skaczących przybyszach z zaświatów.
Postać z mitologii haitańskiej religii wudu i z praktyk czarnej magii voodoo. To arcyduch nazywany też Panem Cmentarzy, przewodzący pomniejszym duchom. Ma postać kościotrupa ubranego w czarny surdut przedsiębiorcy pogrzebowego, z obowiązkowym kapeluszem na głowie. Wszyscy się go boją, a niektórzy… nie potrafią bez niego żyć! Kto? Miejscowi czarownicy nazywani bokorami. Przywołują oni Barona Samedi, ofiarując mu przy zapalonym krzyżu na rozstajnych cmentarnych ścieżkach trzygwiazdkowy rum Barbancourt i trochę grosza. Z jego pomocą ożywiają na nekropoliach zmarłych i zamieniają ludzi w zombi. Przekonał się o tym nawet James Bond w filmie Żyj i pozwól umrzeć (1973).
Gwoli ścisłości dodajmy, że Baron ma też poczucie humoru, lubi cygara i frywolne piosenki. Ponadto nie tylko pomaga ożywiać zmarłych, lecz także przed takimi praktykami chroni. Stąd pieśń zabobonnych haitańskich grabarzy, w której proszą Pana Cmentarzy, by chowane ciało im gdzieś nie uciekło.
Baron Samedi stał się postacią tak ikoniczną, że trafił nie tylko do filmu, ale nawet do polityki. Haitański dyktator François Duvalier, znany jako Papa Doc, ubierał się jak Pan Cmentarzy i chętnie sięgał po czary-mary. Miał nawet laleczkę voodoo prezydenta Kennedy’ego.
Zmiennokształtne demony z wierzeń hinduistów i buddystów. Mogły być piękne i kuszące, ale bardziej zapadały w pamięć jako obleśne obżarte olbrzymy ze zwierzęcymi łbami. Atakowały nocą, pijąc krew swych ofiar, gwałcąc kobiety i mordując mężczyzn. Trudno sobie wyobrazić okrucieństwo, do którego nie byłyby w stanie się posunąć. Broniły przed nimi odpowiednie amulety, ale najskuteczniejszy oręż stanowiły światło i ogień.
Istnieją legendy, jakoby rakszasy pilnowały skarbów. Najbardziej znana jest jednak historia demona Rawany – 10-głowego i 20-rękiego władcy Sri Lanki. Porwał on żonę księcia Ramy, piękną Sitę. To musiało zakończyć się wojną. Opisał ją indyjski epos Ramajana. Demon nieźle się stawiał, bo utwór liczy aż 48 tys. wierszy. Rama musiał m.in. usypać z pomocą małp i niedźwiedzi wielką kamienną groblę prowadzącą z kontynentu na wyspę demona. Tam własnoręcznie zakończył żywot Rawany „strzałą płomienną, straszną jak syczący wąż”.
Dla jednych demon, dla innych XIX-wieczny Batman. Nic dziwnego: ubrany był w dziwaczny hełm, nosił obcisły skafander, długi płaszcz oraz rękawice wyglądające jak szpony. Poruszał się zaś, jakby miał w obcasach sprężyny – stąd jego pseudonim. Szalał na przełomie lat 1837 i 1838 w okolicach Londynu. Atakował młode dziewczyny, buchając z ust kulami błękitnego ognia.
Łatwo sobie wyobrazić, że był to tylko jakiś żartowniś chcący nastraszyć naiwne dzierlatki. Ale 40 lat później demoniczny intruz ze sprężynami w obcasach zaatakował ponownie – w koszarach w Colchester, 100 km od Londynu. Potem przeniósł się do jednostki wojskowej w Aldershot, w której dla bezpieczeństwa wydano wartownikom karabiny. Wiktoriańskiego Batmana jednak nie dopadli.
Ostatnio o Spring Heeled Jacku zrobiło się cicho. Chociaż nie do końca. Niektórzy widzą go w praskim Peraku – tajemniczym osobniku naprzykrzającym się hitlerowcom w okupowanej Pradze w latach 40. Inni zaś utrzymują, że Spring Heeled Jacka musi coś łączyć z Mothmanem, czyli „człowiekiem ćmą” straszącym w USA od lat 60.
Ten pochodzący z Mezopotamii demon zyskał (nie)sławę dzięki filmowi Egzorcysta (1973), ekranizacji powieści Williama Petera Blatty’ego. Sukces finansowy zapewnił kontynuację tej makabrycznej serii. Tym samym człekopodobny, ale potworny Pazuzu – ze swoim psowatym łbem i wielkimi skrzydłami – z przytupem wkroczył na salony popkultury. Musiało to stanowić dla niego nie lada odmianę po kilku tysiącach lat spędzonych w zapomnieniu w zasypanych piaskami mezopotamskich ruinach.
W starożytności uważano go za piekielnego stwora, pana wiatrów, który sprowadza na świat wszelkie sezonowe klęski: suszę, szarańczę, nieurodzaj. W wersji współczesnej stał się uosobieniem demonicznego zła, które może zawładnąć nawet ciałem niewinnej dziewczynki i doprowadzić swymi ekscesami do zawału także doświadczonych życiowo duchownych.
Najłatwiej spotkać Pazuzu w Luwrze (figurka sprzed prawie 3 tys. lat), podczas wykopalisk w północnym Iraku (vide: przeżycia książkowego i filmowego ojca Merrina) oraz na słynnych stromych schodach w San Francisco (na których rozgrywała się kulminacyjna scena filmu z 1973 r.). Niewykluczone jednak, że niebawem Pazuzu zostanie wyparty z kultury masowej przez Demogorgona z netfliksowego serialu Stranger Things. Też ma starożytne korzenie, znany jest dzieciom i młodzieży z gier fabularnych, a poza tym wydaje się mniej operetkowy.