Pomidory i ogórki Pomidory i ogórki
i
zdjęcie: Anastasiia Chepinska/Unsplash
Rozmaitości

Pomidory i ogórki

Grzegorz Uzdański
Czyta się 3 minuty

Plasterek ogórka, plasterek pomidora, same na talerzu. Teraz musiałem zdecydować, kto zwycięży w bitwie. Oto gry i zabawy z mojego dzieciństwa i wczesnej nastoletniości.

Lato to odpoczynek, a odpoczynek to zabawa. Moje gry i zabawy często były jednoosobowe, bo w dzieciństwie oraz wczesnej nastoletniości moje życie towarzyskie przedstawiało się dość ubogo. To znaczy, czasem istniało; tu chciałbym przypomnieć: wideowagary u kolegi (oglądaliśmy bardzo zły horror Kleszcze, bardzo złą komedię Szpieg bez matury, a także bardzo złego pornosa – tytułu nie pamiętam – na którym w dodatku magnetowid się zaciął i przez chwilę był stres, że gdy rodzice kolegi wrócą, zobaczą, CO OGLĄDALIŚMY), wspólne zjeżdżanie (raz) na sankach z „Góry Śmierci” na warszawskiej Agrykoli albo bandę „Hot dogów” (potem zmieniliśmy nazwę na „Obiad”), do której należałem podczas wakacji w Jadwisinie. Ale często też nie istniało, musiałem więc wymyślać sobie zabawy sam. Przy użyciu wyobraźni zaprzęgałem do gry nie tylko zabawki, lecz także przedmioty codziennego użytku, takie jak warzywa.

Ważnym elementem kolacji i śniadań u mojej ciotki Lusi były pokrojone w plasterki pomidory oraz ogórki. U niej nie leżały one (jak często u mamy i babci) od razu na kanapkach, tylko po prostu na talerzu, w dwóch grupach – jak dwie armie. Tak, dwie armie, bo wyobrażałem sobie, że między ogórkami a pomidorami toczy się bitwa, walka zielonych z czerwonymi rycerzami, a ja jestem Śmiercią. Kiedy nadziewałem na widelec plasterek pomidora lub ogórka, oznaczało to, że dany rycerz zginął. Starałem się tak wycyrklować jedzenie, żeby na koniec zostawało po jednym z każdej drużyny. Plasterek ogórka, plasterek pomidora, same na talerzu.

Teraz musiałem zdecydować, kto zwycięży w bitwie. Bardziej kibicowałem pomidorom, chyba ze względu na to, że były szersze niż ogórki. Z tego samego powodu wolałem autobusy od tramwajów. Naprawdę, autobus w porównaniu z wężowym, chytrym tramwajem był dla mnie przyjemnie szeroki. Nie wiem, o co jeszcze chodziło, co jeszcze kryło się w tej mieszance nieświadomych skojarzeń (dlaczego jako dziecko pokochałem fińskich hokeistów oraz Finów w ogóle? Ze względu na kolory ich flagi. Ale dlaczego akurat te kolory tak do mnie trafiły?), jednak tak, pomidory były autobusami, a ogórki tramwajami, i dlatego teraz, po latach, tytuł piosenki zespołu T. Love Autobusy i tramwaje brzmi dla mnie jak Pomidory i ogórki (zgadza się nawet liczba sylab).

Kibicowałem pomidorom, dlatego albo zjadałem plasterek ogórka, żeby pomidory zwyciężyły, albo decydowałem, by – jak pisał Tolkien w Silmarillionie o pojedynku Ectheliona z Gothmogiem – „obaj przeciwnicy nawzajem zadali sobie śmierć”, i zjadałem pomidora z ogórkiem równocześnie. Było coś, co przyciągało mnie w sytuacji, kiedy żadna ze stron nie wygrywa, gdy nie ma zwycięzców ani pokonanych, kiedy wszyscy – zarówno pomidory, jak i ogórki – są równi, chociaż oczywiście jest to równość w byciu pożartym, więc nie za przyjemna równość, ale zawsze.

Zabawa w bitwę miała też inny, czysto pomidorowy aspekt – pojawienie siępotwora morskiego”. Do zabawy potrzebny był skrajny kawałek pomidora, tzw. piętka. Był on statkiem, na który napadał potwór morski, czyli ja. Nadziewałem statek na widelec i najpierw wyjadałem załogę, czyli pestki oraz sok, a następnie, wciąż nienasycony, zjadałem sam kadłub statku. Czułem się jak potężna, żarłoczna, niepowstrzymana poczwara. To było wspaniałe. Nie miało znaczenia życie pomidorowych żeglarzy, liczył się tylko mój apetyt. Niszczyłem wszystko.

Obie zabawy – „bitwa” i „potwór morski” – były w pewnym sensie doskonale ukryte. Obserwując mnie z zewnątrz, nikt nie odróżniłby ich od zwykłego jedzenia. Nikt nie mógł mnie zganić, że „jedzenie nie służy do zabawy”, co mogłoby się stać, gdybym np. lepił kulki z chleba (wydaje mi się, że w wielu książkach, które czytałem, bohaterowie lepili kulki z chleba), a potem rzucał nimi do celu. Nie zderzałem ze sobą walczących pomidorów i ogórków, nie wydawałem okrzyków bitewnych – nie, ja po prostu jadłem. Cała zabawowość rozgrywała się w środku.

Ilu ludzi gra w takie wewnętrzne, ukryte gry? Ile osób niby przechodzi przez ulicę, a tak naprawdę bierze udział w wyścigu od krawężnika do krawężnika? Niby elektroluksuje pokój, a tak naprawdę kieruje smokiem masakrującym mieszkańców Krainy Kurzu? Niby bierze prysznic, a tak naprawdę jest smaganą deszczem Kotliną Kłodzką? Jak wielu ukrytych zabawowiczek i zabawowiczów żyje na świecie?

Nie dysponuję statystykami, ale myślę, że jest nas dużo.

zdjęcie: Anastasiia Chepinska/Unsplash

Czytaj również:

Galaktyka flamastra z chińskiego piórnika Galaktyka flamastra z chińskiego piórnika
i
rys. Konstanty Usenko
Opowieści

Galaktyka flamastra z chińskiego piórnika

Konstanty Usenko

Niektórych to nie rusza, inni za żadne skarby nie chcą wracać myślami do dzieciństwa i mają ku temu powody. Nie zmienia to faktu, że my, dzieci osiemdziesiątki, mamy wspólne kody, których nie da się podrobić. Najdziwniejsze jest to, że plączemy się dziś we wspomnieniach, jakbyśmy byli już starzy, a przecież chyba nigdy tak naprawdę nie dorośniemy. Stworzyły nas blokowiska, klatki schodowe i trzepaki, stworzyły nas telewizory – szyby niebieskie albo rubinowe szkło.

W moim starym mieszkaniu na Jelonkach jest pokój, który pełni funkcję azylu wyjętego z czasu i przestrzeni. Ściany od góry do dołu są tu zawalone książkami, a szafy kryją przepastne tajemnice. Tutaj cały czas mogę przebywać w swojej stop-klatce, nieokreślonej drugiej połowie XX w. Gdy w nocy zapalam w półmroku zielone lampki i włączam cicho jakiś dziwny winyl wydany przez Melodię czy Hungarton, najczęściej też otwieram którąś z szuflad i włączam skaner – oprócz kompa jedyny atrybut współczesności w tym pomieszczeniu. Pośród zapisanych drobnym maczkiem wypłowiałych kartek i notesów, notatek pisanych od lat 60. do 80., mieszkają też moje własne wspomnienia. Bloki rysunkowe, zeszyty w kratkę i trzy linie, małe notesiki, stare kasety Stilonki no name… Na którejś z kaset – jedno z notowań Listy Przebojów Trójki nagrywane grundigiem z powietrza przez moją siostrę i nasze głosy z 1982 r., jej syk na mnie, bo wszedłem do pokoju i przeszkodziłem w nagraniu piosenki Nicka Kershawa. Podczas gdy skaner miele kolejny abstrakcyjny rysunek, mózg otwiera następne zakurzone foldery i jak sampler odtwarza z głębin dysku surrealistyczne imiona i nazwiska (np. matematyczka z czasów II klasy, Alfreda Obłąkowska, która była jak Manfred Gorywoda), fragmenty dialogów bez sensu, urywki przypadkowych dźwięków, zapachów.

Czytaj dalej