„Na Downing Street w Londynie tłumy ludzi oczekują relacji z posiedzenia gabinetu. W Berlinie gauleiterzy i członkowie »parlamentu« antyszambrują, gotowi na każde skinienie »wodza« przyklasnąć jego decyzjom i potwierdzić je w imieniu »niemieckiego narodu«. Paryż ze swoistym humorem przyjmuje zarządzenia obrony przeciwlotniczej. W Rzymie pytyjskie wypowiedzi, narady »duce« z generalicją. A w Warszawie? Ulicą Łazienkowską sunie auto za autem! Płynie nieprzerwana fala ludzi… by zdążyć na początek meczu piłkarskiego Polska-Węgry!” – opisywał tę pamiętną niedzielę „Przegląd Sportowy”.
Na trybunach warszawskiego Stadionu Wojska Polskiego zasiadło 20 tys. kibiców. Mimo napiętej sytuacji międzynarodowej, gróźb Hitlera i przeprowadzanej już w kraju cichej mobilizacji. Oczywiście kibice nie wiedzą, że podpisany kilka dni wcześniej niemiecko-radziecki pakt o nieagresji, znany dziś jako pakt Ribbentrop–Mołotow, zawierał tajny protokół dodatkowy przewidujący rychły rozbiór II Rzeczypospolitej. Ba, gdyby pierwotne plany Berlina zostały zrealizowane, wojna już by trwała! Hitlerowski sztab przewidywał bowiem rozpoczęcie ataku na Polskę 26 sierpnia, jednak w ostatniej chwili rozkaz odwołano ze względu na podpisany dzień wcześniej polsko-brytyjski traktat sojuszniczy.
Losy wojny i pokoju ważyły się więc do ostatniej chwili. Hitler się wahał.
Nie do wszystkich niemieckich jednostek trafił rozkaz odwołania ataku i w nocy z 25 na 26 sierpnia grupa dywersantów z Abwehry próbowała opanować tunel kolejowy i stację kolejową na Przełęczy Jabłonkowskiej na Zaolziu. Zostali odparci.
Wojna wisi więc na włosku, ale wciąż tli się iskierka nadziei, że tragedii uda się uniknąć. Taką nadzieję ma wielu spośród widzów wydarzenia sportowego w Warszawie. Nawet ci rezerwiści, którzy w ostatniej chwili urwali się na mecz, z maskami gazowymi przewieszonymi przez ramię. Ufają w gwarancje zachodnich sojuszników Polski i wierzą w siłę polskiej armii. Bardziej niż w umiejętności naszych futbolistów!
Polskie biesy
Mimo zapadających w pamięć występów na mundialu w 1938 r. i igrzyskach olimpijskich dwa lata wcześniej Biało-Czerwoni to drużyna o mniejszej renomie niż Madziarzy, ówcześni wicemistrzowie świata. A jednak Polaków stać na niespodziankę. Pokonują węgierskich faworytów 4:2!
Jest się z czego cieszyć. To widoczny postęp. Kiedy bowiem Polska wróciła na mapę świata, w pierwszym oficjalnym spotkaniu międzypaństwowym w roku 1921 jej piłkarska reprezentacja przegrała właśnie z Węgrami – 0:1. Mecz odbył się w Budapeszcie, a w kadrze Biało-Czerwonych grał wtedy m.in. Józef Kałuża. W 1939 r. pełnił już inną funkcję: był selekcjonerem polskiej kadry. To jego chwalono po zwycięstwie nad Węgrami. Ale też Szkota Alexa Jamesa – byłą gwiazdę Arsenalu Londyn, który przyjechał nad Wisłę na zaproszenie PZPN, by tchnąć tu nieco nowoczesnej myśli szkoleniowej z Zachodu.
Prasa była zachwycona. „Teoretycznie drużyna nasza szła w bój bez szans. Przeciwnikiem jej byli przecież gracze słynni na całą Europę. Dosłownie: »firmament usiany gwiazdami«, od których blasku powinno by spuchnąć oko. Oślepił on też chłopców naszych na przeciąg 30 minut, w których »złapali« dwie bramki z najlepszymi widokami na podwojenie porcji cięgów – relacjonował „Przegląd Sportowy”. – Tymczasem… W drużynę naszą […] wlazł raptem jakiś bies. Nagle gracze w białych koszulkach zaczęli dwoić się i troić. Każdy wiśniowy Węgier miał na sobie białego Polaka, a dokoła jeszcze dwu innych gotowych do boju. Doskonale zmontowana drużyna madziarska przestała nagle działać”. Dalej gole zdobywali już tylko Polacy. Trzy strzelił napastnik Ernest „Ezi” Wilimowski, gwiazda polskiej kadry.
„Wspaniały był duch drużyny”; „Jeszcze jeden triumf woli zwycięstwa. Zawodowcy węgierscy kapitulują przed zaciekłością ataku Polaków” – krzyczały prasowe nagłówki w poniedziałek 28 sierpnia. Jednak trudno było opędzić się przed myślami o zagrożeniu wojennym. „Piłkarstwo polskie zaczęło swą historię powojenną od meczu z Węgrami. I kto wie, czy dzisiejszy mecz nie jest ostatni przed wojną” – stwierdził prezes PZPN płk Kazimierz Glabisz na pomeczowym bankiecie.
Złamane serca
Kilka dni później wojska Hitlera zaatakowały Polskę. Węgrzy, choć sojusznicy Niemców, odmówili im pomocy. Premier węgierski Pál Teleki już wcześniej wysłał do Berlina depeszę, że „[…] w akcji zbrojnej przeciw Polsce ani pośrednio, ani bezpośrednio nie są skłonni uczestniczyć”. Słowa dotrzymał. Tak czy inaczej jednak w drugiej wojnie światowej Madziarzy wzięli udział i walczyli u boku hitlerowców.
Piłkarzy węgierskich los raczej oszczędził. Polskim bohaterom meczu z 27 sierpnia wojna przyniosła mnóstwo tragedii i rozterek. Selekcjoner Józef Kałuża odmówił współpracy z okupantami proponującymi mu intratną posadę w Generalnym Gubernatorstwie i zmarł w 1944 r. na zapalenie opon mózgowych. Jego asystent, trener Marian Spoida, po kampanii wrześniowej trafił do radzieckiej niewoli i zginął w Katyniu. Pomocnik Henryk Jaźnicki walczył w kampanii wrześniowej, a potem spędził kilka lat w więzieniach i obozach koncentracyjnych. Obrońca Władysław Szczepaniak i pomocnik Edward Jabłoński występowali w podziemnych rozgrywkach piłkarskich. Edmunda Giemsę, piłkarza z Rudy Śląskiej, wcielono do Wehrmachtu, skąd zdezerterował i trafił do polskiej armii na Zachodzie. Podobny był los Wilhelma Góry, gracza rodem z Piekar Śląskich. Ślązak Ewald Dytko został wciągnięty na volkslistę i grał w klubach niemieckich, a kiedy powołano go do Wehrmachtu, w 1945 r. zdezerterował do Amerykanów…
Najbardziej skomplikowane były losy przedwojennej gwiazdy Biało-Czerwonych – Ernesta „Eziego” Wilimowskiego. Był bowiem obywatelem II RP, mieszkał w Katowicach i grał dla Polski, mimo niemieckich korzeni. Podczas wojny wykorzystał je, by grać dalej, ale już w niemieckich klubach i w reprezentacji Trzeciej Rzeszy. Służył również w hitlerowskiej policji i w wojsku. A mimo to jego rodzina nie mogła czuć się bezpiecznie: matka za romans z Żydem trafiła do obozu koncentracyjnego, a Wilimowskim pomógł dopiero płk Hermann Graf z Luftwaffe, prywatnie piłkarz i fan futbolu.
Po wojnie „Ezi” grał już tylko w Niemczech. Przez długie lata uważano go w Polsce za zdrajcę, dopiero po 1989 r. spojrzano na niego nieco inaczej. Jak na człowieka, który czuł się nie Polakiem czy Niemcem, lecz Ślązakiem. Chciał grać w piłkę, a wojnę po prostu przeżyć, nieważne w jakich barwach.
27 sierpnia 1939 r. wszystko to było jeszcze przed bohaterami zwycięskiego meczu – i przed ich kibicami. Historia mogła potoczyć się inaczej. Jednak wjechała na tory prowadzące ku tragedii, która złamała życiorysy i kosztowała życie milionów ludzi.