Ultrabieg do piekła
Dlaczego to zrobiłem? Bo się da. Bo nie umrę, nawet jak jest cholerny upał. Emil Zátopek [czterokrotny mistrz olimpijski] mówił, że nie ma talentu, więc biega, jak się da. Ja też nie mam talentu do szybkiego biegania, ale mam do biegu do upadłego” – opowiadał kilka lat temu Krzysztof Dołęgowski po ukończeniu Marathon des Sables, uchodzącego za najtrudniejszy i najbardziej wyczerpujący ultramaraton na świecie. Zawodnicy mają do przebiegnięcia 250 km w sześć dni, trasa co roku się zmienia, ale zawsze prowadzi przez marokańską część Sahary. Najdłuższy odcinek tegorocznej edycji liczył 81 km, najkrótszy – 15,5 km. Uczestnicy zasuwają przez wydmy w żarze dochodzącym do 50°C, taszcząc 8-kilogramowe plecaki. Organizatorzy za 5 tys. dol. wpisowego zapewniają miejsce do spania w namiocie, opiekę medyczną, 10 litrów wody dziennie i ubezpieczenie obejmujące także transport zwłok do kraju. Ubrania, jedzenie, pompkę do odsysania jadu i inne niezbędne rzeczy trzeba przywieźć ze sobą. Szefowie maratonu dbają, by wyścig był czysty. Każda przekazana biegaczowi butelka wody oznakowana jest jego numerem, można ją wyrzucić tylko do specjalnych pojemników. Jeśli sędziowie znajdą butelkę gdzie indziej, biegacz dostaje pół godziny kary. To dużo, triumfator z 2018 r. Rachid El Morabity wpadł na metę po 19 godzinach i 35 minutach, a nad drugim Mohamedem El Morabitym (to jego brat) miał 26 minut przewagi. W sumie w ubiegłym roku do mety dobiegło 934 biegaczy i biegaczek. W inauguracyjnej edycji w 1986 r. wystartowało 23 zawodników.
Węgorz płynął z rzeki na igrzyska
Każda telewizja pokazywała mój wyścig, wliczając CNN. To, co zdarzyło się w Sydney, zmieniło moje życie” – wspomina 41-letni dziś Éric Moussambani. W 2000 r. pływak z Gwinei Równikowej napisał historię, jakiej igrzyska nie widziały. Trenować zaczął kilka miesięcy przed zawodami, w rzece. Nie miał trenera, radami służyli mu lokalni rybacy. Później przeniósł się na 12-metrowy basen w hotelu w Malabo (mógł z niego korzystać godzinę dziennie, trzy razy w tygodniu). Na igrzyska zakwalifikował się dzięki dzikiej karcie – organizatorzy rezerwują pulę miejsc dla zawodników z krajów bez pływackich tradycji. Nigdy wcześniej nie słyszał o Sydney; kiedy w Australii dotarł do pływalni, przeraził go olbrzymi 50-metrowy basen olimpijski. W eliminacjach 100 m stylem dowolnym przepłynął w 1.52.72. Nikt nigdy na igrzyskach nie zrobił tego tak wolno. Najlepszy na tym dystansie w Sydney Pieter van den Hoogenband wyrobił się w 48,64 s. Czas Moussambaniego nie dał mu, rzecz jasna, awansu, ale i tak wychodził z basenu jako zwycięzca – raz, że się nie utopił, a zagrożenie było ogromne, przez cały czas asystował mu ratownik z tyczką. Dwa, że wygrał wyścig – rywalizujący z nim pływacy zostali zdyskwalifikowani za falstart. Trzy, że przywrócił wiarę w to, że igrzyska nie są tylko dla superbohaterów. Media nazwały go „węgorzem” i okrzyknęły bohaterem igrzysk. Dziś Moussambani jest szefem związku pływackiego w Gwinei Równikowej i honorowym gościem pływackich imprez.