Rozmaitości sportowe – 4/2018 Rozmaitości sportowe – 4/2018
i
rys. Karyna Piwowarska
Rozmaitości

Rozmaitości sportowe – 4/2018

Michał Szadkowski
Czyta się 14 minut

Liberté, Égalité, Cyclisme!

Tenisistki rywalizują o zwycięstwo w turnieju wielkoszlemowym na tych samych kortach co tenisiści. Piłkarki mają swój mundial, też rozgrywany co cztery lata, tyle że w latach nieparzystych. Lekkoatletki biegają na 100 m, skaczą wzwyż, rzucają młotem (fakt, że lżejszym). A w cieszącym się 115-letnią historią Tour de France wciąż jeżdżą tylko kolarze. „Organizatorzy pewnie nawet nie zdają sobie sprawy, że to seksizm. Poza tym są zwyczajnie leniwi” – mówi była kolarka Kathryn Bertine, twórczyni kampanii „Le Tour Entier”, która ma spowodować, że władze najbardziej prestiżowego, rozciągniętego na trzy tygodnie, wycieńczającego wyścigu zorganizują także tour dla kobiet. Próby były już podejmowane – w latach 80. odbywał się Tour De France Féminin, ale z powodu braku sponsorów upadł po sześciu edycjach. Teraz władze „Wielkiej Pętli” oferują zawodniczkom tylko La Course, ale ten wyścig trudno nazwać substytutem męskich zawodów. Rok temu składał się z dwóch etapów, w tym roku – z jednego. Kolarki przejechały zatem 112,5 km, kolarze – 3351 km (podczas 21 etapów). „Zasługujemy na wyścig trwający od pięciu do dziesięciu dni” – mówi Bertine, która hasłem kampanii uczyniła „Liberté, Égalité, Cyclisme!”. W peletonie nie ma jednak zgody co do tego, jak kobiecy TdF miałby wyglądać. Katarzyna Niewiadoma po ukończeniu tegorocznego La Course na piątym miejscu mówiła, że kobiety nigdy nie będą w stanie przetrwać trzytygodniowego wyścigu. „Natury oszukać się nie da” – dodała Polka, szósta zawodniczka igrzysk w Rio de Janeiro.

 

Bogini szybkości. Jedna na miliard

Na igrzyskach w Rio de Janeiro Indie zdobyły tylko dwa medale. Na olimpijskie złoto czekają od 10 lat, a na podium w lekkoatletyce – od 118. Pewnie także dlatego kraj, w którym mieszka ponad 1,1 mld ludzi, oszalał tego lata na punkcie Himy Das. Zaledwie 18-letnia sprinterka wygrała bowiem bieg na 400 m podczas juniorskich mistrzostw świata. Wyprzedziła królujące w tej konkurencji Amerykanki i Jamajki, zdobywając dla Indii pierwszy medal mistrzostw świata na bieżni. Media okrzyknęły ją boginią szybkości, prezydent Ram Nath Kovind, składając gratulacje na Twitterze, życzył jej olimpijskiego podium. „Nie staję na starcie, myśląc o medalach, chcę pobiec najszybciej, jak się da” – mówiła Das, która regularne treningi sprinterskie zaczęła zaledwie półtora roku przed zdobyciem złota. Urodziła się w wiosce Kandhulimari w północno-wschodniej części kraju. Cała jej sześcioosobowa rodzina żyje z pola wielkości 0,4 ac, na którym ojciec Himy uprawia ryż. Das na początku grała w piłkę nożną i dopiero gdy nauczyciel zauważył, że jest niezwykle szybka, zainteresowała się biegami. Najbliższa akademia sportowa mieściła się w oddalonym o 140 km Guhawati i specjalizowała się w szkoleniu pięściarzy i piłkarzy. Widząc jednak talent Das, władze szkoły pozwoliły jej ćwiczyć sprinty, sprowadziły nawet wyspecjalizowanego szkoleniowca. Dziś trenerką Hinduski jest była rosyjska medalistka olimpijska Galina Bucharina. Od olimpijskiego podium Das wciąż, rzecz jasna, wiele dzieli, ale specjaliści twierdzą, że ona dopiero się rozpędza.

 

Martina nie potrafi przegrywać

Martina Navrátilová już dawno zbudowała sobie na korcie pomnik, ale nie przestaje go upiększać. W sumie – w singlu, deblu i mikście – wygrała 49 turniejów wielkoszlemowych. Pierwszy raz triumfowała, gdy miała 22 lata, ostatni – niedługo po 50. urodzinach. Dziś ma 61 lat i wciąż wychodzi na kort, co roku jest zapraszana przez organizatorów Wimbledonu na towarzyski turniej gwiazd. Rywalizuje w nim osiem par deblowych składających się z zawodniczek niegdyś oklaskiwanych przez londyńskich kibiców. W tych meczach jest więcej zabawy niż gry na serio, chodzi bardziej o to, by fani jeszcze raz mogli zobaczyć mistrzynie sprzed lat. Ale Navrátilová podchodzi do zawodów śmiertelnie poważnie. „Patrząc na nią, rozumiesz, dlaczego kiedyś odnosiła takie sukcesy. Ma niesamowitą wolę zwycięstwa” – mówiła w rozmowie z „New York Timesem” podczas ostatniego Wimbledonu Marion Bartoli, triumfatorka turnieju z 2013 r. (to jej jedyny triumf w Wielkim Szlemie, co pokazuje skalę osiągnięcia Navrátilovej). Efekt jest taki, że najstarsza w stawce Amerykanka w ostatnich 12 edycjach towarzyskiego turnieju 10-krotnie dochodziła do finału. Tego lata wystąpiła w decydującym meczu – w parze z Carą Black z Zimbabwe, ale przegrały z Belgijką Kim Clijsters i Australijką Rennae Stubbs 3:6, 4:6. Ta porażka oznacza, że za rok Navrátilová jeszcze bardziej będzie chciała wygrać.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

 

Pogoda Fritza Waltera

Tego potrzebujemy najbardziej – miał powiedzieć trener „Sepp” Herberger, gdy tuż po przyjeździe Niemców na finał mundialu w 1954 r. zaczęło padać. Nie byli oni wówczas faworytami, wszystko wskazywało na to, że złoto wezmą Węgrzy, którzy stworzyli wielką drużynę, pełną znakomicie wyszkolonych technicznie zawodników, zaczynając od Ferenca Puskása, który dziś uchodzi za jednego z najlepszych piłkarzy w dziejach. Właściwie szansę Niemcom dawał tylko deszcz. Dlaczego? Po pierwsze biegali w nowoczesnych butach zrobionych przez Adidasa, które lepiej sprawdzały się na mokrej murawie niż przestarzałe obuwie Węgrów, a po drugie – kapitan i lider reprezentacji Niemiec Fritz Walter najlepiej grał właś­nie w deszczu. Na początku wojny Walter zachorował na malarię, wyleczył się, ale w czasie upałów szybko się męczył, odczuwał ból, nie był w stanie grać na miarę swoich możliwości. Choć Węgrzy po ośmiu minutach prowadzili 2:0, kolejne gole strzelali już tylko Niemcy i wygrali 3:2. Walter bramki nie zdobył, ale od niego zaczynały się wszystkie akcje nowych mistrzów świata. Ten mecz jest dziś nazywany „cudem w Bernie”, powstały o nim książki i film. Wyrażenie „pogoda Fritza Waltera” w niemieckich słownikach przetrwało do dziś – Niemcy używają go, gdy podczas meczu pada.

 

Doping najnowszej generacji: tortellini

Jestem zniesmaczona, nikogo jeszcze nie spotkało coś tak hańbiącego – pisała na Twitterze tenisistka Sara Errani, gdy Trybunał Arbitrażowy do spraw Sportu (CAS) ukarał ją dziesięciomiesięczną dyskwalifikacją za doping. Według niej sytuacja wygląda tak: w lutym 2017 r. zjadła kolację w domu rodziców. W podanych wówczas tortellini znajdowały się leki jej chorej na raka piersi matki, zawierające m.in. letrozol. To substancja zwiększająca masę mięśniową, w świecie sportu uznana za środek dopingujący. Podczas następnej kontroli, 7 lipca, Errani została przyłapana i zdyskwalifikowana przez władze tenisowe na dwa miesiące. Włoska Agencja Antydopingowa uznała jednak karę za zbyt łagodną i odwołała się do CAS. „Zatrute tortellini” brzmi, rzecz jasna, kuriozalnie, trochę jak barszczyk, którym w 1988 r. podczas igrzysk w Seulu tłumaczył się przyłapany na dopingu hokeista Jarosław Morawiecki. W przypadku Errani nie brakuje jednak przesłanek, że mówi prawdę, CAS przyjął zresztą jej wersję, ale uznał, że i tak kara powinna być większa. Włoszkę najbardziej zabolało jednak to, jak postępowały z nią sportowe władze. Kiedy została przyłapana, anulowano wszystkie jej wyniki od lutego do lipca 2017 r., musiała również zwrócić pieniądze, które w tym czasie wygrała. Przed dyskwalifikacją zajmowała 98. miejsce w światowym rankingu, kiedy w październiku kara się skończyła, była już 280. A to oznaczało, że nie mogła grać w najlepszych turniejach, musiała znów przebijać się do czołówki. Kiedy już jej się udało, została skazana po raz drugi. „Ogłoszenie wyroku przekładano osiem razy, w sumie czekałam na niego siedem miesięcy” – narzeka Errani i mówi, że może już nie znaleźć sił, by wrócić do sportu.

 

Dlaczego Polska przegrała mundial

Prawdopodobnie nie ma sportowców bardziej przesądnych niż piłkarze. I nie chodzi o amatorów, tylko o wyczynowców z samego szczytu. Raymond Domenech, trener francuskich wicemistrzów świata z 2006 r., podczas wyboru piłkarzy kierował się astrologią. I tych urodzonych pod znakiem Lwa i Skorpiona do reprezentacji nie powoływał. Trener Birmingham Barry Fry po serii porażek uznał, że nad jego zespołem ciąży fatum, i obsikał cztery rogi boiska (wkrótce został zwolniony). Cristiano Ronaldo w klubowym autobusie zawsze siada w ostatnim rzędzie. Ale w samolocie zajmuje miejsce w pierwszym. No i na boisko wchodzi prawą nogą. Zawsze. W reprezentacji Polski przez ostatnie lata też wierzących w zabobony nie brakowało. Trener Adam Nawałka uważał, że cofanie autobusu z piłkarzami w środku przynosi nieszczęście, więc kierowca miał tak manewrować, by nigdy nie wrzucać wstecznego biegu. Były selekcjoner pilnował też, by powtarzać rytuały, które przyniosły jego zespołowi szczęście. Od początku pracy Nawałki sprzęt Biało-Czerwonych woził busik marki Renault. Był przy reprezentacji, gdy ta wygrywała z Niemcami i gdy dochodziła do ćwierćfinału Euro 2016. Przed ostatnim mundialem PZPN postanowił auto odnowić, zdobiło je bowiem zdjęcie Grzegorza Krychowiaka sprzed przynajmniej pięciu lat i kilku fryzur. Nie wspominając już nawet o tym, że 27-letni pomocnik mocno wypłowiał. Nawałka o zdjęciu Krychowiaka nie chciał słyszeć – przecież busik przynosił jego drużynie szczęście. Niedługo przed mundialem dał się jednak przekonać. I wszyscy wiedzą, jak to się skończyło.

 

Nadejdzie czas sumitek

Kobiety proszone są o zejście z ringu! – kilka razy powtarzali sędziowie podczas zawodów sumo w prefekturze Kioto. Chwilę wcześniej przemawiający burmistrz Ryozo Tatami miał zapaść. Na ratunek rzuciło się kilka osób, w tym pielęgniarka. I właś­nie wtedy, gdy ratowała nieprzytomnego 67-letniego Tatamiego, usłyszała, że nie może stać na ringu. Potem okazało się, że gdyby nie błys­kawiczna interwencja burmistrz mógłby umrzeć. Po publikacji filmiku z Kioto na nowo wybuchła dyskusja o seksistowskich zasadach w japońskim sporcie narodowym. Według tradycji ring – czyli dohyō – jest miejscem świętym, a kobiety są nieczyste. Nie wolno im na niego wejść, nawet żeby wręczyć nagrody walczącym, o wzięciu udziału w zawodach nie wspominając. Także z tego powodu po interwencji kobiet w Kioto sędziowie posypali dohyō solą, by je oczyścić. „Ten zakaz musi zostać zniesiony. Według konstytucji kobiety i mężczyźni są równi” – mówiła Naomi Koshi, która domagała się od ministra kultury i sportu wymuszenia zmian. Jednocześnie 17 tys. osób podpisało się pod petycją, by odebrać Japońskiej Federacji Sumo status organizacji interesu publicznego, które są zwolnione z podatków. Niewiele to jednak dało, szef japońskiego sumo Hakkaku przeprosił za zachowanie arbitrów z Kioto, ale na zmiany się nie zanosi. „To dopiero początek, ale nie odpuszczę. Nie może być tak, że mężczyźni przemawiają z dohyō, a kobiety stoją obok” – mówiła burmistrz miasta Takarazuka Tomoko Nakagawa, która już po wydarzeniach w Kioto miała zainaugurować lokalne zawody i została poproszona, by nie wchodziła na ring.

 

Lidia jest legendą

Ona chyba nigdy nie zmęczy się wygrywaniem – pisał „El País”, gdy Lidia Valentín zdobyła czwarte mistrzostwo Europy w podnoszeniu ciężarów. Występująca w kategorii do 75 kg Hiszpanka jest też mistrzynią świata, najlepszą współczesną sztangistką i kimś, kto musiał bardzo długo czekać na to, aż sport stanie się ciut bardziej uczciwy. Valentín zaczynała podnosić ciężary w wiekach ciemnych, gdy na pomostach roiło się od nakoksowanych zawodniczek. W 2008 r. na igrzyskach w Pekinie zajęła piąte miejsce, cztery lata później w Londynie była czwarta. I wydawało się, że nigdy nie doskoczy do podium, za każdym razem do triumfatorek traciła ponad 25 kg. Później sportowe władze zaczęły poważniej ścigać dopingowiczki, powtórnie badać próbki pobrane na igrzyskach. I okazało się, że sztangistki, które podnosiły ciężary niedostępne dla Valentín, korzystały z niedozwolonych środków. Kiedy je zdyskwalifikowano, Hiszpanka została srebrną medalistką w Pekinie i złotą w Londynie. W 2016 r. w Rio de Janeiro Valentín była trzecia, przegrała z zawodniczkami z Korei Północnej i Białorusi. Rok później w mistrzostwach świata nie brały udziału zawieszone za doping reprezentacje Rosji, Kazachstanu, Azerbejdżanu, Ukrainy, Białorusi, Chin, Armenii, Turcji oraz Mołdawii. Valentín zdobyła tam złoty medal. „Przez całe życie rywalizowałam z nieuczciwymi zawodniczkami. Dziś jestem jedynym hiszpańskim sportowcem, który zdobył medal olimpijski w podnoszeniu ciężarów, częścią historii tego kraju, legendą. Kiedy mówisz o historii hiszpańskiego sportu, nie możesz mnie pominąć” – mówi Hiszpanka.

 

Kiedy nad twoją drużyną ciąży klątwa

Trwa już tak długo, że nawet najwięksi sceptycy zaczynają wierzyć. Ale po kolei. Zacznijmy od tego, że rzecz dzieje się na zachodzie Irlandii, w drużynie futbolu gaelickiego. W uproszczeniu jest to połączenie rugby i piłki nożnej. Okrągłą piłkę można nie tylko kopać, ale także trzymać w rękach. Pierwsze mistrzostwa wyspy zorganizowano w 1887 r., wzięły w nich też udział zespoły z Irlandii Północnej. W 1951 r. na stadionie w Dublinie mistrzostwo zdobyła drużyna Mayo. W czasie drogi powrotnej świętujący sukces zawodnicy i trenerzy przejeżdżali przez Foxford, w którym odbywał się pogrzeb. Sportowcy w żaden sposób nie uszanowali uroczystości, klubowy autobus nie przepuścił nawet konduktu pogrzebowego. Wtedy, według legendy, wściekły ksiądz rzucił na Mayo klątwę – kolejne mistrzostwo klub miał zdobyć dopiero, gdy umrze ostatni zawodnik zespołu z 1951 r. Od tego czasu zespół Mayo dziewięć razy grał w finale ligi irlandzkiej i nigdy nie odniósł sukcesu. Jego graczom zdarzyło się strzelić dwa gole samobójcze, stracić zwycięstwo w ostatniej minucie i przegrać powtórkę finału. „Podczas spotkań w szkołach dzieci pytają mnie o tę klątwę. Powtarzam im, że przegrywamy, bo nie jesteśmy wystarczająco dobrzy” – mówi kapitan Mayo Andy Moran. Dziś żyje już tylko dwóch mistrzów z 1951 r. Obaj twierdzą, że klątwa to bzdura, mówią nawet, że historia z pogrzebem jest nieprawdziwa, bo po finale zawodnicy wracali do domów pociągiem i samochodami. Ale mistrzostwa jak nie było, tak nie ma. W tym roku drużyna Mayo nie awansowała nawet do finału.

 

Badminton też jest chory

Tan Chun Seang: „15 tysięcy jest dla ciebie, OK?”. Zul­fadli Zulkiffli: „Tak. Mam przegrać trzy mecze?”. Tan Chun Seang: „Wystarczy, że przegrasz jeden”. To fragment rozmowy na WhatsAppie między malezyjskimi badmintonistami. 32-letni Chun Seang to były brązowy medalista juniorskich mistrzostw Azji, siedem lat młodszy Zulkiffli był kiedyś mistrzem świata juniorów. Obaj od 2013 r. ustawiali mecze, by wygrywać w zakładach bukmacherskich. Pierwszy z nich został zdyskwalifikowany na 15 lat, drugi – na 20, co de facto oznacza, że nigdy już nie wrócą do sportu. Nie wolno im także być trenerami i działaczami. „Jedyne, co potrafię, to grać w badmintona. Lżejszą karą byłoby więzienie, bo tam miałbym chociaż dach nad głową i jedzenie. Nie złamałem przepisów, jestem ofiarą. Nasze rozmowy na WhatsAppie dotyczyły gry w kasynie” – tłumaczył Zulkiffli i domagał się cofnięcia kary. Szanse ma jednak małe, kilka lat temu władze badmintona na poważnie zabrały się za walkę z ustawianiem meczów. To także efekt igrzysk w Londynie w 2012 r., kiedy cztery pary w kobiecym turnieju deblowym zostały zdyskwalifikowane za „unikanie gry”. Rywalizacja odbywała się w grupach, po dwie pary z każdej przechodziły do ćwierćfinałów. Zawodniczki pewne awansu w ostatnich meczach starały się przegrać, by zmierzyć się z łatwiejszymi rywalkami. Seryjnie serwowały w siatkę albo w trybuny, nie dochodziły do najłatwiejszych zagrań. Kibice szybko się zorientowali, o co chodzi, i zaczęli wygwizdywać kompromitujące się sportsmenki. Turniej zamienił się w farsę, bo po dyskwalifikacjach najlepszych par do kolejnej rundy awansowały te, które wcześniej nie wygrały ani jednego meczu.

 

Nadejdzie czas sumitek

Kobiety proszone są o zejście z ringu! – kilka razy powtarzali sędziowie podczas zawodów sumo w prefekturze Kioto. Chwilę wcześniej przemawiający burmistrz Ryozo Tatami miał zapaść. Na ratunek rzuciło się kilka osób, w tym pielęgniarka. I właśnie wtedy, gdy ratowała nieprzytomnego 67-letniego Tatamiego, usłyszała, że nie może stać na ringu. Potem okazało się, że gdyby nie błyskawiczna interwencja burmistrz mógłby umrzeć. Po publikacji filmiku z Kioto na nowo wybuchła dyskusja o seksistowskich zasadach w japońskim sporcie narodowym. Według tradycji ring – czyli dohyō – jest miejscem świętym, a kobiety są nieczyste. Nie wolno im na niego wejść, nawet żeby wręczyć nagrody walczącym, o wzięciu udziału w zawodach nie wspominając. Także z tego powodu po interwencji kobiet w Kioto sędziowie posypali dohyō solą, by je oczyścić. „Ten zakaz musi zostać zniesiony. Według konstytucji kobiety i mężczyźni są równi” – mówiła Naomi Koshi, która domagała się od ministra kultury i sportu wymuszenia zmian. Jednocześnie 17 tys. osób podpisało się pod petycją, by odebrać Japońskiej Federacji Sumo status organizacji interesu publicznego, które są zwolnione z podatków. Niewiele to jednak dało, szef japońskiego sumo Hakkaku przeprosił za zachowanie arbitrów z Kioto, ale na zmiany się nie zanosi. „To dopiero początek, ale nie odpuszczę. Nie może być tak, że mężczyźni przemawiają z dohyō, a kobiety stoją obok” – mówiła burmistrz miasta Takarazuka Tomoko Nakagawa, która już po wydarzeniach w Kioto miała zainaugurować lokalne zawody i została poproszona, by nie wchodziła na ring.

 

Czytaj również:

Mundial na plakacie Mundial na plakacie
Opowieści

Mundial na plakacie

Wojtek Antonów

Już za tydzień rozpoczynają się XXI Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w Rosji. Fanów piłki nożnej na całym świecie czeka prawie miesiąc emocji. Plakat promujący tegoroczną imprezę zaprojektował rosyjski artysta Igor Gurowicz.

Od początku historii piłkarskich mistrzostw świata prezentacja plakatu promującego imprezę była ważnym wydarzeniem. Artyści, którym powierzano stworzenie tego dzieła, zawsze traktowali to jako wyjątkowe wyróżnienie.

Czytaj dalej