W ciężkiej powojennej aurze narodziło się pismo stworzone z dowcipu, absurdu, lekkości i koloru. „Przekrój” był fenomenem: do niczego niepodobny, ustawiony bokiem do reżimu, w warunkach technicznego ubóstwa – wprost niewykonalny. A jednak był i czytali go wszyscy, od ostatniej strony.
Wojna jeszcze trwała, gdy w kwietniu 1945 r. ukazał się pierwszy numer. Pomógł przypadek. Na ulicy w Łodzi Jerzy Borejsza – szef „Czytelnika”, rosnącego imperium wydawniczego – wpadł na Mariana Eilego. Znali się sprzed wojny, gdy Eile był sekretarzem „Wiadomości Literackich”. A Borejsza szukał ludzi do tworzenia cotygodniowej wkładki ilustrowanej. Eile wsiadł więc do kukuruźnika i przeleciał, z wysoką gorączką, do Krakowa, gdzie zachowała się bezcenna substancja techniczna i intelektualna – przetrwały maszyny drukarskie, a w jednej kamienicy na głowach siedzieli sobie pisarze i twórcy ocalali z wojennej pożogi. Jerzy Putrament, który miał być redaktorem naczelnym, został feralnie postrzelony, powiedział więc tylko: „Zastąp mnie”.
I Eile zastąpił – na najbliższe 24 lata i 1277 numerów tygodnika „Przekrój”, bez którego życie w socjalizmie dla wielu byłoby nie do zniesienia i o którym Agnieszka Osiecka pisała po latach, że „był szkołą uśmiechu, taktu, czułości. »Przekrój« stworzył coś, czego de facto nie było: iluzoryczny salon”. Konstanty Ildefons Gałczyński, wieloletni autor tygodnika i publikowanego w nim Teatrzyku Zielona Gęś, ujął to zwięźlej, wymyślając pojęcie „cywilizacja »Przekroju«”.
Błysk „Przekrojowy”
„Lekko, pismo robi się lekko!” – uważał Eile, wiecznie niezadowolony perfekcjonista i redaktor idealny, który zawsze wypatrzył w tekście niepotrzebne słowo, wymyślał najlepsze tytuły, świetnie rysował i wszystkiego lubił dopilnować sam. Był charyzmatyczny i prywatnie ujmujący, ale w pracy – wymagający, czasem gburowaty. Umiał inspirować, ale też odmawiać. Wybitnym autorom, których zatrudniał potem latami, mówił najpierw niechętnie: „No, niech pan zostanie na próbę, na tydzień…”. Chwalił rzadko. Chłonął w Paryżu wytworność i szyk, podobał się kobietom, jednak nosił się często niechlujnie, chadzał w przydeptanych kapciach. Palił jak smok, a na biurku miał przewalające się stosy książek, gazet, wycinków i notatek. Nie lubił czystych biurek – dla niego bałagan był znakiem życia. Może stąd wziął się niezwykły, jakby celowo zatłoczony i nieco chaotyczny styl wizualny „Przekroju”. Cały ten natłok pomysłów oraz intelektualnych brylancików na zaledwie 16 stronach.
Już jako dziecko Eile montował domowe gazetki ilustrowane i przez ćwierć wieku doskonale bawił się, składając „Przekrój” z drobiazgów – estetycznych i umysłowych iskier, oplatających artykuły o sprawach ważnych lub obligatoryjnych. W realiach politycznej kontroli i cenzury udało mu się stworzyć zespół utalentowanych oryginałów i skutecznie przekonać czynniki oficjalne, że oni się tylko wygłupiają, robiąc pisemko przypominające dziecięcą igraszkę. „Przekrój” był błyskotliwą sztuczką – grą na nosie ciężkiej rzeczywistości, a zarazem sztuką największą: nowatorskim, brawurowym tworem plastyczno-literackim, manifestem dowcipu i wyobraźni.
Geniusz „Przekrojowy”
Jak więc „Przekrój” wymknął się ograniczeniom, jednocześnie pozostając w centrum uwagi? Czytali go przecież, zgodnie z tym, co sobie zamierzył Eile, wszyscy: „i wyrafinowane sprzątaczki, i prości ministrowie”. Premier Józef Cyrankiewicz na okładce „Przekroju” wypatrzył ponoć swoją przyszłą żonę, zjawiskową aktorkę Ninę Andrycz. To „Przekrój” czytał bohater kultowego filmu Niewinni czarodzieje – lekarz, bokser i jazzman, słowem: niepożądany w socjalizmie indywidualista. Z „Przekrojem” pod pachą jeździli do pracy robotnicy.
I wszyscy zgodnie rozpoczynali jego lekturę od ostatniej strony, wydrukowanej w poprzek – dosłownie i w przenośni. „Plecy” tygodnika tworzył poeta i satyryk Ludwik Jerzy Kern; składały się one z rysunków, dowcipów, żartobliwych plakatów, wierszyków oraz miniinformacji. Odwracanie się tyłem do rzeczywistości miało dwa aspekty. Po pierwsze, redakcja tygodnika do wszystkiego podchodziła inaczej, po swojemu. A po drugie – front gazety, jej początkowe strony, zarezerwowane były dla artykułów politycznych i poświęconych tematom obowiązkowym, czyli temu, co Eile nazywał „daniną” dla władzy i urzędu kontroli prasy. Z przodu „Przekrój” to i owo musiał, a z tyłu pisał, co chciał.
Ta strategia – unikania, odwracania uwagi – była osobistym wyborem Eilego, który nie interesował się polityką i nie chciał otwartych konfrontacji. Był jedynym obok Jerzego Turowicza z „Tygodnika Powszechnego” bezpartyjnym redaktorem naczelnym w PRL-u. Różnie za swoje decyzje oceniany, bez wątpienia zapewnił w ten sposób miejsce do swobodnego realizowania umiejętności właściwie wszystkim liczącym się pisarzom i poetom powojennej Polski, w tym kilku geniuszom. W „Przekroju” publikowali: Gałczyński, Iwaszkiewicz, Broniewski, Nałkowska, Tyrmand, Tuwim, Wiech, Lem, Miłosz… Na łamach pisma w 1950 r. debiutował Sławomir Mrożek, pojawiali się też mistrzowie światowi – przedrukowywani i przez wielu czytelników odkrywani: Kafka, Borges, Nabokow, Dickens czy Hugo.
Co tydzień dla żyjących za żelazną kurtyną Polaków uchylało się okno na świat. A to, co przez nie wpadało, chłonęli z zachwytem i zaufaniem. „Przekrój” skutecznie kształtował wiedzę, gusta, mody, styl bycia, język i kulturę codzienności w społeczeństwie skołowanym i zagubionym po wojnie, doświadczającym drastycznych zmian. Dla Eilego to czytelnicy byli najważniejsi. Miał zawodową intuicję, zmysł odczytywania potrzeb i emocji zbiorowych, nawet zanim wyraziły się w nastrojach czy zachowaniach. Przeczuwał, czego ludzie będą chcieli za chwilę. Dzięki tej zdolności tworzył „Przekrój” jak najświeższą modę – tygodnik był zawsze o krok do przodu.
Wdzianko „Przekrojowe”
Oczywiście Eile nie był w tym ambitnym przedsięwzięciu sam. Na „cywilizację »Przekroju«” złożyły się zdolności wszystkich stałych i dochodzących współtwórców pisma, a przede wszystkim Janiny Ipohorskiej, którą naczelny znał jeszcze ze Lwowa, z którą rozumiał się jak z nikim innym i z którą żył w bliskiej relacji przez kilkadziesiąt lat. Małżeństwem związany z Krystyną, pasją połączony z Janką, mawiał: „Mam dwie żony”. Ipohorska miała ten trójkątny układ przypłacić zapaścią i cierpieniem, ale w redakcji jako jedyna umiejętnościami dorównywała Eilemu. Pozostała w jego cieniu, jej olbrzymi wpływ na tytuł znali tylko członkowie redakcji. Jako jedyni Ipohorska i Eile umieli samodzielnie zrobić to wymagające wyobraźni oraz błyskotliwości pismo. Podobnie jak naczelny Ipohorska rysowała, redagowała, potrafiła makietować, wymyślać rubryki, tytuły i hasełka, a wreszcie – wiedziała, czego trzeba czytelnikom. To ona przez lata tworzyła nieocenioną szkołę przyzwoitości i dobrego zachowania, pisząc Demokratyczny savoir-vivre – ciepły, dowpcipny i bezpretensjonalny manual zachowania w sytuacjach nastręczających wątpliwości. Po druzgocącej stary świat wojnie i nastaniu nowego porządku potrzebne były te pełne serdeczności i polotu wskazówki, pisane w odpowiedzi na worki listów nadchodzących do redakcji od ludzi, którzy chcieli żyć trochę mądrzej, lepiej, ładniej.
Ipohorska przyprowadzała też do redakcji talenty, w tym Barbarę Hoff, która dzięki rubryce modowej w „Przekroju” ubierała potem całą Polskę – na czasie, światowo, a niedrogo. Regularnie odwiedzający Paryż Eile traktował modę poważnie, jako wiele mówiącą część kultury, i zrobił w tygodniku miejsce nie tylko na modę praktyczną, lecz także na teoretyzowanie o niej. Hoff była dla Polaków, spragnionych zagranicznych wpływów i wzorców, jednocześnie wyrocznią i dobrą wróżką oraz praktyczną trenerką uczącą, jak zaczarować siermiężny świat.
W połowie lat 50. XX w. podała obywatelkom od Tatr po Wisłę prosty i osiągalny domowym sposobem przepis na „trumniaki”, czyli wycinane i farbowane tenisówki pozwalające poczuć się tak, jakby się w nich stąpało po Champs Élysées. Uczyła, jak bluzki sportowe przerobić na zmysłowe trykoty, a z drelichu zrobić sztuczkowe spodnie. Jak nosić to, co można było kupić, ale szykownie. I jak iść z duchem czasu w topornych okolicznościach wrogich spontaniczności i zmianom. Pomysłom projektantki nie było końca, a na ulicach zaraz robiło się gęsto od żywych przejawów zastosowania jej porad w praktyce. Hoff była również modystką językową, jej zawdzięczamy takie słowa, jak „wdzianko” i spolszczone „dżinsy”. Zresztą jako jedna z pierwszych w kraju takie amerykańskie spodnie miała i robiła nimi wielkie wrażenie na festiwalu jazzowym w Sopocie.
Takich osobowości, które swoim gustem i sposobem postrzegania świata wywierały fundamentalny wpływ na charakter pisma i jego otoczenie, było w najjaśniejszym ćwierćwieczu „Przekroju” kilkanaście. Wśród nich rysownicy. Zbigniew Lengren dał Polakom Filutka, profesora rysowanego zawsze z profilu, zabawnego człowieka w niemodnym już stroju, z parasolem i melonikiem, któremu przydarzały się wszystkie przygody, jakie tylko Lengren – sam dowcipny, ale nigdy okrutny, nieskłonny do nadęcia i podporządkowywania się – mógł wymyślić.
Daniel Mróz pomógł przestawić pismo z estetyki kolażu – narzuconej przez władze – na rysunki oraz ilustracje, które umiejętnie plasowały „Przekrój” trochę poza czasem, poza dominującym nurtem i poza sztampą. Tygodnik wykorzystywał i kolorował fotografie, ale zwykle z autorskim dodatkiem rysowanych elementów, dopisanych dymków lub doklejonych drobiazgów. Nieznanym wówczas pojęciem praw autorskich nikt się nie przejmował, bywało więc i tak, że elementy ilustracyjne powstawały jako wizualna kombinacja wycinków z innych magazynów, zwożonych przez Eilego i Ipohorską walizkami z Francji. Żyli tam na kawie rozpuszczalnej i bułkach, lecz płyty, pisma i książki kupowali namiętnie.
Dopiero pod koniec lat 50. XX w. Wojciech Plewiński został pierwszym etatowym fotografem „Przekroju”, a zarazem twórcą kolejnej związanej z pismem ikony – okładek z „kociakami”. Instrukcja była jasna: piękna dziewczyna na okładce sprzeda cały nakład. Ma być jasnowłosa i bardzo młoda. To pierwsze miało pewien walor techniczny – ciemna farba drukarska rozmazywała się i groziła powstaniem ponurej plamy na głowie modelki. Wykonanie okładkowego planu było karkołomne. Raz w tygodniu Plewiński z nieocenioną pomocą Barbary Hoff „produkował” sesję fotograficzną z udziałem dziewczyny, zupełnej amatorki, wypatrzonej gdzieś na korytarzu Akademii Sztuk Pięknych, w kinie, na plaży – jak Beata Tyszkiewicz – lub wprost na ulicy, jak Anna Dymna. Dziewczyny zbierały ciuchy od koleżanek, a Hoff pomagała kompilować z tych kawałków stylowy strój. Makijaż i fryzura produkcji chałupniczej, do tego talent Plewińskiego – tak rodziły się kultowe pierwsze strony i kariery wielu dziewczyn, choćby Edyty Wojtczak, wkrótce ukochanej prezenterki z ogólnokrajowej, jeszcze czarno-białej telewizji.
Bieda „Przekrojowa”
Wbrew temu, co nieco zgryźliwie pisał Leopold Tyrmand o „Przekroju” – jako grupie cyników, którzy unikając zderzenia z reżimem, uprawiają komfortowe życie w imitacji zachodniej estetyki – twórcy tygodnika nie zaznali ani szczególnego komfortu, ani nie pławili się w sławie. Eile nigdy nie podpisywał swoich rysunków, Ipohorska wiele swoich tekstów i tekścików sygnowała pseudonimami. Zresztą mieli je bodaj wszyscy członkowie redakcji pracujący intensywnie i na wielu frontach, bo Eilemu zależało na tworzeniu poczucia różnorodności, nie chciał więc powtarzających się na kolumnach nazwisk. Artykuły istotne lub polityczne podpisywano jednak nazwiskami.
W redakcji zarabiało się mało, czyli mniej więcej tyle, ile na podobnych stanowiskach gdzie indziej. Eile miał, to prawda, bzika na punkcie jazzu i motoryzacji, ale zakupów dokonywał na miarę rzeczywistości. A gdy nad Bałtykiem trafiła mu się automobilowa gratka – fiat 600 – kupił go po okazyjnej cenie, mimo licznych wgnieceń karoserii i… braku kluczyka. Redaktor ostatnie lata spędził w małym mieszkanku-pracowni przypominającym bardziej studencką kwaterę, tam też zmarł. Fortuny na skądinąd światowym „Przekroju” nie zbił nikt. Bo pismo to było marzeniem i przygodą małej grupki ludzi, powoływanym do życia co tydzień od nowa, w 60-metrowym mieszkaniu i w kilkunastu nietuzinkowych umysłach, którym udawało się rozpychać granice tego, co dozwolone.
Twórcza siła wyjątkowych osobowości była całym paliwem i zapleczem tego kulturalnego fenomenu. „Przekrój” nie stał się machiną, z każdym numerem wymyślany był od początku, a każdą kolumnę projektowano bez gotowego formatu. Powstawał z tego, co jego autorzy wykładali na stół.
Zmierzch dawnego „Przekroju”
W 1968 r., po wydarzeniach marcowych i nagonce antysemickiej, Marian Eile doszedł do wniosku, że władze nie pozwolą mu – człowiekowi z żydowskim pochodzeniem – dłużej prowadzić czasopisma. Wyjechał do Paryża z paszportem ważnym dwa lata, choć formalnie pozostał redaktorem naczelnym aż do października 1970 r.
Według biografów już kilka lat wcześniej redaktor stracił entuzjazm, czerpał z tworzenia tygodnika coraz mniej radości. Z Paryża przysłał list z rezygnacją, a gdy potem wrócił do Polski, to już nie do redakcji, nie do żony i nie do Ipohorskiej. Ta ostatnia ucierpiała najmocniej – miesiącami czekała na Eilego, do pracy przychodziła jak cień, a krótko po jego rezygnacji otrzymała wypowiedzenie. Zgasła, zaczęła chorować. Eile opiekował się nią do ostatnich dni w podkrakowskim szpitalu. Sam, już na emeryturze, reżyserował sesje fotograficzne, rysował trochę dla „Przekroju”, a nawet konkurencyjnych „Szpilek”. I raz jeszcze szczęśliwie się zakochał.
Po odejściu Eilego tygodnik zaczął tracić lekki, kosmopolityczny charakter – stawał się bardziej krakowski i konserwatywny. Ulotniła się alchemia troskliwie komponowana z wielu niepowtarzalnych zdolności, energii i pasji konkretnej grupy ludzi. Jednak siła oddziaływania pisma była przez lata tak wielka, że lojalność czytelników trwała i nawet dzieci urodzone w ostatnich latach polskiego socjalizmu pamiętają Rozmaitości z ostatniej strony oraz ukochanego psa Fafika – wzorowanego na rzekomo rasowym terrierze Eilego, który po domu chadzał w butach i robił ze swoim panem, co chciał. Przez lata rubryka Myśli ludzi wielkich, średnich i psa Fafika, łącząca cytaty z klasyków z filozoficzną przekorą i dowcipem redaktorów, dawała gwarancję chwili serdecznego śmiechu. Wspomnienie typowo „Przekrojowych” barw, ciepła, a także inteligentnego dowcipu pozostało żywe w kilku pokoleniach Polaków.
Nowoczesna odsłona „Przekroju”
Na nowy „Przekrój”, tym razem jako kwartalnik, lecz znów przesycony duchem Eilego i stworzonej przez niego redakcji, czytelnicy czekali trzy lata. Premiera odbyła się w grudniu 2016 r. Zainteresowanie było tak wielkie, że konieczne okazały się dwa dodruki. Numer rozszedł się w rekordowym nakładzie 150 tys. egzemplarzy, czytelnicy zapisywali się u kioskarzy na listy i czekali na dowiezienie tytułu. Całkiem jak w szczycie popularności pisma pół wieku wcześniej.
Pierwszy numer z grudnia 2016 r. zawierał obszerny szkic sylwetki Mariana Eilego, a skład graficzny nawiązywał do oryginalnego „Przekrojowego” stylu uprawianego pod opieką legendarnego twórcy. Czasopismo zachowało klasyczne elementy, m.in. publikując na ostatniej stronie Rozmaitości oraz przywołując prace swoich najważniejszych rysowników i fotografów. Do nich doszły nowe nazwiska autorów tekstów i ilustracji.
Raz jeszcze udała się sztuka niemożliwa: w globalnej już i silnie scyfryzowanej rzeczywistości powstało czasopismo nieśpieszne, niezaangażowane politycznie, robione z uśmiechem i lekko, nawet w sekcjach jak najpoważniejszych. I znów redakcja oraz zawartość „Przekroju” są mikrokosmosem grupy ludzi – ich zdolności, talentów, zainteresowań i przekonań – którzy mają nadzieję wpłynąć jeśli nie na losy świata, to choćby na przyjemność przebywania w nim.
W grudniu 2018 r. „Przekrój” otworzył nowy rozdział – stał się fundacją. Jej zadaniem jest dbać o dziedzictwo „Przekrojowej” cywilizacji, jak również przekładać ją na język współczesności, wspierać artystyczną różnorodność, dobre relacje ludzi i natury oraz pobudzać wyobraźnię. „Przekrój” chce dzielić się wiedzą, wspierać inne organizacje skupiające ludzi myślących podobnie i chronić przyrodę. Dawny „Przekrój” organizował imprezy jazzowe i nienachalne akcje społeczne, dzisiejszy tworzy coroczny festiwal LABA na warszawskim Jazdowie, wspiera spektakle Klubu Komediowego i pozostaje – jak ten powojenny – nieoficjalnym organem ludzi sympatycznych.
Ale też łączy się z międzynarodową kulturą i obiegiem treści. Podobnie jak dawniej Eilemu zależało na kosmopolityzmie pisma, tak teraz Fundacja Przekrój dba o wymiar globalny. Opisywane na Przekroj.org sprawy są aktualne i żywe w każdym zakątku świata, stąd ambicje i plany międzynarodowego rozwoju pisma. Od 2019 r. anglojęzyczna strona obrasta w treści. Całe archiwum „Przekroju” zostało zdigitalizowane i jest dostępne online do wygodnego oglądania i czytania.
Od 2024 r. wielki „Przekrój” ukazuje się jako rocznik – pełen treści od pierwszej do ostatniej strony. Jednocześnie każdego dnia proponuje kolejne – zupełnie współczesne i archiwalne teksty, wywiady i rysunki na Przekroj.org. Nie trzeba już wystawać w kioskowych kolejkach, wszystko znajduje się pod ręką, w smartfonie. Sprawdźcie sami!
Przygotowując ten tekst, korzystałam z archiwum pisma oraz książek, których lekturę polecam chętnym wejść na wyższy poziom świadomości „Przekroju”:
Andrzej Klominek, Życie w „Przekroju”, Oficyna Wydawnicza Most, 1995;
Agata Szydłowska, Paryż domowym sposobem. O kreowaniu stylu życia w czasopismach PRL, Muza, 2010;
Tomasz Potkaj, „Przekrój” Eilego. Biografia całego tego zamieszania z uwzględnieniem psa Fafika, Mando, 2019.