Z przymrużeniem oka Z przymrużeniem oka
Rozmaitości

Z przymrużeniem oka

Lekcje dystansu z Szaszkiewiczową
Irena „Kika” Szaszkiewiczowa
Czyta się 2 minuty

Felieton uszczypliwy

Przez szereg lat uważałam, że złośliwe komentarze i cięte riposty są domeną ludzi inteligentnych. Moja synowa przekonuje mnie, iż są to cechy rozłączne, ale musi przyznać, że tylko inteligentni ludzie mają do siebie taki dystans, aby nie obrażać się na złośliwości. Na przykład Zygmunt Kałużyński*, z którym lubiliśmy się bardzo, uchodził za takiego człowieka. Taki jest też niewątpliwie Jurek Vetulani** i wiele innych osób, o których niekiedy mówi się, że są „opiniotwórcze”. Te ich uszczypliwości są na dobrym poziomie, nie przypominają grubych żartów we współczesnych kabaretach w telewizji.

Gdy w czasach mojej młodości jechało się koleją z Babicy do Rzeszowa, ci, co wsiadali przed Babicą, wyglądali przez okna, czy ktoś się dosiądzie do ich towarzystwa. I tak jechał kiedyś tym pociągiem kompozytor Zygmunt Mycielski, który pochodził z sąsiedniego majątku, i gdy nas zobaczył, ucieszony zaczął się chwalić: „A ja jadę dalej, do Krakowa, bo Karol Szymanowski prosił mnie, abym mu pomógł w przygotowaniu wystawienia »Harnasiów« w Paryżu”. Na to ojciec pyta Mycielskiego: „Pan dalej taką okropną muzykę komponuje?” A Mycielski na to: „Ależ proszę pana, jeszcze dużo gorszą!”. Bardzo mi się to spodobało i od tej pory zawsze z humorem odpowiadam na wszystkie złośliwości. Trzeba tu dodać, że dla mojego ojca, muzyka Mycielskiego była rzeczywiście nie do słuchania.

Zdarzało mi się nieraz, że sama stawałam się obiektem czyichś złośliwych żartów. Pamiętam, przed wojną, drugą światową, jeśli kto ciekaw, we Lwowie na jakimś balu pewien młodzieniec, wielce z siebie zadowolony, wciąż puszczał pod moim adresem uszczypliwe uwagi w kiepskim stylu. A ponieważ już wówczas byłam dość gruba, ale bardzo lubiłam tańczyć, młodzian ów zagajał na przykład, że podłoga się pode mną zawali albo spadnie na dole żyrandol, bo się sufit trzęsie. I tak za którymś razem, gdy mnie to w końcu znudziło, powiedziałam mu, że gdyby złączyć cechy moje i jego, czyli tuszę i głupotę, to by powstała niezła świnia. Z początku mój dowcipniś bardzo się z tego śmiał, ale potem, gdy do niego dotarło, co powiedziałam, przestał. A jeszcze później dowiedziałam się, że rozpowiada, iż nazwałam go świnią. Od tego czasu mi nie dokuczał.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Natomiast profesor Jerzy Vetulani nieustannie żartuje sobie ze wszystkich, w tym również ze mnie. Na mój widok, gdy przyszłam kiedyś do niego na urodziny, zakrzyknął, że skoro Kika przyszła, to chyba groby pootwierali – a miałam wówczas ledwo 93 lata! Natychmiast mu odpaliłam: „Tak, rzeczywiście, gdyż szykują miejsca dla profesorów”. Jak widać, najlepszą bronią na złośliwości są cięte riposty. A stać nas na nie tylko wtedy, gdy mamy dystans do siebie i swoich słabości.

Wpis z bloga Ireny „Kiki” Szaszkiewiczowej Moje pierwsze 100 lat, 1.05.2013 r.; dzięki uprzejmości ­Macieja i Wandy Szaszkiewiczów.

 

* Zygmunt Kałużyński (1918–2004) – krytyk filmowy, popularyzator historii kina, wieloletni publicysta tygodnika „Polityka”.

** Jerzy Vetulani (1936–2017) – profesor nauk przyrodniczych, psychofarmakolog, neurobiolog, biochemik, członek PAN i PAU, członek honorowy Indian Academy of Neuroscience, doktor h.c. kilku uniwersytetów.

 

Czytaj również:

Lodu, lodu! Lodu, lodu!
Przemyślenia

Lodu, lodu!

Lekcje dystansu z Szaszkiewiczową
Irena „Kika” Szaszkiewiczowa

Felieton przemarznięty

Zima, za oknem malowniczy śnieg pokrywa drzewa i krzewy. Wracam wspomnieniami do mojej Babicy. Uprzytomniłam sobie, jak dalece zmieniły się warunki życia codziennego. Widać to jaskrawo choćby na przykładzie lodówek. W naszym domu w tamtych czasach ważną rolę odgrywała lodownia. Było to pomieszczenie wielkości sporego pokoju, wymurowane w głębi ziemi, poza domem. Prowadziła do niego bramka okuta blachą, którą przechodziło się do wewnętrznego, niewielkiego pomieszczenia. W styczniu, kiedy na Wisłoku (czyli rzeczce płynącej obok naszego dworku) lód był już gruby na około metr, wyłamywało się jego kawały, przenosiło się i od góry wrzucało je do lodowni. W ten sposób powstawał wewnątrz stos lodu wysokości i szerokości po kilka metrów, otaczający ze wszystkich stron to wewnętrzne pomieszczenie. W nim przechowywało się mięso, ryby, mleko, warzywa i inne produkty. Te, które przechowywano dłużej, składano w najdalszej części, a te, które miały być wykorzystywane na bieżąco, kładziono bliżej wejścia. Stamtąd wynosiło się je do domu, gdzie obok jadalni stała lodówka. Była to drewniana szafka, która w górnej części miała trzy wyłożone blachą pojemniki przykrywane od góry pokrywami obitymi blachą. Przypominało to nieco obecne zlewozmywaki. Środkowe wypełniało się lodem, a w obu pozostałych umieszczało się żywność przeznaczoną do śniadania czy obiadu. Pod tymi pojemnikami były półki na warzywa, owoce, konfitury, kompoty. Tam jako dzieci często się zakradaliśmy i – jeśli kucharka nie widziała – wykradało się smakołyki.

Nigdy nie zdarzyło się, aby Wisłok nie pokrył się grubym lodem. Ale pamiętam, że raz ojciec odwlekał z jakichś powodów wyrąbywanie lodu, a zima skończyła się wyjątkowo wcześnie, już w lutym i nie zdążył się z tym uporać. Przez całe następne lato słyszałam utyskiwania i narzekania ojca, że trzeba ten lód wycinać w styczniu, bo inaczej – katastrofa, a przynajmniej przyczynek do rozpadu małżeństwa.

Czytaj dalej