Radosne rewolucje w Dolinie Diabołów Radosne rewolucje w Dolinie Diabołów
i
rysunek: Daniel Mróz, archiwum nr 913/1962 r.
Rozmaitości

Radosne rewolucje w Dolinie Diabołów

Monika Kostera
Czyta się 5 minut

Żeby coś naprawdę zmienić, nie wystarczy uciec w Bieszczady albo – jak w bajce prof. Moniki Kostery, specjalistki od zarządzania, do Doliny Diabołów. Nie wystarczy produkować pomidorów ekologicznych zamiast chemicznych, trzeba jeszcze po nowemu zarządzać pracą. Bo przywództwo to coś, co robimy razem, jak taniec.

Wszyscy słyszeli o Do­linie Muminków – głównie zapewne dzięki nieśmiertelnej prozie Taty Muminka. Nie wszyscy jednak wiedzą o istnieniu Doliny Diabołów. Oprócz zwykłych mieszkańców, takich jak łąkowe duszki, skierki i dziwożony, osiedliła się tam kolonia wielkomiejskich diabołów. To malownicze miejsce znajduje się spory kawałek na południe od Doliny Muminków, w klimacie znacznie bardziej umiarkowanym. Nigdy nie jest tu ciemno całą dobę. Ale bywa czasami okropnie zimno i wtedy drzewa trzeszczą w lesie. A czasem jest tak ładnie, że wszyscy mieszkańcy są dla siebie bardzo czuli i wtedy Licho odlatuje na północ (oczywiście nowoczesne licha używają do tego celu awionetki). Na ogół jednak pada, co diaboły lubią najbardziej, bo jak pada, to podlewa. A podlewanie jest dobre, bo w dolinie mieści się spółdzielnia Radosna, która prowadzi nowoczes­ne gospodarstwo rolne i sprzedaż przepysznych, całkowicie ekologicznych warzyw. Spółdzielnia z powodzeniem działała już od kilku lat, ale nie wszystko działo się po myśli organizatorów. Wszyscy czuli, że zbiera się na burzę, i na podsumowującym rok walnym zebraniu pojawił się wyjątkowo skupiony tłum diabołów.

Pierwszy zabrał głos diaboł Marzysław, jako najbardziej doświadczony. Zresztą zawsze zabierał głos jako pierwszy. Na ogół też jako ostatni. A często również jako środkowy. Odchrząknął, popatrzył wnikliwie na zebranych i powiedział:

– Spółdzielczynie i spółdzielcy, jestem zatroskany waszym brakiem radości. To znaczy, przede wszystkim jestem dumny, zasadniczo nawet bardzo. I pełen uznania. Bo uciekliśmy tu wszyscy z korpo, z domu niewoli. Zebraliśmy się razem, założyliśmy diabolską spółdzielnię Radosna. Działamy i rozwijamy się dynamicznie. I jak, dajemy radę?

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Tak! – donośnie zakrzyknęli, jak jeden diaboł, wszyscy zebrani spółdzielcy.

– Więc jak, powinniśmy być radoś­ni, czyż nie? – kontynuował mówca.

– Nie – rozległ się niepewny głos z rogu sali. Wszystkie oczy zwróciły się na młodego diaboła Gromisza, któremu wyrwał się ten niefortunny odzew. – To znaczy tak – pisnął Gromisz i czubek jego pyszczka zaróżowił się ze wstydu.

– Powinniśmy – odpowiedział na własne pytanie retoryczne Marzysław. – A nie jesteśmy. Diaboły, diabołki, nawet młode diabolątka chodzą skwaszone, sarkają, boczą się stale na siebie nawzajem. Jak to możliwe? Przecież mamy wszystko, co sobie wymarzyliśmy – podniósł uroczyście rękę i ton – wspólne dobro, wspólna własność, pomidory jak marzenie i sprzedaż niczego sobie. Więc dlaczego sarkamy?

– Bo wrzeszczysz na nas – znów wyr­wało się Gromiszowi i cały pyszczek spłonął mu rumieńcem, lecz tym razem nie wycofał się i nawet tupnął nogą. Lekko, ale tupnął. Inne diaboły najpierw przez chwilę patrzyły, kiwając głowami i pomrukując, ale szybko zaczęły pomrukiwać, że przecież racja, dobrze mówi, tak jest. Marzysław spoglądał na salę z niedowierzaniem, otwierał i zamykał paszczę jak ryba wyciągnięta z wody. Zamrugał oczami. Wreszcie odezwał się.

– Macie rację – powiedział – wrzeszczę. Ale jestem szefem. Muszę wrzeszczeć. Taka moja praca.

rysunek: Daniel Mróz, archiwum nr 913/1962 r.

rysunek: Daniel Mróz, archiwum nr 913/1962 r.

Wybuchła spora wrzawa, wszystkie diaboły wrzeszczały naraz. Praca czy nie, wrzeszczeć potrafi każdy diaboł od małego. Kiedy troszkę ochrypły, znów cicho i nieśmiało zabrał głos Gromisz, który nie wrzeszczał z innymi, więc oszczędził struny głosowe w sam raz na tę okazję.

– Chyba musimy zaprosić kogoś, kto nam doradzi.

– Tak! Doradcę! – zachrypiały entuzjastycznie diaboły. Pączesława zaproponowała w tej roli Mifkę Mimblównę i wszyscy, o dziwo, zgodzili się od razu, choć nie znali jej wcześniej i generalnie mieli tendencję uważać wszystko, co kłobuckie (a Mifka była kłobukiem, jednym z tych, które od zawsze opiekowały się dobytkiem) za wybitnie niediabolskie. Może to dzięki chrypce zapanowała szybka zgoda.

Mifka, choć niewysoka, okazała się gigantką energii. Błyskawicznie spostrzegła źródło problemów. Zwołano kolejne walne zebranie.

– Spółdzielczynie i spółdzielcy! – zabrała głos Mifka. – Zaprosiliście mnie, żeby wam powiedzieć prawdę w oczy. Więc tak. Po co wam ta szefowska piramida? Spółdzielnia należy do was wszystkich, jest dobrem wspólnym. Nie musicie mieć szefów i pokrzykiwania. Można robić rzeczy w kółeczko. Jesteście w tym wszyscy razem. Nie musicie się wyzyskiwać. Po złośliwe licho wam naśladować korpo, z których pouciekaliście, i robić to samo świństwo, tyle że na swoim???

Dr Biezdziad Diaboł, były pracownik naukowy korpouczelni i aktywny spółdzielca, tłumaczył z języka kłobuckiego na diabolski:

– Po co wam struktura hierarchiczna? Spółdzielnia zakłada uspołecznienie środków produkcji. Zarządzanie hierarchiczne nie jest zatem niezbędne. Można zarządzać oddolnie i rotacyjnie. Jest to forma partycypacyjna oraz oparta na zaufaniu i odpowiedzialności. Praktykujmy alternatywę, zamiast stosować bezrefleksyjnie izomorfizm.

– O, właśnie tak! – Mifka pokiwała energicznie głową, choć ledwie rozumiała, o czym diaboł mówi. – Szefostwo to miejsce, a nie osoba.

– Zarządzanie to relacyjna rola społeczna. – Rozpromienił się dr Biezdziad, a sala ryknęła entuzjastycznym aplauzem.

– Hurra! Hurra! Jaka cudna rewolucja! – Nawet Gromisz dał się porwać chwili. – Nazwijmy na jej cześć nasze nowe pomidory. Pomidory „Radosna rewolucja”. Niech żyją i rozkwitają!

Pomidory w nowoczesnej szklarni radośnie rozkwitły. I tak oto rados­na rewolucja zagościła i, jak się później okazało, rozgościła się na stałe w Dolinie Diabołów.

– Mifko, zostań naszą sekretarką! – zawołał zachwycony Mącisław. Z sali znów rozległy się brawa i pohukiwania.

– No chyba wam głowy polichowało. – Mifka skrzywiła się paskudnie.

– Oj, przepraszamy! – zawołał ktoś z tłumu. – Nie mieliśmy nic złego na myśli. To może pierwszą sekretarką?

– Buka blada! – zaklęła Mifka siarczyście, ale zaraz uśmiechnęła się, bo diaboły to wszak diaboły i ewidentnie chcą dobrze. Zaproponowała, że może być w spółdzielni w jakiejś mniej zhierarchizowanej roli. W końcu stanęło na tym, że Mifka zostanie Delegatką Nr Zero.

– Niech żyją radosne rewolucje! – wykrzyknął Gromisz. Wszyscy podchwycili okrzyk i było cudnie i wesoło, jak już bardzo dawno nie chciało być. A potem wszyscy rzucili się na przepyszne jedzenie ugotowane przez Mifkę i jej koleżanki i nie było końca radości w Dolinie Diabołów.

rysunek: Daniel Mróz, archiwum nr 913/1962 r.

rysunek: Daniel Mróz, archiwum nr 913/1962 r.

Czy jest jakiś morał z tej bajki? No ba, nawet kilka. Żeby było bardziej diabolsko, podamy je w punktach.

Po pierwsze, nie zawsze wszystko musi być diabolskie. Czasami kłobukizm jest równie dobry.

Po drugie, przywództwo to coś, co robimy razem, jak taniec. Może być występem jednoosobowym, a może być jak karnawał i jak rewolucja!

Po trzecie, organizacja jest jak sprzątanie. Nie musi wcale być jak w garnizonie. Nawet nie trzeba trawy malować. Chodzi o to, żeby wszystko miało swój czas i swoje miejsce.

Po czwarte, po licho wredne naśladować to, czego się nie lubi, od czego mrozi w sercu i co gasi radość?

Po piąte wreszcie, kłobuki i anarchiści gotują najlepiej.

Czytaj również:

O akceptacji, czyli banał a lepkość O akceptacji, czyli banał a lepkość
i
rysunek: Daniel Mróz, archiwum nr 760/1959 r.
Pogoda ducha

O akceptacji, czyli banał a lepkość

Piotr Stankiewicz

Dobrze umieć zaakceptować to, co jest. I chociaż nie trzeba tej umiejętności stosować zawsze i bez umiaru, to jedno z najważniejszych ćwiczeń dla ludzkiego ducha.

Jest takie żartobliwe streszczenie historii filozofii – napisane bodaj przez Leszka Kołakowskiego – w którym każdemu filozofowi przypada ćwierć zdania. „Arystoteles: że najlepiej środka się trzymaj, to nie zginiesz”. „Hegel: że Bóg się całkiem w świecie rozpuścił, bo musiał”. „Tales: że woda”. A stoicy? „Stoicy: że dobrze jest, jak jest”.

Czytaj dalej