Mniej znane style pływackie Mniej znane style pływackie
Rozmaitości

Mniej znane style pływackie

Wszystko Będzie Dobrze
Czyta się 1 minutę

Rzekotka. Styl identyczny z żabką. Różni się nazwą.

Torpeda. Zanurzamy się głęboko i płyniemy z olbrzymią prędkością przed siebie. Styl rzadko spotykany u ludzi, częsty natomiast u torped.

Pingwin. W czarnym garniturze, kolebiąc się, podchodzimy niezgrabnie do akwenu, nie zdejmując garnituru, skaczemy w fale i natychmiast zaczynamy pływać bardzo sprawnie.

Manat. Płyniemy dowolnym stylem, wzbogacając go o łagodny uśmiech i życzliwe afirmacje.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Superman. Płyniemy w pozycji „na Supermana” (jedna ręka wyciągnięta do przodu, całe ciało wyprężone). Pozycja niezwykle trudna, dlatego najlepiej wykonywać ją na dmuchańcu.

Wołodyjowski. Płyniemy, wykonując szybkie i nieprzewidywalne ruchy tnące.

Wiedźmin. Styl podobny do „wołodyjowskiego”, tylko wykonywany dwa razy szybciej.

Słoneczny Patrol. Całą uwagę skupiamy na tym, by biegnąc do wody, wyglądać przebojowo. Po skoku w fale pływamy dowolnie.

Bibliotekarz. Płyniemy bardzo cicho, w pozycji, która przypomina pozycję siedzącą. Całe ciało napędza ruch palców u rąk, taki sam jak podczas przeglądania fiszek w katalogu.

Kierowca. Płynąc, obracamy niewidzialną kierownicą. Widząc innego pływaka, krzyczymy do niego różne obraźliwe rzeczy.

Kot. Nie pływamy. Wrzuceni do wody szybko z niej wyskakujemy, prychając i sycząc.

Czytaj również:

Gdzie bądź Gdzie bądź
i
Kevin McNamee-Tweed, „HW”, 2019, ceramika szkliwiona, zdjęcie: Wild Don Lewis, dzięki uprzejmości Steve Turner Gallery Los Angeles
Marzenia o lepszym świecie

Gdzie bądź

Paulina Wilk

Nigdy nie planuję podróży. Plecak zaś zabieram do połowy pusty. Niewiedza i lekkość to dwie patronki dobrej wyprawy. Im wolniejsza głowa i lżejszy bagaż, tym większa szansa na szczęśliwy traf.

Kiedy ekspedientka w obuwniczym pyta, jakich butów szukam, odpowiadam zawsze, że nie mam pojęcia, ale gdy tylko je dostrzegę, kupuję od razu dwie pary. Tak zrobiłam kiedyś w czerwcowe popołudnie w Amsterdamie. Zobaczyłam je kątem oka, gdy roleta sklepowa opadała już w dół. Zanurkowałam pod nią, a poirytowanej sprzedawczyni obiecałam, że jeśli przyniesie z zaplecza numer 40, wezmę dwie pary. Były zamszowe, za kostkę i miały lekką podeszwę. Złaziłam w nich pół świata. Niosły mnie w Norwegii, emiratach, Indiach i Singapurze. Rozpadły się na nogach – dosłownie – gdy pieszo przemierzałam bezkresny Seul. Były moimi przyjaciółmi od pierwszego wejrzenia, sojusznikami samotnych wypraw, uwieczniłam je na setkach zdjęć.

Czytaj dalej