Media type: article

Meksykańska kultura jest przesiąknięta myślą o śmierci, która budzi na przemian fascynację i lęk. W filmie Totem z tym tematem mierzy się siedmioletnia bohaterka. O pracy na planie opowiada reżyserka i scenarzystka Lila Avilés.

Siedmioletnia Sol przyjeżdża do domu dziadka, w którym trwają przygotowania do przyjęcia urodzinowego dla ojca. Ten jeden dzień zmieni sposób postrzegania życia i rodziny przez dziewczynkę. Film Totem budzi zachwyty krytyków i jest porównywany do Nakarmić kruki Carlosa Saury. Został wyróżniony Nagrodą Jury Ekumenicznego na Berlinale. 

Piotr Czerkawski: Czy pamiętasz, kiedy pierwszy raz zdałaś sobie sprawę, że istnieje coś takiego jak śmierć?

Lila Avilés: Nie jestem w stanie przywołać konkretnego momentu, ale ogólnie byłam dzieckiem dość ciekawskim i refleksyjnym. W moim pokoleniu – a urodziłam się w roku 1982 ‒ nie było to zresztą nic wyjątkowego. Telefony komórkowe i rzeczywistość wirtualna pojawiły się dopiero, gdy byliśmy nastolatkami, wcześniej musieliśmy radzić sobie bez nich i rozwijaliśmy naszą wyobraźnię w inny sposób. Ja na przykład lubiłam zadawać sobie różne abstrakcyjne pytania w rodzaju: „Czym jest życie?”, „Jaka czeka mnie przyszłość?”, „Jakimi prawami rządzi się świat wokół nas?”. Pewnego dnia, zupełnie naturalnie, doszło do nich kolejne: „Co dzieje się z człowiekiem po śmierci i kiedy właściwie umrą moi rodzice?”… OK, widzę twoją minę i wiem, co sobie teraz pomyślałeś.

Co takiego?

Coś w stylu: „Jezu, ta baba brzmi jak stereotypowa Meksykanka”.

Wcale nie!

Nieważne, sama tak się właśnie poczułam. W końcu wszystkim wydaje się, że Meksykanie przez 24 godziny na dobę myślą i gadają tylko o śmierci. Tymczasem to zupełnie nie tak. Śmierć rzeczywiście jest obecna w meksykańskiej kulturze – budzi w nas na przemian fascynację i lęk – ale nie powiedziałabym, że szczególnie mocno determinuje naszą codzienność. Choć niektórym trudno w to uwierzyć, tak naprawdę wcale nie żyjemy jak w filmie Coco.

Skąd w takim razie wzięły się u Ciebie myśli o śmierci rodziców?

Po prostu bardzo ich kochałam i bałam się, że ich stracę. Na szczęście miałam o siedem lat starszego brata, więc myślałam sobie, że nawet jeśli rodzice zginą w wypadku, a on ocaleje, to i tak nie zostanę sama na świecie.

Brzmi to dość upiornie jak na temat rozważań kilkuletniej dziewczynki.

Wtedy może tak było, ale z dzisiejszej perspektywy patrzę na to inaczej. Świadomość śmierci zmusza dziecko do myślenia, czyni je bardziej wrażliwym, pozwala zrozumieć, że życie rzadko kiedy jest jednoznaczne, a istnienie światła jest nierozerwalnie związane z obecnością cienia.

Praca nad Totemem pozwoliła Ci ponownie połączyć się z tą dziewczynką, którą byłaś lata temu?

Szczerze mówiąc, bardziej niż o sobie myślałam o córce, którą urodziłam w młodym wieku i która wcześnie straciła ojca. Pamiętam, że w tamtym czasie nie wiedziałam, jak bardzo otwarcie mogę rozmawiać z nią o tej sytuacji; co powinnam powiedzieć wprost, a co przemilczeć. Miałam świadomość, że moja córka ‒ wciąż mała, ale bardzo dojrzała i ze świetną intuicją – czuła, iż nie mówię jej wszystkiego, jednak próbowała czytać między wierszami i za wszelką cenę poznać całą prawdę. Filmowa Sol jest do niej pod tym względem bardzo podobna.

W Totemie oprócz matki i córki licznie występują także inni członkowie rodziny, z których każdy ma nieco inne podejście do śmierci.

Chciałam, żeby Sol była najważniejszą bohaterką, solistką, a cała reszta rodziny – bracia, siostry, ciotki, wujkowie – przypominała niezgrany chór. Wszyscy mają przed sobą ten sam tekst piosenki, ale jeden go wykrzykuje, drugi recytuje szeptem, a inny pozostaje za kulisami i nie chce wyjść na scenę.

Dziadek Sol, patriarcha i samozwańcza głowa rodziny, najchętniej przerwałby koncert i rozgonił muzyków.

Pokolenie moich rodziców, czyli dzisiejszych sześćdziesięcioparolatków, już takie jest. Jego przedstawiciele często myślą, że są otwarci i nowocześni, a w rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie. Dlatego właśnie dziadek Sol, choć jest psychologiem i zawodowo pomaga innym mierzyć się z problemami, nie jest w stanie zdobyć się na odwagę, żeby szczerze porozmawiać o własnych uczuciach.

Lekarzu, lecz się sam?

Chciałabym, żeby Totem skłaniał ludzi do tego, aby zamiast zawsze i za wszelką cenę narzucać ludziom swoją wolę, stawali się mniej egocentryczni, nabrali więcej szacunku do innych, nawet jeśli ich spojrzenie na rzeczywistość bardzo różni się od naszego. Oczywiście taki proces nie dzieje się automatycznie, jest powolny i długotrwały, ale mam nadzieję, że dziadek Sol – pod wpływem wydarzeń, które obserwujemy w filmie – zacznie wcielać go w swoje życie.

Wróćmy na chwilę do młodszego pokolenia. Pracując nad filmem, miałaś tremę na myśl o tym, jak zareaguje na niego Twoja córka?

Na planie nie miałam czasu o tym myśleć, ale gdy po zdjęciach siedziałam w pracowni z moim montażystą i decydowaliśmy, jakie wybierzemy ujęcia, zawsze stawiałam na te, o których myślałam, że bardziej spodobałyby się mojej córce. W takiej sytuacji nie powinno zaskakiwać, że im bliżej było do premiery gotowego filmu, tym bardziej stresowałam się na myśl o jej reakcji. Kiedy po pokazie na festiwalu w Berlinie okazało się, że moje wybory były trafne i usłyszałam od córki słowa uznania, poczułam naprawdę wielką ulgę.

Nie chcę Cię martwić, ale może po prostu chciała być miła.

Mówisz tak, bo jej nie znasz. Zwykle jest bardziej surowa niż większość krytyków. Po premierze mojego pełnometrażowego debiutu, The Chambermaid, wydusiła z siebie tylko: „Jest OK, ale wiesz, że stać cię na więcej”. Jedyne, co mnie pocieszało, to fakt, że wobec innych twórców była tak samo krytyczna jak wobec mnie. Zdarzało się na przykład, że szłyśmy do kina na komedię, ja śmiałam się w głos, a ona patrzyła na mnie z wyrzutem i mówiła: „To przecież wcale nie było zabawne”. Teraz rozumiesz, że jeśli tak wymagająca widzka podchodzi do ciebie po premierze, przytula się i dziękuje za film, uznajesz to za najlepszy komplement z możliwych?

Co jeszcze, poza chęcią zadowolenia córki, stanowiło dla Ciebie wyzwanie podczas pracy nad Totemem?

Znajomi śmiali się ze mnie, że występuję przeciw podstawowej zasadzie kręcenia filmów: „Jeśli chcesz pracować w spokoju, trzymaj się z dala od zwierząt i dzieci”. W Tótemie reżyserowałam tymczasem jedne i drugie.

Bywało trudno?

Nie bardzo. Ze zwierzętami miałam po prostu szczęście, ale jeśli chodzi o reżyserowanie dzieci, wszystko zależy od dwóch rzeczy: dobrego castingu i odpowiedniego podejścia. Wiedziałam, że jeśli chcę uzyskać najlepszy efekt, powinnam być cierpliwa i nie mogę wywierać na nikogo presji. Na samym początku zdjęć powiedziałam członkom ekipy, że pragnę, aby dziewczynki, które grają w filmie, miały z tego frajdę i czuły się bardziej jak na placu zabaw niż w szkole przed klasówką.

Dorośli aktorzy nie byli zazdrośni o takie traktowanie?

Nie, bo dbałam o to, żeby im również niczego nie brakowało. Uwielbiam aktorów; uważam, że są wojownikami, którzy dźwigają na swoich barkach ciężar całego przedsięwzięcia, jakim jest film. Jeśli chcę osiągnąć sukces, nie mogę drażnić współpracowników chorobliwym perfekcjonizmem, ustawianiem światła przez trzy godziny i robieniem nieskończonej ilości dubli. Zamiast tego muszę troszczyć się o ich komfort i sprawiać, żeby czuli się zrelaksowani.

Znam pewnego polskiego reżysera światowej sławy, który za nic w świecie by się z Tobą nie zgodził.

Jego strata. Jeżeli ktoś chce, niech odgrywa na planie surowego ojca. Ja oraz inni członkowie ekipy pozwoliliśmy raczej wpłynąć na siebie naszym młodym aktorkom i wszyscy wyzwoliliśmy w sobie dziecięcą energię. Dzięki temu, mimo niewesołej tematyki filmu, wszyscy mieliśmy z tej pracy sporo frajdy. Dochodziło nawet do sytuacji, że gdy danego dnia kończyliśmy pracę wcześniej, niż zakładaliśmy, najmłodsza z naszych aktorek krzyczała: „Chcę tu zostać! Nie chcę jeszcze wracać do domu!”.

Naíma Sentíes, która wcieliła się w Sol i miała przed sobą trudne zadanie aktorskie, czuła się na planie równie komfortowo?

Zakładam, że gdyby było inaczej, na pewno by nam powiedziała, bo buzia nie zamykała jej się ani na chwilę. Przy czym Naímie nie chodziło o gadanie dla samego gadania ‒ jej przemyślenia często były naprawdę błyskotliwe. Miałam wrażenie, że rozmawiam z dojrzałą kobietą w ciele dziecka.

Czy oznacza to, że Naíma w pełni rozumiała, o czym opowiada film, w którym występuje?

Dojrzałość dojrzałością, ale wiedziałam, że akurat na to nie mogłabym pozwolić. Czułam, że gra w filmie niesie za sobą wystarczająco dużo intensywnych przeżyć, więc nie mogę dodatkowo obarczać Naímy i pozostałych dziewczynek trudnymi emocjami związanymi z jego tematyką. Zdradzałam im zatem tylko niezbędne fabularne ogólniki. Kiedy przed premierą Naíma powiedziała: „Mam pomysł. Nakręćmy kiedyś Totem 2, który będzie opowiadał o życiu tej rodziny, gdy będę nastolatką”, zyskałam pewność, że nie do końca rozumie, o co chodziło w filmie. Na premierze w Berlinie obejrzała go jednak – za zgodą mamy – w całości. I rzeczywiście zobaczyła coś innego, niż się spodziewała. Była zadowolona i dumna ze swojej roli, ale uroniła też kilka łez.

W jaki sposób udało Ci się nawiązać z młodymi aktorkami tak silną więź?

Po raz kolejny przydało mi się doświadczenie wczesnego macierzyństwa. Choć oczywiście brałam pełną odpowiedzialność za moją córkę, chciałam także, by czuła, że się od niej nie dystansuję; że jestem blisko, lubię i umiem się z nią bawić. Teraz wystarczyło mi odświeżyć pamięć i przypomnieć sobie, jak było. Nie bez znaczenia jest pewnie również to, że zanim zaczęłam kręcić filmy, byłam związana ze światem teatru, a praca tam ‒ polegająca na wcielaniu się w coraz to nowe role, częstym improwizowaniu i nieustannym korzystaniu z wyobraźni ‒ może być w pewnym sensie przedłużeniem dzieciństwa.

W Tótemie, niezależnie od całej tej dziecięcej spontaniczności, bywasz też bardzo serio. W filmie nie brakuje choćby nawiązań do historii i mitologii prekolumbijskiej Ameryki.

Wiesz, w życiu nie tylko się bawię, lecz także dużo czytam…

Inspirowałaś się książkami jakiegoś konkretnego autora?

Byłam pod silnym wpływem Miguela Leóna-Portilli. To zmarły cztery lata temu etnograf, antropolog i wielki erudyta, który często miał odwagę iść pod prąd. Zauważył na przykład, że większość książek o historii Meksyku przyjmuje perspektywę kolonizatorów, co wydało mu się boleśnie ograniczające. Napisał więc wiele prac o rdzennych mieszkańcach Ameryki, które wywarły na mnie duży wpływ, bo uważam, że nie da się do głębi zrozumieć samego siebie, jeśli nie ma się świadomości swoich korzeni.

Jednocześnie warto myśleć o przyszłości. Rozmawiamy na festiwalu filmowym w Ankarze, który ma na celu walkę o równouprawnienie w świecie kina i pokazuje wyłącznie filmy wyreżyserowane przez kobiety. Znam twórczynie, które odmawiają uczestnictwa w takich imprezach, twierdząc, że w ten sposób czują się bardziej stygmatyzowane niż wyróżniane.

Moim zdaniem można by tak mówić, gdybyśmy osiągnęły w branży pełną równość z mężczyznami, a droga do tego jest wciąż daleka. Jeszcze 10 lat temu w Meksyku na wszystkie filmy wyreżyserowane przez kobiety na względny sukces mógł liczyć może jeden rocznie. Teraz jest już trochę lepiej, także dzięki rozwiązaniom systemowym. Jeśli zgłaszasz się po państwowe fundusze, jako kobieta dostajesz automatycznie pięć punktów więcej niż mężczyzna. Z boku może to wyglądać absurdalnie, ale ten przywilej często okazuje się decydujący i pomaga nam się przebić. Korzystając z tego, co nam się należy, warto jednak zachować umiar i nie dopuścić do przesady w drugą stronę.

To znaczy?

Niektóre moje koleżanki wyznają twardą zasadę, że w swoich ekipach zatrudniają wyłącznie kobiety. Sama nie mogłabym pracować w ten sposób, bo za bardzo pachnie mi to dogmatyzmem. Między członkami ekipy musi być chemia, różnorodność czasem sprzyja kreatywności; nie da się wszystkiego zaplanować z góry.

Niechęć do dogmatyzmu to kolejna cecha, która łączy Cię z bohaterami Totemu. Chociaż poważnie chory ojciec Sol początkowo wydaje się myślami raczej przy pogrzebie, jego rodzina postanawia wyprawić mu huczne urodziny.

Osadzenie akcji w tych okolicznościach rzeczywiście było aktem przewrotności, ale przede wszystkim ma kluczowe znaczenie dla sposobu narracji. Wiem z doświadczenia, że niektóre dni są dla nas szczególnie istotne. Czas płynie wtedy wolno, każde najmniejsze zdarzenie zyskuje wielką wagę, a nasze emocje stają się bardziej wyraziste, dzięki czemu możemy lepiej poznać samych siebie. Urodziny własne albo bliskiej osoby z pewnością należą do takich dni.

W tej sytuacji muszę zapytać Cię o to, jak wspominasz swoją najlepszą urodzinową imprezę w życiu.

Ciekawe, że cię to interesuje, bo jedno z pytań, które zadawałam na castingu kandydatkom do ról dziewczynek, brzmiało: „Jaki był najlepszy dzień twojego życia?”. Wyobraź sobie, że prawie każda z nich opisała jedne ze swoich urodzin. Ucieszyłam się wtedy, bo zrozumiałam, że metafora, którą wymyśliłam w Totemie, ma oparcie w rzeczywistości. Poza tym zawsze uważałam, że imprezy to w życiu ważna rzecz.

Pełna zgoda, ale pytałem o Twoje osobiste doświadczenia.

Pamiętam, że mój tata zorganizował kiedyś dla mnie i moich koleżanek zabawę w podchody. Byłam mu bardzo wdzięczna, bo bawiłyśmy się świetnie, a on włożył w to wszystko mnóstwo wysiłku. Tak naprawdę przez całe dzieciństwo marzyłam jednak o przyjęciu niespodziance i nikt nigdy mojej fantazji nie zrealizował. Może właśnie dlatego myśl o urodzinach nie daje mi spokoju i gdzieś w głębi duszy zainspirowała mnie do nakręcenia Totemu?

Lila Avilés/fot. Nowe Horyzonty
Lila Avilés/fot. Nowe Horyzonty

 

po burzy
dziewczynka w różowych kaloszach
brodzi w niebie

Rafał Zabratyński

*

słońce
kot zlizuje z futerka
cętki i ciapki

Agnieszka Herman

*

cień słonecznika
wspina się na murek
popołudnie

Agnieszka Herman

*

skwar południa
czas przecieka
przez pajęczą sieć

Rafał Zabratyński

*

południe
futrzana gąsienica
na gorącym asfalcie

Ernest Wit

*

błądzenie
jest rzeczą ludzką
tuman nad łąką

Ernest Wit

*

w dali grzbiety fal
pod palcami w olejku
faluje twój grzbiet

Urszula Marciniak

*

turkusowa fala
zalewa mnie nagle
wspomnienie o niej

Zuzanna Truchlewska

*

letnie południe
na tle bladego nieba
turkus twych oczu

Urszula Marciniak

*

czas przypływu –
fala wyrzuca na brzeg
wspomnienia z młodości

Zuzanna Truchlewska

*

słowa na piasku
polonistka w wakacje 
podkreśla błędy

Urszula Marciniak

*

para staruszków
kot przynosi wieczorem
ciepło południa

Robert Kania

*

most zakochanych
letnia fala zostawia
ślady imion

Anna Plaskowska 

*

zaraz południe 
promienie masują 
moje ciało 

Iwona Świerkula

*

Afryka – 
dzieci słuchają opowieści 
o śniegu 

Jacek Kielich

*

letni poranek
mój cień u stóp sąsiada
kłaniam się nisko

Maciej Faliński

*

koniec turnusu
nie sposób zapomnieć
turkusu jej oczu

Rafał Zabratyński

*

starzec w spa
ktoś wciera mu w skórę
swoją młodość

Robert Kania

 

 

Nie przechodzi się obojętnie koło nowej wystawy Zbigniewa Libery. Kiedy więc w czerwcu taka wystawa otworzyła się w Łodzi, pojechałem ją zobaczyć; gorąco polecam Państwu pójście w moje ślady.

Rzecz nazywa się Achajowie, chłopcy, polskie złoto i sytuacjoniści – ten osobliwy, wielowątkowy tytuł dobrze pasuje do wystawy, która w istocie jest wielowątkowa, a także niepokojąca w sposób, w jaki niepokoją takie zbiegi okoliczności, które nie wyglądają na dzieło przypadku, lecz świadectwa spisku poważnego kalibru.

Libera załatwił sobie miejsce w historii sztuki jeszcze w latach 90., kiedy stworzył zestawy klocków Lego do budowy obozów koncentracyjnych. Nie zamierza jednak do historii przechodzić; łódzka wystawa jest kolejną manifestacją żywotności artysty, który jest zbyt kreatywny i przenikliwy, a przede wszystkim zbyt krytyczny wobec rzeczywistości, by milczeć. Twórczość tego wszechstronnego autora to temat na osobną opowieść, rozgrywającą się nie tylko w galeriach, lecz także w kinie i teatrze. W kontekście Achajów, chłopców, polskiego złota i sytuacjonistów skupmy się jednak na medium, które w ostatnich dwóch dekadach Libera lubi wyjątkowo, czyli na inscenizowanej fotografii – tym bardziej że wystawa odbywa się w ramach łódzkiego Fotofestiwalu.

Na tle ekspozycyjnych superprodukcji Fotofestiwalu wystawa Libery mogła robić wrażenie skromnej. Nie odbywa się w głównych, spektakularnych festiwalowych przestrzeniach znajdujących się w postindustrialnych klubach kulturalnych OFF Piotrkowska i Art­_Inkubator, ale w działającej na piętrze starej czynszówki Galerii Wschodniej. To miejsce wygląda offowo, ale jest żywą legendą łódzkiej sceny niezależnej, z której wywodzi się zresztą i sam Libera. W tym sensie wystawa jest powrotem artysty do korzeni zapuszczonych w świecie punkowej, ejtisowej Łodzi, ale na tym wątki sentymentalne się kończą. Libera nie przyjechał do Wschodniej na wspominki, lecz by pokazać rzecz, która nie ma nic wspólnego z nostalgią, za to mnóstwo ze współczesnością i jej atmosferą podszytą narastającym niepokojem.

Dokumentacja wystawy „Achajowie, chłopcy, polskie złoto i sytuacjoniści”, zdjęcie: Jerzy Grzegorski
Dokumentacja wystawy „Achajowie, chłopcy, polskie złoto i sytuacjoniści”, zdjęcie: Jerzy Grzegorski

Libera, nieprzejednany indywidualista, bierze zatem udział w Fotofestiwalu na własnych prawach; niby razem ze wszystkimi, a jednocześnie trochę osobno. Łódzka impreza buduje jednak dla jego wystawy interesujący kontekst, i to nie tylko w fotograficznym, lecz także politycznym sensie. Ktoś powie, że w dzisiejszych czasach wszystko jest polityczne. Owszem, ale fotografia jest polityczna w stopniu ponadprzeciętnym. Fotofestiwale również. Jeden z najważniejszych przeglądów tej dyscypliny w Polsce – międzynarodowy Miesiąc Fotografii w Krakowie – w zeszłym roku celebrował jubileuszową, 20. edycję. W tym roku po raz pierwszy od dwóch dekad nie odbył się – Ministerstwo Kultury wycofało się z finansowania tej imprezy i jest to fakt polityczny. Z kolei w Łodzi, na krótko przed otwarciem Fotofestiwalu, zaczął się proces Marcela Zammenhoffa, oskarżonego o obrazę uczuć religijnych. Artysta miał rzekomo dopuścić się jej przed dwoma laty, kiedy wystawiał swoje prace właśnie na łódzkim Fotofestiwalu. Proces Zammenhoffa, który ‒ nawiasem mówiąc ‒ podobnie jak Libera wywodzi się ze środowiska łódzkiego undergroundu, położył się cieniem na tegorocznej edycji; podczas gdy jedni twórcy otwierają wystawy, inni stają przed sądem za te, które na tej samej imprezie otworzyli w niedalekiej przeszłości.

W świecie kultury stającym się w coraz większym stopniu areną politycznych rozgrywek, presji oraz ingerencji panują posępne nastroje; w tych okolicznościach organizatorzy festiwalu trafili w punkt, wybierając hasło przewodnie najnowszej odsłony – „Nadzieję”. Na co? „Zainspirowały nas słowa amerykańskiej pisarki i aktywistki Rebeki Solnit, że nadzieja domaga się działania; działanie nie jest możliwe bez nadziei” – mówią Krzysztof Candrowicz i Marta Szymańska, kreatorzy Fotofestiwalu. Do programu głównego zaprosili twórców i projekty, które opowiadają o zaangażowaniu, oporze i aktywistycznej działalności podejmowanej przez ludzi w różnych zakątkach planety na przekór katastroficznym nastrojom i fatalizmowi, który staje się coraz bardziej wyczuwalny w atmosferze naszych czasów, naznaczonych kombinacją splatających się ze sobą kryzysów – od narastającej fali populizmu i autorytaryzmu przez samowolę wielkiego kapitału po problemy ekologiczne przybierające tragiczny wymiar. Fotografka Nadège Mazars przybliżała więc walkę rdzennych społeczności z Andów, które wypowiedziały wojnę koncernowi Coca-Cola. Kolektyw Ritual Inhabitual w fotoeseju Oro verde opowiadał o buncie meksykańskich kobiet, który doprowadził do wygnania z miasta Cherán niebezpiecznego kartelu narkotykowego. Ursula Biemann zaś, podróżując od Grenlandii po Amerykę Południową, szukała nowych punktów widzenia na kwestię kryzysu klimatycznego.

Zaangażowane wystawy z programu Nadzieja podnosiły emocjonalną temperaturę festiwalu do poziomu obywatelsko-aktywistycznej gorączki. Projekty, które przyjechały do Łodzi z Mińska i Odessy, podbijały stawkę – to już nie była gorączka, tylko wrzenie.

Dokumentacja wystawy „Achajowie, chłopcy, polskie złoto i sytuacjoniści”, zdjęcie: Jerzy Grzegorski
Dokumentacja wystawy „Achajowie, chłopcy, polskie złoto i sytuacjoniści”, zdjęcie: Jerzy Grzegorski

Fotofestiwal gościł w tym roku dwie zaprzyjaźnione i poniekąd siostrzane imprezy z Białorusi oraz Ukrainy; ich obecność również jest znamienna dla politycznego kontekstu, w którym funkcjonuje obecnie fotografia już nie w samej Polsce, lecz w naszej, wschodniej, części Europy.

Pierwszy z nich – Miesiąc Fotografii z Mińska – to festiwal na wygnaniu; w obliczu panującej na Białorusi cenzury i represji reżimu jego organizacja w macierzystym mieście stała się niemożliwa.

Odessa Photo Days to z kolei festiwal uchodźca, który trzeba było ewakuować z Ukrainy z powodu putinowskiej inwazji.

Zespół z Odessy przywiózł do Łodzi kuratorowany przez Katerynę Radchenko projekt Stan przejściowy. Składają się na niego fotograficzne dokumenty i eseje wizualne przedstawiające niepokoje społeczne w pięciu krajach: Ukrainie, Gruzji, Kazachstanie, Kirgistanie oraz Iranie. Wystawę wypełniły więc obrazy protestów, manifestacji, zamieszek, transparentów, płonących opon, zdeterminowanych obywateli, wzburzonych tłumów i ścierających się z nimi sił porządkowych, przy czym spektrum tych starć rozciąga się od ulicznych przepychanek do regularnych walk, podczas których leje się krew i padają zabici.

Na ekspozycji Stan przejściowy można było zobaczyć sceny, które miały siłę i ekspresję zbliżoną do monumentalnego malarstwa batalistycznego, jak np. na fotogramach Maxima Dondyuka z bitew toczonych na kijowskim Majdanie z przełomu 2013 i 2014 r. Tuż obok pokazywano projekty chłodne i konceptualne, by przywołać choćby cykl Sashy Kurmaza wykonującego w estetyce fotografii katalogowej zdjęcia koktajli Mołotowa, kostek brukowych, domowej roboty masek gazowych i tym podobnych elementów ekwipunku używanego przez obywateli w starciach z siłami porządkowymi. Jeszcze inne prace to materiały robione w biegu, w ekstremalnych warunkach, czasem z narażeniem życia; pośpiesznie kadrowane zdjęcia przemocy czy kręcone telefonem komórkowym filmy, takie jak dokonane przez Timura Nusimbekova zapisy krwawo stłumionych protestów społecznych, które przetoczyły się przez ulice miast Kazachstanu na początku 2022 r.

Co łączy zrywy, rozruchy i bunty, których świadectwa zostały zebrane na wystawie Stan przejściowy? Te wydarzenia miały miejsce w różnych krajach, a także w różnych czasach. Niektóre rozgrywały się ledwie parę miesięcy temu, ale w przypadku innych musimy cofać się w przeszłość o trzy dekady, aż do upadku ZSRR. To właśnie ta historyczna cezura zdaje się kluczowa dla wystawy. Kuratorka Kateryna Radchenko przedstawiła krajobraz po zakończeniu zimnej wojny. W tym pejzażu nie triumfuje jednak demokracja ani nie następuje obiecywany przez Francisa Fukuyamę koniec historii. Zamiast dziejowego happy endu widzimy głęboką szczelinę rysującą się między społeczeństwem a władzą. Właśnie to pęknięcie, które z czasem zmienia się w przepaść, jest tematyczną osią ekspozycji. Znamienne, że Radchenko zauważa je głównie w krajach postsowieckich – choć w geografii Stanów przejściowych mieści się również Iran, który nigdy nie doświadczył bycia częścią „russkogo mira”. Co łączy Persję z Ukrainą czy Kirgistanem? Wystawa ukazuje wszystkie te kraje jako miejsca, gdzie społeczeństwo i władza zdają się rozwijać nie tylko w różnym tempie, lecz także w przeciwnych kierunkach. Obywatele i obywatelki starają się zmierzać w stronę wolności, praw, swobodnego przepływu idei oraz informacji. W tym samym czasie władza realizuje projekty polityczne, których kluczowymi elementami są cenzura, korupcja, policyjny nadzór, ograniczanie obywatelskich swobód oraz, last but not least, przemoc.

Tych dwóch wizji nie da się pogodzić; konflikty są nieuniknione, a istniejąca między dwiema stronami sporu przepaść ostatecznie zmienia się w linię frontu.

Oglądając Stan przejściowy, można ulec zwątpieniu – tyle protestów, manifestacji, barykad, tyle odważnych kobiet i mężczyzn, których oglądamy, jak maszerują, wykrzykują żądania, są bici pałkami, zatrzymywani, ostrzeliwani gumową i ostrą amunicją, a czasem też zabijani. Mimo tak wielkiego poświęcenia walka zdaje się nie mieć końca, reżimy chowają się za szeregami policjantów, przebrani za prezydentów dyktatorzy mocno trzymają się swoich tronów, populiści nadal wstrzykują w debatę o wspólnych sprawach końskie dawki toksycznych półprawd i alternatywnych faktów. Jest wprawdzie wyjątek, czyli Ukraina, której mieszkańcy i mieszkanki odnieśli zwycięstwo, ale przecież gorzkie, bo za wybicie się na polityczną podmiotowość zapłacili wojną z Rosją. Jak wielki jest ten rachunek, dowiemy się dopiero w przyszłości, kiedy putinowska agresja dobiegnie końca.

W obliczu Stanu przejściowego nie da się uciec od pytania: czy zaangażowanie, opór, protest i walka mają sens? Czy są warte poświęceń i ceny, którą za niezgodę na tyranię i samowolę władzy płacą społeczeństwa Iranu, Gruzji, Kazachstanu, Kirgistanu, Ukrainy? Jak również wielu innych krajów, bo przecież te nie stanowią żadnego wyjątku. Przeciwnie, to raczej obywatelskie swobody, wolność wypowiedzi i państwo prawa zaczynają być na świecie dobrami coraz bardziej deficytowymi, wyjątkami od reguły, zgodnie z którą autorytaryzm i populizm są ostatnio na fali.

Między wierszami wyczytywać można jednak nie tylko pytanie o to, czy warto się angażować, ale także odpowiedź: alternatywnym wyborem są bierność i milczenie, które oznaczają zgodę. Czy to więc w ogóle jakiś wybór?

Wystawa Libery na pierwszy rzut oka może wydać się przedsięwzięciem z zupełnie innej bajki niż zaangażowane projekty, które zdominowały Fotofestiwal. W programie Nadzieja oraz na wystawach zrealizowanych gościnnie przez festiwale z Mińska i Odessy oglądaliśmy dokumenty. Libera zajmuje się tworzeniem sztuki. A także fikcji. Nie znaczy to, że jego wystawa jest oderwana od rzeczywistości. Przeciwnie, świetnie dopełnia fotofestiwalową narrację o świecie pogrążonym w wielowymiarowym kryzysie. Achajowie, chłopcy, polskie złoto i sytuacjoniści mogliby być tej opowieści epilogiem albo prologiem; zależy od której strony patrzeć.

Daniel Muzyczuk, kurator Achajów…, pisze, że pokazane na wystawie zdjęcia Libery, „przedstawiają, według artysty, niezwykle rzadkie zdarzenia – takie relacje pomiędzy osobami i obiektami, które są na tyle wyjątkowe, że ciężko potraktować je jako zbieg okoliczności”.

Cóż to za niezwykłe zdarzenia? Weźmy zdjęcie pt. Synczyzna (2021). Jest środek lata; przy wiejskiej drodze, na skraju pola kukurydzy, pod przydrożnym krzyżem, na którym rozpięta jest figura Chrystusa, stoją pies i trzej chłopcy. Jeden włożył pod koszulkę piłkę, udając, że jest w ciąży. Drugi ubrany jest w strój piłkarski. A trzeciemu spod krótkich spodenek cieknie po nogach krew – jakby menstruował.

Biorąc pod uwagę uprawę, na tle której stoją chłopcy, trudno nie pomyśleć o Dzieciach kukurydzy – serii horrorów klasy B o zagubionym wśród kukurydzianych pól amerykańskim miasteczku, w którym dzieci zamordowały wszystkich dorosłych i stworzyły osobliwą społeczność cementowaną mrocznym, pierwotnym kultem. Ale patrząc na zdjęcie, można myśleć nie tylko o krwawych dreszczowcach, lecz także o Gombrowiczu. Tytułowa Synczyzna to termin wymyślony właśnie przez tego ostatniego na kartach Trans-Atlantyku. Co oznacza to słowo? Gombrowicz stworzył je jako antytezę patriarchalnej „ojczyzny”. Synczyzna jest więc domeną wyobraźni, niedojrzałości i buntu młodych przeciw ojcom, ich władzy, autorytetowi, zasadom oraz historii, której ojcowie są strażnikami.

Albo inne zdjęcie. Oglądamy teatralną scenę widzianą z perspektywy widowni. Wąsaty blondyn chwyta wpół dziewczynę przepasaną szarfą z napisem „Miss Polonia” (2021). Porywacz patrzy w obiektyw wytrzeszczonymi oczyma, a do tego nie wypuszcza z dłoni papierosa. Porywana miss Polonii wznosi ramiona w geście rozpaczy; po jej odzianym w kostium kąpielowy ciele płynie krew. A może to ketchup lub sok malinowy? Jesteśmy przecież w teatrze; na dodatek spektakl rozgrywający się na scenie nigdy nie został wystawiony; istnieje wyłącznie na fotografii Libery, który inscenizuje inscenizację.

Kolejne zdjęcie (Pani Ilona, 2023) przenosi nas do biznesowego centrum Warszawy. Znajdujemy się w cieniu śródmiejskich drapaczy chmur i skupiamy uwagę na parze siedzącej na ławce: młody człowiek szepcze coś do ucha starszej kobiecie z długim, siwym warkoczem. Słuchaczka zamknęła oczy, jakby nie chciała uronić ani słowa z przemowy, która może być raportem albo spowiedzią, wyznaniem lub zdradzeniem tajemnicy.

Bohaterem pracy Szczam na Twoje zabawki, tato (2021) jest długowłosy młody człowiek kucający na stojącej w lesie armacie przeciwlotniczej. Chłopak ściągnął spodnie i oddaje obfity strumień moczu, który oblewa wojenne narzędzie.

Każde kolejne zdjęcie wnosi do wystawy nowy wątek, raczej komplikując opowieść, niż rozjaśniając jej istotę – a przecież trudno oprzeć się pokusie patrzenia na ten zbiór obrazów jak na pewną narrację – i to mimo że obok realizacji nowych znajdują się w niej fotografie zrobione dobrą dekadę temu, które kurator wystawy Daniel Muzyczuk nazywa „uciekinierkami z wcześniejszych prac”. Takim zdjęciem jest Kobieta z plemienia Achajów (2012): wyczerpana, zabiedzona i pogrążona w apatii osoba siedząca w obozie dla uchodźców. A także portret podwójny chłopców, z których jeden uzbrojony jest w karabin maszynowy; tę fotografię Libera wykonał podczas tworzenia projektu The Gay, Innocent and Heartless (2008) – inspirowanej Piotrusiem Panem poetyckiej historii o młodocianej guerilli błąkającej się po dżungli w jakiejś tropikalnej Nibylandii.

Narracja Libery jest nieliniowa, ale w jakiejkolwiek sekwencji by ją czytać, tok opowieści zawsze dociera do dwóch zdjęć – Pocztówek z polskiej kopalni złota (2023).

W sielskim wiejskim pejzażu widać wykopane doły. Wystają z nich prymitywne drewniane drabiny. Na brzegach wykopów leżą sita oraz ludzkie czaszki.

Te fotografie można oglądać jako rodzaj wizualnego przypisu do takich książek jak Złote żniwa Jana Tomasza Grossa czy – w jeszcze większym stopniu – Płuczki. Poszukiwacze żydowskiego złota Pawła Piotra Reszki. Ten drugi autor opisał proceder rozkopywania masowych grobów wokół obozów zagłady, które zostały po wojnie zrównane z ziemią, jak niemieckie farmy śmierci w Sobiborze, Treblince czy Bełżcu. Przyjezdne hieny cmentarne, ale przede wszystkim okoliczni mieszkańcy jeszcze wiele lat po 1945 r. poszukiwali w poobozowych mogiłach złota, które hitlerowcy przegapili, rabując i mordując swoje ofiary.

Zdjęcia Libery nie dokumentują żadnej faktycznej tego rodzaju „kopalni”. Podobnie jak wszystkie inne prace pokazane w Galerii Wschodniej są inscenizacjami, nie znaczy to jednak, że przedstawione sceny są nierzeczywiste. Fikcja jest formą dokumentu, dokument jest formą fikcji, szczególnie gdy mówimy o fotografii – o tym również jest ta wystawa. Libera inscenizuje wypadki, które mogły się wydarzyć, powinny mieć miejsce, takie, do których najprawdopodobniej dojdzie, oraz takie, które – jak np. szabrowanie zbiorowych grobów ­– już przeżyliśmy, choć wolelibyśmy o nich zapomnieć. W końcu sama rzeczywistość nie jest realnym bytem, lecz konceptem metafizycznym; konstruktem budowanym w naszej świadomości z wyobrażeń, wspomnień, informacji, obrazów; w tym sensie nie różni się ona aż tak bardzo od kreacji Libery. Pytanie brzmi zatem nie tyle, czy powinniśmy wierzyć w fotografie Libery, ile w jaki sposób w nie wierzymy. I co tak naprawdę na nich widzimy.

Artysta uchyla się zarówno od odpowiedzi, jak i podpowiedzi. Ogranicza się do tytułowania zdjęć, które nie powstały po to, by autor tłumaczył nam, co mamy o nich myśleć; nie na tym polega ta gra. Zapytany przez Joannę Glinkowską, która przeprowadziła z artystą wywiad do portalu Miej Miejsce, czy elementy, z jakich zbudowana jest wystawa, są ze sobą powiązane, Libera odpowiada: „Są i nie są. Wszystkie rzeczy na świecie, chcemy czy nie chcemy, są ze sobą związane. Te tutaj powiązane są choćby dlatego, że związałem je ze sobą w wystawie i jej tytule”. Z kolei kurator w tekście wprowadzającym do wystawy zauważa, że jednym z jej tematów jest „gadatliwość” zdjęć, elokwentnie „opowiadających” nam o historii, miejscach i zdarzeniach, ale inne, równie ważne zagadnienie to „milczenie” fotografii. Zdjęcia bowiem wiele mówią (o przeszłości, sytuacjach i ludziach) i jeszcze więcej przemilczają; fotografia jest jedynie wycinkiem obrazu rzeczywistości, która istnieje poza kadrem. Libera kunsztownie pracuje z tym ambiwalentnym wymiarem fotografii; jego inscenizacje przykuwają uwagę, wciągają, inspirują – o każdym z tych zdjęć dałoby się napisać nowelkę, ale do opowiedzenia tego, co się na nich nie zmieściło, trzeba by grubej powieści.

Co byłoby tematem tej opasłej książki? Albo inaczej: co znajduje się poza kadrem? Cóż, stworzenie tej nieprzedstawionej części wystawy jest już po naszej stronie; Libera prowokuje do myślenia w duchu teorii spiskowych, których entuzjaści wypełniają luki między zdarzeniami wątkami paranoicznych domysłów. W tej grze obowiązują jednak pewne reguły; pole, jakie Libera zostawia odbiorcom i odbiorczyniom na spekulacje, jest rozległe, lecz ma swoje granice. Bez wątpienia znajdujemy się zatem w Polsce; na zdjęciach autora jawi się ona jako miejsce dotknięte kryzysem, który wydaje się tyleż głęboki, co trudno uchwytny. Na wystawie Stan przejściowy oglądaliśmy sceny z miejsc, gdzie kryzys przybiera formę otwartych konfrontacji społeczeństwa z władzą. Libera maluje przed nami pejzaż, w którym nie toczą się żadne walki. Kryzys, o jakim mówi, jest pełzający, dopiero nadciąga; fotografie z wystawy ukazują jego symptomy – i zwiastuny. Na razie nic się jeszcze nie dzieje, rośnie tylko napięcie, a na monolicie rzeczywistości zarysowują się pęknięcia – szczeliny, przez które dostrzec można trupy w szafach i masowych grobach, nieprzepracowane traumy i winy z przeszłości, anachroniczne, gwałtowne instynkty czające się pod powierzchnią nowoczesnego porządku, fantazje o buncie, a może już zarzewia rebelii.

Oglądając projekty, które przyjechały do Łodzi z Mińska i Odessy, ale też wystawy z programu Nadzieja można było pomyśleć, że w ostatnim 30-leciu mieliśmy w Polsce szczęście. Zapisaliśmy się do dostatniego i bezpiecznego Pierwszego Świata, w którym miastami nie rządzą kartele kokainowe, a korporacje może i nas wyzyskują, jednak robią to przynajmniej w białych rękawiczkach, z zachowaniem elementarnych pozorów. Przez grząskie obszary transformacji ustrojowej również przeszliśmy suchą stopą, w każdym razie w porównaniu z wieloma społeczeństwami z obszaru dawnego ZSRR czy Jugosławii: obyło się bez rozlewu krwi, bez wojny domowej, interwencji sąsiednich mocarstw, a także bez zainstalowania na miejsce komunistycznego reżimu jakiegoś rodzaju narodowej kryptodyktatury.

Po wyjściu z wystawy Libery na rzeczywistość patrzy się trochę inaczej – i taki przecież powinien być efekt, jaki wywołuje w świadomości odbiorcy dobra sztuka. Przekonanie, że w Polsce nam się upiekło, nie jest już tak niewzruszone jak przed wizytą w Galerii Wschodniej. Coś tu jest nie tak i niewykluczone, że wszystko jeszcze przed nami; być może trzeba fikcji oraz inscenizacji, żeby to niepokojące wrażenie zarówno pokazać, jak i zobaczyć.


Zbigniew Libera
Achajowie, chłopcy, polskie złoto i sytuacjoniści
Galeria Wschodnia, Łódź, do 23 lipca 2023 r.
kurator: Daniel Muzyczuk
www.wschodnia.art
Wystawa w ramach Fotofestiwalu w Łodzi
www.fotofestiwal.com

Skamieniałe szczątki zwierząt sprzed milionów lat fascynują nie tylko naukowców. Skamielina jak nic innego pozwala odczuć majestat czasu i pradawność życia; jest również bezcenna dla nauki.

Szanse, że nasze kości czy zęby zostaną spetryfikowane w ciągu milionów lat, nie są wielkie. Aby do tego doszło, musi zaistnieć skomplikowana i nieprzewidywalna konfiguracja zjawisk atmosferycznych, chemicznych czy tektonicznych. Szacuje się, że mniej niż 1% wszystkich zwierząt z przeszłości otrzymał to wyróżnienie.

Szczątki sprzed milionów lat fascynują nie tylko dzieci, pasjonatów oraz naukowców, ale także kolekcjonerów, domy aukcyjne i milionerów. Najbardziej cenione są kości dinozaurów. Handel nimi może być całkiem intratnym zajęciem, choć również ryzykownym i nie zawsze legalnym.

Książka amerykańskiej dziennikarki Paige Williams Sprzedam dinozaura. Paleontolodzy, kolekcjonerzy i przemyt skamielin przedstawia bogatą galerię poszukiwaczy przygód, handlarzy oraz przemytników, którzy współtworzą międzynarodowy podziemny światek obrotu tymi osobliwymi towarami. Autorka pokazuje, jak wiele ten rynek, ale też nauka zawdzięczają amatorom (rolnikom, elektrykom, grabarzom czy hydraulikom), którzy wyspecjalizowali się w odnajdywaniu kości wymarłych gadów. Sprzedam dinozaura nieustannie odwołuje się do konfliktu między handlarzami a naukowcami. Chociaż amatorzy mają ogromny wkład w powstanie i rozwój paleontologii, ich działalność wciąż oburza naukowców ‒ zainteresowani są oni bowiem nie tylko samymi znaleziskami, lecz także kontekstem i warunkami miejsc, z których pochodzą. Kwestie majątkowe, problem własności i wątpliwości badaczy bez przerwy stanowią źródło kontrowersji prawnych.

Williams przytacza wiele ciekawych przykładów ilustrujących złożoność ludzkiego podejścia do historii życia na naszej planecie. W jednej z opowieści o prawo do pewnych szczątków rywalizowali poszukiwacze amatorzy, właściciele ziemscy i plemiona Siuksów. W końcu po przedmiot kontrowersji pofatygowało się… FBI. Wspomnijmy również o międzynarodowym sporze sądowym dotyczącym tarbozaurów, których kości odkrywane są tylko na pustyni Gobi. Jedną z jego stron był sam rząd Mongolii, a jego stanowisko okazało się tak bezkompromisowe, że wzbudziło czujność rzeczników praw człowieka. Sprawy przywołane w książce dają wiele do myślenia w kwestii pochodzenia muzealnych eksponatów.

Książka zawiera liczne wskazówki dla tych, co sami chcieliby wyruszyć na poszukiwanie skamielin. W tym celu najlepiej udać się w tzw. badlandy ‒ obszary niegościnne i trudne do przemierzenia, które podróżnikom z dawnych stuleci przypominały miasta umarłych, a dziś możemy je wprost za takie uznać.

Publikację Williams wypełnia sporo anegdot i dygresji z życia handlarzy skamieniałościami, które nie zawsze muszą spełniać oczekiwania czytelniczek i czytelników nastawionych wyłącznie na tematykę paleontologiczną podaną w popularnonaukowej formie.

„Sprzedam dinozaura. Paleontolodzy, kolekcjonerzy i przemyt skamielin”, Paige Williams, Wydawnictwo: Bo.wiem, 2022
„Sprzedam dinozaura. Paleontolodzy, kolekcjonerzy i przemyt skamielin”, Paige Williams, Wydawnictwo: Bo.wiem, 2022

Jak nie zdziadzieć? Nie stać się boomerem, rozgoryczonym zgredem, który narzeka, że ta dzisiejsza młodzież jest niewdzięczna, roszczeniowa i ogólnie nie taka?

Ze stoickiego punktu widzenia należy przyjąć zasadę, że zawsze jest dziś. Co to znaczy? Nie spodziewajcie się repety z klasycznych rozważań o tym, że trwający właśnie dzień jest jedynym dniem, na który mamy wpływ i że na nim trzeba się skupić. To wszystko prawda, ale można tę ideę stosować jeszcze inaczej, subtelniej.

Punkt wyjścia jest taki: człowieka postarza przede wszystkim rozbieżność perspektyw, mianowicie próba narzucania własnego podejścia ludziom młodszym od siebie. Wyjaśnijmy dokładnie, o co chodzi, zaczynając od przykładów lekkich, bo językowych.

W tym roku skończyłem 40 lat, więc trochę już mówię po polsku i pamiętam czasy, kiedy niektóre słowa znaczyły coś innego. Około 20 lat temu użycie słowa „sezon” w znaczeniu „sezon serialu” nie było wcale oczywiste. Do dzisiaj chyba nie powiemy „sezon Czterdziestolatka”, prawda? Jakoś to nie brzmi. Przypominam sobie też czasy, w których „mem” oznaczał „wirus umysłu”, tj. koncept z książki Richarda Dawkinsa, i nie miał nic wspólnego z obrazkiem w Internecie, bo tego jeszcze nie było. I mój ulubiony przykład: przed atakami na WTC „islamista” oznaczał tylko „znawcę islamu” (analogicznie do „arabisty” czy „amerykanisty”), a nie „islamskiego terrorystę”.

Rzecz jasna, rozumiem nowe znaczenia tych słów i płynnie ich używam. Nie są to jednak dla mnie znaczenia natywne, ale wyuczone. Za każdym razem czuję ten cień, powidok, bagaż pamięci, że „kiedyś znaczyło to coś innego”. Jeżeli przyjmiemy roboczo, że dla dzisiejszych dwudziestolatków te „nowe” znaczenia są podstawowe, przyszpilimy problem różnicy perspektyw. Dla „starszych” przeszłość jest punktem odniesienia, nawet jeśli świadomie starają się ją pomijać, a dla „młodych” ta przeszłość nie istnieje w ogóle. W pewnym sensie nigdy tej przeszłości nie było. Zwróćcie uwagę, że nawet po moich słowach widać, o co chodzi – bo w tym właśnie rzecz, że dla młodych ludzi te znaczenia wcale nie będą „nowe”! Będą normalne, staną się po prostu znaczeniami.

W przypadku języka prowadzi to najwyżej do drobnych nieporozumień. Poważniej się robi wtedy, gdy przejdziemy do polityki ‒ nawet nie konkretnych poglądów, ale do postrzegania przestrzeni politycznej jako takiej. Dla pokolenia dzisiejszych czterdziestolatków i wszystkich wcześniejszych punktem odniesienia jest ciągle rok 1989. Jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia o Polsce w kategoriach zmiany ustroju i kraju, który „obalił komunizm”. Trudno nam przyjąć do wiadomości, że Polska, owszem, była postkomunistyczna, ale ćwierć stulecia temu, że mur berliński już nie istnieje, a w tegorocznych wyborach głosować będą ludzie, którzy mogą nawet nie pamiętać, że Kaczyński miał kiedyś brata.

Stąd też biorą się różnice w oczekiwaniach, wszystkie memy (nomen omen) i pasty o tym, że „kiedyś mieszkaliśmy w jeziorze”, jedliśmy mirabelki, przegryzając je wiatrem, i nikt nie narzekał. Starsi często nie mogą zrozumieć, dlaczego młodzi nie chcą pracować za „miskę ryżu”, ale to przecież tylko ci pierwsi pamiętają dwucyfrowe bezrobocie sprzed dwóch dekad. I to się oczywiście powtarza. Anegdota mówi, że Gomułka nie mógł pojąć, czemu młodzi robotnicy narzekają, chociaż mają po dwie koszule. Nie mógł tego zrozumieć, bo jego doświadczeniem formacyjnym była przedwojenna bieda, której nie znały pokolenia urodzone już po wojnie.

Schemat się powtarza: starsze pokolenie ma za złe młodszemu, że ono nie podziela jego punktu widzenia. A młodsze nigdy tym oczekiwaniom nie sprosta, bo sprostać nie może. I nie chodzi tutaj o żadną złą wolę czy niewdzięczność – taki jest cykl życia i naturalnej wymiany pokoleń.

W jaki sposób się do tego dostosować? Zróbmy eksperyment myślowy: powiedzmy sobie, że świata przedcyfrowego nigdy nie było, że nie mieliśmy też komunizmu w Polsce i nie istniała żelazna kurtyna. Wdróżmy na chwilę taki denializm z wyboru. Innymi słowy: Internet był zawsze. Polska nieprzerwanie była krajem demokratycznym i stanowiła część Unii Europejskiej. Jakkolwiek absurdalnie i ahistorycznie to brzmiało, jest w tym głęboki sens. Taki właśnie, że zawsze jest dziś. I to dziś powinno być oczywistym i jedynym punktem odniesienia. Nie żadną nakładką, żadnym kolejnym i nieco irytującym osadem na naturalnym stanie rzeczy (to jest dokładnie ta logika myślenia „starych”). Przeciwnie: trzeba nauczyć się myśleć o trwającym dniu jako nie tylko o jedynym, który istnieje, ale także jedynym, który kiedykolwiek istniał.

Zamiast postrzegać dziś jako kolejną odsłonę czasu linearnego, jako następstwo tego, co było wczoraj i przedwczoraj, trzeba wyrzucić tę przeszłość z myślenia, nie postrzegać jej jako trajektorii, kolejności zdarzeń prowadzących do obecnego dnia. Trzeba ją widzieć po prostu jako sumę doświadczeń, z którymi się w tym dniu zjawiliśmy. I to byłby ten punkt docelowy. Nie wymądrzać się, że młodzi ludzie są „nie tacy jak trzeba”, a my jesteśmy „mądrzejsi”, bo „swoje przeszliśmy”. Raczej: samych siebie i wszystkich dookoła traktować tak, jakbyśmy się nagle dziś objawili, tyle że z różnymi bagażami. I zastanowić się, do czego ten nasz bagaż może się właśnie teraz przydać.

Tylko w ten sposób będziemy mogli optymistycznie patrzeć w przyszłość, a nasze doświadczenia wykorzystać konstruktywnie, zamiast w trybie narzekania.

O ludzkim pragnieniu sensu i historii, nawyku porządkowania, a także o pisaniu jako formie istnienia, rozumienia oraz opowiadania sobie świata mówi Julia Fiedorczuk.

Adam Zdrodowski: Nakładem wydawnictwa Warstwy właśnie ukazała się Astrostrada z girlandami, czyli Twoje wiersze zebrane. Julio, chciałbym zacząć od pierwszego wrażenia, a więc od fantastycznego projektu książki, za który odpowiada Joanna Jopkiewicz / Grupa Projektor. Mamy też świetne fotografie Radosława Kobierskiego. Okładka każe przyjąć perspektywę kosmiczną, tak silnie u Ciebie obecną. Z jednej strony te gwiazdy sugerują, że Astrostrada… mieści w sobie kosmos, z drugiej – że wiersze są częścią kosmosu. Publikacja ma twardą oprawę, która jest – co nietypowe – docięta równo ze stronami książki. Poza tym płócienny grzbiet, bez nazwiska i tytułu. Rzecz skojarzyła mi się z notesem, zeszytem, notatnikiem, dziennikiem. Co o tym myślisz?

Julia Fiedorczuk: Piękne. Nie interpretowałam wizualnej strony książki w ten sposób. Natomiast bardzo mnie cieszy perspektywa kosmiczna. Są gwiazdy, są konstelacje, przy czym układ kropek nie naśladuje żadnego istniejącego gwiazdozbioru. Kwestia łączenia kropek bardzo mnie ostatnio zajmuje. Ludzka percepcja ma skłonność – o czym mówi fenomenologia – do dopatrywania się wzorów w rzeczywistości, która jest – przynajmniej o ile wiemy – chaotyczna. Czytanie gwiazd fascynuje mnie jako zapis działania ludzkiego umysłu i pragnienia sensu, opowieści. W innej książce, którą właśnie skończyłam – Dom Oriona – gwiazdozbiór Oriona jest motywem przewodnim, m.in. dlatego, że jest widoczny z każdego miejsca na Ziemi i obecny w najstarszych istniejących mitach, przekazach w bardzo różnych kulturach.

Okładkowe kropki można łączyć na różne sposoby. Ponadto te kropki, sugerujące gwiazdy i konstelacje, są też kropkami nad „i”, czyli wchodzą w relacje z tekstem. Przemawia do mnie tak szczególny związek między obrazem a tekstem, tekstualność obrazu, obrazowość tekstu. W nawiązaniu do twojego spostrzeżenia: bardzo mi się podoba, że książka – efektowna, zaprojektowana z niezwykłą dbałością o detale – może kojarzyć się z notesem, a więc czymś raczej skromnym.

A jaki miałaś wpływ na projekt?

Rzuciłam hasło: motyw kosmiczny. Nie chciałam okładki „przyrodniczej” – z roślinami czy zwierzętami – ponieważ to wepchnęłoby mnie jeszcze głębiej w przegródkę, z której próbuję się wydostać. Moje zainteresowania przyrodnicze czy ekologiczne bywają odczytywane w sposób upraszczający. Tak, zajmuje mnie ekologia – dosłownie: wiedza o domu ­– interesuje przyroda w swoich różnych przejawach, a może zwłaszcza dzikość, także ta obecna w mieście i w ludzkim ciele. Kosmos to również przyroda czy też „natura”, w dodatku dzika, choć już miejscami zanieczyszczona przez ludzkie śmieci.

Wrócę do wizualnej aluzji do notatnika: ona nadaje zbiorowi lekkości, a zarazem podkreśla zwykłość, codzienność procesu pisania. Tu nie ma granicy między życiem a pisaniem – pisanie to życie. Widać to zwłaszcza teraz, kiedy można spojrzeć na Twój imponujący dorobek.

Tak, pisanie to dla mnie nieusuwalny aspekt życia, tak jak chodzenie czy patrzenie. Czułam to od dawna, jeszcze na długo zanim zaczęłam myśleć o sobie jako pisarce czy poetce – to z kolei wydarzyło się dosyć późno. Ale już jako dziecko opowiadałam sobie rzeczy, w głowie albo na głos; miałam potrzebę opowiadania sobie życia i świata. To był mój sposób procesowania rzeczywistości i wchodzenia w relacje ze światem. Pisanie nie jest dla mnie czymś wyjątkowym, czymś, co się stawia na piedestale, tylko życiową czynnością, w sumie nie tak różną od innych form krzątaniny, których życie wymaga w rozmaitych momentach.

Przychodzi mi na myśl „niechlujna krzątanina” z wiersza Zatoka Elizabeth Bishop, w przekładzie Stanisława Barańczaka.

Miałam na myśli ujęcie Jolanty Brach-Czajny: „krzątactwo” jako wymiar egzystencji. Dla mnie właśnie pisanie jest formą krzątactwa. Ekstra, że Bishop też nam się tu pojawiła jako kontekst.

Jak się czułaś, układając wiersze zebrane? Pozbyłaś się niektórych tekstów z wczesnych tomów?

Wyrzuciłam te kawałki, których się najbardziej wstydziłam; kilka minimalnie poprawiłam, ale zmian jest niewiele i są czysto kosmetyczne. A czułam się dobrze, choć w pierwszej chwili nieco przestraszona, bo generalnie nie wracam do swoich tekstów. Często wręcz zapominam, co napisałam.

W Twoim pisaniu – w sposób heraklitejski, a zarazem buddyjski – życie jest bezustanną zmiennością. Jak to było przeczytać siebie sprzed, powiedzmy, 20 lat? Czy czułaś, że to Ty?

Czułam, że są częścią drogi, którą przeszłam, ale jest wiele kawałków, których dzisiaj nie mogłabym napisać. I to jest w porządku. Niektóre nadal mi się podobają, inne średnio, ale stwierdziłam, że skoro książka ma być zapisem mojej drogi, no to niech będzie. Poza totalnymi wtopami – z mojej obecnej perspektywy – całą resztę zostawiłam tak, jak jest. To ciekawe, jak się myśli o sobie z przeszłości: na ile jesteśmy w stanie utożsamić się z wcześniejszymi wersjami siebie, a na ile one są wylinkami, które gdzieś się zostawia. Chociaż część tekstów to dla mnie właśnie wylinki, nie mam potrzeby oddzielania przeszłości grubą kreską. Kolejne książki, a teraz wiersze zebrane, wyznaczają pewne etapy, ale nie wypieram się poprzednich.

W posłowiu do Astrostrady Anna Marchewka pisze o utracie i potencjalnym zysku: coś się traci, coś się jednak zyskuje. Szczególnie podoba mi się rozróżnienie między zyskiwaniem a odzyskiwaniem: można coś zyskać, ale nie można odzyskać tego, co utracone. Zastanawiałem się w tym kontekście, czy kiedy piszesz albo czytasz samą siebie, zdarza Ci się czuć nostalgię?

Chyba nie. Zdarza mi się odczuwać nostalgię, kiedy myślę o przeszłości – zwłaszcza takiej, która jest radykalnie zamknięta. Jednak pisząc, raczej nie czuję nostalgii. Powiedziałabym, że jestem zorientowana do przodu. Bardziej niż patrzenie wstecz interesują mnie rzeczy nienapisane, następne.

Przyznaję, że czasami boję się sięgnąć po Twoje teksty – przeraża mnie konfrontacja z lękiem, strachem: katastrofa klimatyczna, wymieranie gatunków, moja własna śmiertelność; może wręcz spotkanie z lacanowskim Realnym [Realne, czyli to, czego język nie jest w stanie w pełni uchwycić; wiąże się z traumą i frustracją podmiotu – przyp. red.]. Kiedy jednak już zaczynam lekturę, zderzenie z moimi lękami przynosi ulgę. Z niebywałą odwagą stajesz twarzą w twarz z tym, co najtrudniejsze. Czy pisanie przynosi Ci ulgę?

Cieszę się, że na końcu powiedziałeś, że czytanie jednak przynosi ci ulgę. Z niczym sobie nie poradzimy, dopóki nie spojrzymy prawdzie w oczy. Wielki mistrz zen ze świątyni na górze Sonoma w Kalifornii – Jakusho Kwong, uczeń sławnego Suzukiego – zaczyna jedną ze swoich mów prosto z mostu: „Przed niczym nie uciekniesz”. Bo takie są fakty. Moment, kiedy przestajesz uciekać, jest trudny, ale jest w nim też niesłychana ulga. Kiedy przestajesz uciekać, zaczynasz żyć; zaczynasz być obecny w tym życiu, które jest takie, jakie jest. Strategie ucieczkowe, uniki prowadzą tylko do wyminięcia się z życiem, a mnie zawsze zależało na tym, żeby być w środku, niczego nie przegapić, nie spóźnić się na własne życie. Mam duży głód doświadczenia. Przychodzi mi do głowy Henry David Thoreau, który w Walden, czyli życiu w lesie mówi, że zależało mu na doświadczeniu życia, jakkolwiek by ono było nędzne i kruche: „Trzeba kochać swoje życie niezależnie od jego nędzy” (w oryginale: „Love your life, poor as it is”).

Moje podejście to też po części kwestia temperamentu – nie mam innych narzędzi, nie umiem inaczej.

Mówimy o uciekaniu i pomyślałem o figurze jeża obecnej w całym Twoim dorobku. No właśnie – co robi jeż? Zwierzę, które zwija się w kulkę, kiedy jest w niebezpieczeństwie.

Dla mnie od początku jeż był figurą nieśmiałości; później doszło znaczenie derridiańskie: jeż na autostradzie, który jest figurą poezji w tym sensie, że chociaż może sobie stroszyć kolce, w rzeczywistości jest dosyć bezbronny, a w zetknięciu z ciężarówką w ogóle nie ma szans. Choć okazuje się, że ewolucyjnie jeże są bardzo starymi zwierzętami, bywały symbolami śmierci w różnych kulturach; tak naprawdę świetnie sobie radzą.

Zmienię temat: w jednym z wierszy rozproszonych jest linijka „jem i jestem zjadana”. Chciałem zapytać o świat ożywiony i nieożywiony. Mimo że rozmywasz granice pomiędzy nimi, mówisz językiem ludzkim. Czy czujesz, że prowadzisz dialog z kosmosem? Że on też do Ciebie mówi i że rozumiesz, co chce Ci powiedzieć?

Myślę, że rozumiem. Nie w tym sensie, o jakim mówi Walt Whitman, gdy twierdzi, że nam przetłumaczy, co mówi trawa. Kosmos mówi do mnie za pomocą grawitacji albo tlenu w powietrzu czy wody, które są mi niezbędne do życia; rzeźbi kształt wszystkiego, czym materialnie jestem. Całe nasze myślenie i język mają bazę materialną – to nie są rzeczy, które zostały nam zesłane z nieba, tylko wyewoluowały razem z naszymi ciałami, mózgami, aparatami mowy. Dlatego nie wierzę w epistemologiczną przepaść pomiędzy człowiekiem z tym jego „wyjątkowym” językiem a resztą. Nie chodzi o to, że ja wiem, co mówi drzewo, ale jeżeli oprę się o nie plecami, moje plecy coś jednak wiedzą o jego korze. A co wie drzewo o moich plecach? Na pewno coś wie, choć może „wiedzieć” to nie jest dobre słowo. Te relacje i przepływy zachodzą cały czas. Nasz język nazywający rzeczy stanowi jedynie niewielką część nieprzerwanie zachodzącej w świecie komunikacji. W języku poetyckim oprócz słów, które coś znaczą, jest też wiele innych rzeczy, takich jak oddech, rytm, głos; są przypadkowe i nieprzypadkowe wydarzenia brzmieniowe. Odczuwam je jako ucieleśnione i umiejscowione.

Nigdy nie piszę w czyimś imieniu; nie udaję, że jestem w stanie napisać w imieniu skały, zwierzęcia czy rzeki. Wydaje mi się jednak, że jeśli przemieszkałam dzieciństwo nad rzeką, to ona coś mi opowiedziała. Nie coś, co mogę teraz przetłumaczyć i powiedzieć: rzeka powiedziała mi to i to. Jednak na pewno wpłynęła na to, jak ukształtowała się moja wyobraźnia, którędy biegną moje skojarzenia. To są procesy, które mają materialną podstawę w neurobiologii; pamięć ma neurologiczny, materialny wymiar. Wydaje mi się, że poczucie oddzielenia i wyjątkowości, które ludzie czują w stosunku do innych bytów, jest rodzajem fałszu. A nasze splątania z innymi – ze zwierzętami, roślinami, skałami, z ziemią, z procesami fizycznymi i chemicznymi, ale też z maszynami, zanieczyszczeniami i plastikiem – są rzeczywiste, jak najbardziej realne, nawet trochę Realne w lacanowskim sensie, i nie zawsze sielankowo łatwe. Często kiedy ludzie słyszą słowo „ekologia”, wyobrażają sobie pastoralne, naiwne obrazki, co wydaje mi się fundamentalnym nieporozumieniem. Ekologia jest dla mnie czymś bardzo trudnym. Uznanie naszych splątań wcale nie jest komfortowe.

Jesteśmy uwikłani.

No wiesz, to, że masz w swoim ciele więcej komórek bakteryjnych niż ludzkich, czyli że jesteś bardziej bakteriami niż człowiekiem, nie jest łatwe do przyjęcia, choć to fakt. Trudno uznać to, jak bardzo zależymy od innych bytów, które wytwarzają środowisko umożliwiające nam życie. Kiedy to uznamy, zauważamy naszą kruchość. Bo skoro jesteśmy głównie bakteriami, zanieczyszczenie mikrobioty czy mikrobiomu ziemskiego – m.in. przez przemysł chemiczny, farmaceutyczny – jest niszczeniem sfery wspólnej dla ludzi oraz innych bytów, którego konsekwencji nie znamy. Wiemy już, że depresja może być wynikiem zmian w składzie bakteryjnym środowiska. Nie wiemy, jak to wpływa na nasze myślenie czy moce poznawcze, które wyobrażamy sobie jako nasze własne. Uznać te zależności jest trudno. Jak pisze Forrest Gander, stawiając kwestię w formie pytania: „Kto kiedykolwiek był wyłącznie sobą?”. Nikt nigdy nie był wyłącznie sobą.

Zgadzam się z Anną Marchewką, która w posłowiu zauważa, że od pierwszej książki byłaś ukształtowana. Twoja podmiotka od początku ma własny głos i jest sobą. Zarazem jednak rozmywasz granice między sobą a światem, kosmosem. Czyli znów: „Nikt nigdy nie był wyłącznie sobą”?

Tak, moja podmiotka jest też – i mówi – innymi tekstami. Znajduje się u mnie dużo intertekstualności, i w tym sensie to nie tylko mój własny głos.

Odnoszę wrażenie, że wiersz Brâncuși w Królikarni jest mikrokosmosem Twojej twórczości. Bycie tu i teraz, migotliwość i zmienność świata, zainteresowanie może nie samą fotografią, ile raczej możliwością zatrzymania chwili. Obraz fotograficzno-malarski, który za chwilę zniknie, bo kobieta odejdzie od okna. I ostatni fragment: „Lubię koło, ponieważ się toczy/ I lubię kwadrat, bo zostaje w miejscu”. Ciekawe, że coś tak dla Ciebie charakterystycznego jest cytatem.

Z Brâncușiego.

Koło się toczy, kwadrat stoi – to są figury z rzeczywistości, nie ze świata idei. W końcu wypowiada je rzeźbiarz, który „siedzi” w świecie materialnym. Myślę też o poznawaniu świata nie tylko poprzez język, ale także wzrok, a może przede wszystkim dotyk, podobnie jak poznaje go rzeźbiarz. I jeszcze: zestawienie czegoś, co się toczy i zmienia, z tym, co stoi w miejscu. Napięcie tak bliskie Twojej poezji.

Bardzo ci dziękuję, że to wygrzebałeś. To jest rzeczywiście cytat, na który trafiłam na wystawie Brâncușiego w Królikarni. Te dwa zdania podsumowują właściwie wszystko [u mnie]. Całkiem niedawno dokonałam odkrycia – a właściwie dokonali go czytelnicy podczas festiwalu Poezja w Puszczy – że całe moje pisanie jest rozpięte pomiędzy dwoma biegunami, a mianowicie domem i drogą. Wszystko da się rozpisać na tej osi. To było wstrząsające odkrycie, zwłaszcza że moja nowa powieść ma właśnie tytuł Dom Oriona i jest o nomadyzmie, o drodze, o uchodźstwie w najbardziej radykalnym sensie. Rozpoznanie czytelników okazało się bardzo trafne i prawdziwe. Dzięki niemu zobaczyłam, jak bardzo znowu napisałam to samo, co jest uderzające i niesłychanie ciekawe.

Nie wiem, czy nie jest tak, że jest we mnie coś, co pamięta doświadczenie uchodźstwa sprzed dwóch pokoleń. Moja babcia urodziła się w drodze, prababcia zmarła podczas bieżeństwa [masowa ewakuacja ludności, głównie wyznania prawosławnego, z Podlasia w głąb Rosji podczas pierwszej wojny światowej – przyp. A.Z.]. Pomyślałam, że niosę w sobie doświadczenie braku zakorzenienia. Stąd fantazjowanie na temat zadomowienia się gdzieś – choćby w chwili, w zmienności. Motyw radykalnej podróży i powrotu do domu, który nie jest domem.

To mi przypomina wiersz Mama, w którym niesiesz swoją matkę w sobie, bo inaczej jest to niemożliwe. To było bardzo poruszające. Odwrócenie – teraz to my nosimy matki w sobie. To z jednej strony stanowi ciężar, a z drugiej – źródło ciepła, otuchy. Właśnie, poszukiwanie ciepła jest u Ciebie częste i nierzadko skontrastowane z obrazami zimna, zanurzania się w wodzie, kładzenia się pod trawą, jak w Krajobrazie z dziewczynką.

Poszukiwanie ciepła jest także ssacze. Większość ssaków potrzebuje dotyku.

Co było tak dotkliwie odczuwalne podczas pandemii.

Chciałbym porozmawiać o innym wymiarze miłości, o miłości macierzyńskiej: „[…] macierzyństwo jest dożywociem, a rozkosz szuka pokupnych kształtów, żeby się wystroić” (Psalm I). No właśnie, macierzyństwo jest dożywociem.

Odkryłam to, wracając ze szpitala z moją córką. Urodzenie dziecka było jak urodzenie własnego serca, które od tego momentu bije na zewnątrz mnie. Dotarło do mnie, że nie ma odwrotu, że zawsze będę się bała, martwiła. Moment trwogi przyszedł wraz z odkryciem, że moja córka będzie chodzić po świecie, a ja absolutnie nie będę miała wpływu na ten świat, nie będę w stanie jej ochronić, a jeśli będę próbowała, to nie pozwolę jej żyć naprawdę. Wtedy uświadomiłam sobie, że największe wyzwanie to życie z tym lękiem, a nie, na przykład, zmienianie pieluch. To nie jest lęk egzystencjalny, tylko pragmatyczny – lęk przed wypuszczeniem dziecka w świat. Miłość matki chce być totalna, jednak, żeby dać dziecku żyć, musi się wycofać.

I to jest trudne.

To jest strasznie trudne.

 


Brâncuși w Królikarni

Julia Fiedorczuk

dla Zoë Skoulding

Nie da się opowiedzieć, co mnie tu przyniosło.

Wiersz byłby dłuższy niż to piękne życie.

A ono jest jak światło przecedzone przez sito drzew.

Oczywiście, teraz. W lipcowej Warszawie, którą chłonę ciałem

bezbolesnym od głowy do stóp.

Teraz? Nie mam innego niż

ten kadr z balkonem.

Gruba pani odstawia filiżankę, żeby popatrzeć

na chmury, z których potem spadnie krótki, gęsty deszcz.

Kadr opustoszeje, a przekorny wiatr

przyniesie okruchy rozmowy: klacz, jak się dowiem,

miała na imię Larina. „Żyła jeszcze na pewno

w trzydziestym dziewiątym”. To przed Królikarnią.

Starość tych dwojga jest dziwna jak rzeźba.

Czas przed narodzinami, którego nie było.

Czas, „niekończąca się kolumna”,

pcha mnie na ulicę już gęstą od słońca.

Wszystko szybko znika, oprócz tych dwóch zdań:

„Lubię koło, ponieważ się toczy.

I lubię kwadrat, bo zostaje w miejscu”.

Cytaty z Henry’ego Davida Thoreau podaję w przekładzie Haliny Cieplińskiej.

 

Każde życie ma pełnię i sens, za to zupełnie pozbawiony sensu jest podział na lepszych i gorszych. Odmawianie zwierzętom i osobom z niepełnosprawnością pełnej godności i wartości zubaża także nas samych.

Badacze niepełnosprawności i aktywistki wzywają do znalezienia nowych sposobów wartościowania życia – takich, których nie będą wyznaczały określone zdolności fizyczne i intelektualne. Teoria niepełnosprawności zakłada, że to nie inteligencja, racjonalność, zręczność, fizyczna niezależność czy dwunoż­ność nadają nam godność i wartość. Wiele osób zajmujących się niepełnosprawnością uważa, że powinno się przyjąć, iż życie jest warte przeżycia bez względu na to, czy ma się zespół Downa, porażenie mózgowe, głęboką niepełnosprawność intelektualną, tetraplegię, autyzm czy artrogrypozę jak ja.

Nie jest to banalna deklaracja dumy ani domaganie się uznania świętości ludzkiego życia; chodzi raczej o to, że widzimy, ilu rzeczy, które osoby z niepełnosprawnością mają do zaoferowania społeczeństwu, kultura inwestująca w określone formy cielesności i sposoby działania nie docenia, ile z nich uważa za szkodliwe.

Uzasadnienia dominacji człowieka nad zwierzętami niemal zawsze opierają się na zestawieniu cech i zdolności ludzi i zwierząt. My, ludzie, jesteśmy gatunkiem obdarzonym językiem i rozumem, odczuwamy złożone emocje, mamy dwie nogi i przeciwstawne kciuki. Zwierzętom tego wszystkiego brakuje, dlatego nie obejmuje ich nasza moralna odpowiedzialność – możemy nad nimi panować i je wykorzystywać. Tylko czy deprecjonowanie zwierząt ze względu na brak lub posiadanie określonych zdolności nie jest ableizmem [ableizm to uprzedzenie wobec osób z niepełnosprawnościami, mogące prowadzić do rozmaitych form dyskryminacji – przyp. red.]?

Wspomniane wyżej argumenty zależą od założeń dotyczących pełnosprawnego ludzkiego ucieleśnienia i neurotypowej inteligencji. Określenie „neurotypowy”, które pochodzi ze środowiska osób ze spektrum autyzmu i neuroróżnorodnych, odnosi się do jednostek lub cech postrzeganych jako poznawczo normatywne i typowe dla danego gatunku. Autystyczny badacz i rzecznik praw zwierząt Daniel Salomon pisze: „Neurotypizm przyznaje pierwszeństwo procesom poznawczym charakterystycznym dla osób z neurotypową (nieautystyczną) strukturą mózgu, traktując – czasami nie wprost – inne formy poznania, naturalne na przykład dla autystów czy zwierząt pozaludzkich, jako gorsze”.

Neurotypizm jest postacią ableizmu i przyjęcie tej koncepcji pomoże nam zrozumieć uprzedzenia, które kierują nami, gdy oceniamy zwierzęta. Fakt, że jednym z najpowszechniejszych argumentów wspierających nieprzerwany wyzysk nieludzi jest przekonanie, że zwierzęta nie są zdolne do setek procesów poznawczych zachodzących w mózgu człowieka, pokazuje, do jakiego stopnia gatunkizm wykorzystuje ableistyczną logikę. Założenie, że zwierzęta nie wykazują oznak inteligencji takich jak ludzie, sprawia, że uważa się je po prostu za głupie. Często przywoływanym dowodem ich niższości ma być brak rozlicznych zdolności traktowany jako usprawiedliwienie dla ich wykorzystywania. Jak tłumaczy badacz niepełnosprawności Harold Braswell: „To samo pojęcie sprawnej jednostki, które marginalizuje osoby z niepełnosprawnością, przyczynia się do lekceważenia zwierząt”.

Ableizm wspiera antropocentryczny światopogląd, począwszy od wiary w to, że człowiek został stworzony na obraz Boga, aż po przeświadczenie, że stoi on na najwyższym szczeblu ewolucji. Ludzkie zdolności uchodzą za bezsprzecznie lepsze od zwierzęcych. Zgodnie z tym myśleniem sposób, w jaki się poruszamy, myślimy i żyjemy, jest nie tylko bardziej wyrafinowany od zwierzęcego, ale w istocie nadaje nam wartość. Wiara w niższość stanu zwierzęcego pozwala nam bez moralnych oporów wykorzystywać zwierzęta, a ludzi, którzy się z nimi kojarzą (m.in. kobiety, osoby niebiałe, ­queer, biedne, z niepełnosprawnością), postrzegać jako mniej rozwiniętych, niewartościowych, a niekiedy nawet jako mniej (lub całkowicie nie) ludzkich. Pewne zdolności i umiejętności mają zasadnicze znaczenie dla definicji człowieczeństwa – uważa się, że wytyczają granicę między tym, co ludzkie, a resztą zwierzęcego świata. W ten sposób ableizm nadaje kształt temu, kogo i co uznajemy za ludzkie w przeciwieństwie do zwierzęcego.

Uznanie dla inności

Kwestionując ableizm, badaczki niepełnosprawności i ak­tywiści starają się dostrzegać podobieństwo i doceniać różnice. Osoby z niepełnosprawnością walczą o uznanie ich równości i podobieństwa, jednocześnie wskazując, że w różnicach i ograniczeniach kryje się wartość. Aktywiści i aktywistki nie twierdzą, że niepełnosprawne jednostki są wartościowe pomimo niepełnosprawności, tylko raczej, że wartość tkwi w samej różnicy związanej z ucieleśnieniem, poznaniem i doświadczeniem, którą niepełnosprawność obejmuje. Niepełnosprawność może zawierać elementy braku i niezdolności, ale poza tym rozwija nowe sposoby poznawania, bycia i doświadczania. I właśnie między innymi to uznanie dla inności, rozmaitości sposobów działania i bycia sprawia, że kultura niepełnosprawności ma zasadnicze znaczenie dla dyskusji na temat praw zwierząt – ponieważ zwierzęta są dużo bardziej do nas podobne, niż chcielibyśmy przyznać, a zarazem ogromnie się od nas różnią. Jak pisze etolog Marc Bekoff: „Różnice między gatunkami powinny być raczej akceptowane i doceniane niż wykorzystywane do usprawiedliwienia ludzkiej dominacji” – filozofia uderzająco podobna do tej, która przyświeca upolitycznionym społecznościom osób z niepełnosprawnościami. Ableizm zakorzeniony w dyskursie obrońców praw zwierząt wyraźnie widać też w popularnym haśle „Voice for Voiceless”. Wielu aktywistów i aktywistek identyfikuje się z wezwaniem, by być „głosem tych, co go nie mają”. […] ­Biblijne wezwanie, aby być „głosem tych, co bez głosu”, zaczęto powszechnie odnosić do zwierząt po tym, jak amerykańska poetka Ella Wheeler Wilcox opublikowała w 1910 roku wiersz The Voice of Voiceless. Frazę tę można spotkać w wielu współczesnych tekstach i kampaniach obrońców praw zwierząt.

Fraza „głos tych, co bez głosu”, przyznając głos grupie, która nie jest w stanie sama się bronić czy występować we włas­nym imieniu, wskazuje na kryjący się w wierszu Wilcox pogląd, że pozbawieni głosu są fizycznie niezdolni, by mówić za siebie lub dać sobie radę sami. Zarzut ten wysuwano przy wielu okazjach. Do krytyczek takiego ujęcia należy między innymi indyjska pisarka i działaczka polityczna Arundhati Roy, która w przejmujących słowach stwierdziła: „Tak naprawdę nie ma czegoś takiego jak »ci, co nie mają głosu«. Są tylko tacy, których celowo się ucisza lub woli nie słyszeć”.

Zwierzęta wciąż komunikują nam swoje preferencje i proszą, żeby zwrócić im wolność. Mówią do nas codziennie, krzycząc z bólu, próbując uciec przed ościeniami, elektrodami, nożami i paralizatorami. Nieustannie informują nas, że chcą się wydostać z klatki, dołączyć do rodziny i uniknąć rampy ubojowej. Bez przerwy dają znać, co się z nimi dzieje, i wiele osób ma tego świadomość. Gdyby tak nie było, nie trzeba by projektować ferm hodowlanych i ubojni w sposób ograniczający im możliwość wyboru. Z rozmys­łem decydujemy się nie słyszeć, gdy homar wali w ścianki garnka z gotującą się wodą albo gdy kura, której minął okres nieśności, walczy z rękami zaciskającymi się na jej nogach i szyi. Decydujemy się nie dostrzegać ekspresji ryby spazmatycznie łapiącej oddech w ostatnich minutach życia. Stwierdzenie, że zwierzęta nie mają głosu, zdradza ableistyczne założenia na temat głosu – założenia, które w odniesieniu do zwierząt przyjmują bardzo często ludzie zarówno pełno-, jak i niepełnosprawni.

Ucieczka z domu niewoli

Na to, że zwierzęta potrafią brać czynny udział w swoim wyzwoleniu, wskazuje zdumiewająco wiele dowodów. W 2011 roku niemiecka mleczna krowa imieniem Yvonne stała się medialną sensacją, gdy uciekła z hodowli w przeczuciu nadciągającego końca. „Guardian” stwierdził, że dla „niemieckich miłośników zwierząt” stała się „kimś w rodzaju bojowniczki o wolność”, bo przez ponad trzy miesiące udawało jej się „przechytrzyć” pościg. Po tym, jak skradła wiele niemieckich serc, kupiło ją schronisko. Nigdy już nie zostanie przetworzona na mięso. Yvonne to tylko jedno z wielu dzikich i domowych stworzeń, którym udało się uniknąć rzeźni, ogrodu zoologicznego, laboratorium czy cyrku, często dzięki niezwykłym wyczynom.W książce Fear of the Animal Planet: The Hidden History of Animal Resistance (Strach przed planetą zwierząt. Tajemna historia zwierzęcego ruchu oporu) historyk Jason Hribal analizuje dziesiątki przykładów zwierząt uciekających z niewoli lub atakujących przemocowych treserów, pokazując, że zdarzeń tych nie można po prostu ignorować jako szczęśliwego zbiegu okoliczności czy dowodu na nieprzewidywalność natury. Ku zdumieniu sceptyków jego praca jest niezwykle przekonująca. Jak zauważa we wstępie dziennikarz Jeffrey St. Clair: „Przykłady bohaterstwa i odwagi zwierząt, które przedstawia Hribal, pokazują, że większość aktów gwałtownego oporu była rezultatem brutalnego traktowania i opłakanych warunków panujących w niewoli”. Przyglądając się liczbie zaplanowanych ucieczek i ataków na oprawców, Hribal tworzy historyczny zapis oporu zwierząt wobec złego traktowania. Wiele z tych działań ma niezwykle złożony charakter: małpy, nie tylko człekokształtne, wspinają się na niewyobrażalnie wysokie mury, budują mosty, a nawet katapulty, żeby pokonać duże zbiorniki wodne, uziemiają ogrodzenia pod napięciem, aby nie poraził ich prąd, otwierają zamki i nawiązują współpracę, by zrealizować skomplikowany plan, który pozwoli wywieść w pole pościg. Przyjrzyjmy się przypadkowi orangutana Fu Manchu (to rasistowskie imię, które zostało zaczerpnięte z serii powieści z lat dwudziestych XX wieku, zasługuje skąd­inąd na odrębną analizę). W 1968 roku, słynącym z ludzkich protestów, Fu Manchu trafił na pierwsze strony gazet za sprawą ucieczek z niewoli. Razem z towarzyszami z Henry Doorly Zoo w Omaha wielokrotnie udawało mu się wydostać z klatki, czym wprawił w osłupienie głównego dozorcę Jerry’ego ­Stone’a. Stone oskarżył pomocników, że zostawiali otwarte drzwiczki, i zagroził, że zwolni ich z pracy. W jaki sposób dochodziło do ucieczek, wyjaśnił Eugene Linden w artykule Can Animals Think? (Czy zwierzęta potrafią myśleć?) zamieszczonym na łamach „Time”: „Najpierw młody orangutan zsuwał się przez szyb wentylacyjny do suchej fosy. Następnie, chwyciwszy od dołu żeliwne drzwi, za pomocą siły mięśni odsuwał je na tyle, by w szczelinę móc wsunąć drucik i podważyć zasuwkę”. Pytanie, skąd Fu Manchu wiedział, jak otworzyć zasuwkę. A poza tym skąd wziął drut? Stone’owi udało się w końcu odkryć sekret orangutana, gdy zauważył błysk czegoś lśniącego w jego ustach. Okazało się, że Fu Manchu znalazł kawałek drutu i uformował go tak, że ideal­nie pasował do zagłębienia między dolnym dziąsłem a policzkiem. Orangutan otwierał zamek za pomocą niewielkiego kawałka metalu, który pomiędzy ucieczkami chował w ustach.

Na wolności zwierzęta często starają się jak najbardziej oddalić od miejsca, w którym były przetrzymywane, albo trzymają się w ukryciu tak jak Yvonne. Niektóre zostają schwytane w ciągu kilku godzin, inne natomiast żyją na swobodzie tygodniami lub nawet miesiącami, dopóki wiele kilometrów dalej ktoś nie zauważy ich na autostradzie albo w ogrodzie na tyłach domu.

Co jest wartością?

Być może dzięki zwinnym palcom rąk i nóg czy w ogóle kończynom małpom łatwiej jest się wydostać na wolność niż innym zwierzętom, choć istnieje wiele niezwykłych opowieści o krowach i świniach, którym udało się uciec przed śmiercią mimo braku rąk. Wiele zwierząt decyduje się zaatakować ludzi trzymających ich w niewoli i Hribal niejednokrotnie pokazuje, że począwszy od słonia, po tygrysa czy orkę, biorą one na cel treserów i dozorców, którzy się nad nimi znęcali. Janet, słonica przez wiele lat pracująca w przemyśle cyrkowym, w 1992 roku wpadła w szał w chwili, gdy na jej grzbiecie znajdowała się grupka dzieci. Hribal pisze, że Janet bez trudu mogła je zabić, wystarczyło, że strząsnęłaby je na ziemię, tymczasem ona „zatrzymała się w połowie ataku, pozwoliła, żeby ktoś zdjął dzieci, i dopiero wtedy wróciła do napastowania pracowników cyrku”. Atak furii Janet zakończył się gwałtownym waleniem ankusem o ścianę. Ankus, inaczej oścień, ma z jednej strony ostry koniec przypominający ogromny haczyk na ryby i wykorzystuje się go do dźgania lub uderzania słoni zmuszanych do występów.

Jeffrey St. Clair pisze: „Każdy przypadek stratowania brutalnego tresera z ankusem, poturbowania szydzącego gościa, utopienia sadystycznego tresera stanowi wyłom w starym porządku, który traktuje zwierzęta jak własność, źródło zysku, bezmyślne przedmioty eksploatacji i obiekty przemocy”. Ja dodałabym jeszcze: porządku, który postrzega zwierzęta jako pozbawione głosu. Kiedy rzecznicy ich praw przedstawiają zwierzęta jako niemające głosu, to nawet jeśli posługują się tym obrazem czysto metaforycznie, ich wypowiedzi i tak są wodą na młyn tych, którzy chcą widzieć w zwierzętach „bezmyślne przedmioty”. Na dłuższą metę bardziej pomocne byłoby, gdyby aktywiści traktowali zwierzęta jako podmioty własnego wyzwolenia – podmioty, które potrafią wyrażać własne prag­nienia i potrzeby – pamiętając, że opór przybiera różne formy i część z nich może być trudna do rozpoznania z pełnosprawnej ludzkiej perspektywy.

Gdy miarę wartości stanowią kompetencje ludzi pełnosprawnych i neurotypowych, tracą na tym zarówno pozaludzkie zwierzęta, jak i osoby z niepełnosprawnością. […] Choć w XXI wieku pomysł, żeby o ludzkiej wartości decydowały zdolności intelektualne, może się wydawać bulwersujący, zarówno amerykańska historia, jak i współczesność dostarczają mnóstwa przykładów na to, że jest to niestety stanowisko rozpowszechnione. Badaczka niepełnosprawności Rachel Adams, która jest też rodzicem chłopca z zespołem Downa, pisze, że osoby z niepełnosprawnością intelektualną są często niemile widziane w przestrzeni publicznej, postrzega się je jako bezwartościowe, stosuje wobec nich przemoc i dyskryminację, a „widok osoby z zespołem Downa wciąż może budzić niechęć i odrazę”.

Nieludzkie, arcyludzkie

W swojej ważnej książce The Faces of Intellectual Disability (Oblicza niepełnosprawności intelektualnej) Licia Carlson pokazuje, że deprecjonowanie osób z niepełnosprawnością intelektualną jest nierozerwalnie związane ze zwierzęcością. Intelektualną „niższość” zwyczajowo animalizuje się i odczłowiecza. Odczłowieczanie to często przybiera postać łączenia kategorii przynależności etnicznej, niepełnosprawności i gatunku.

Carlson dowodzi, że odwołania do „zwierzęcej natury” ludzi określanych jako „słabi na umyśle” bądź „idioci” utrzymywały się przez wieki i są w dyskusjach filozoficznych obecne po dziś dzień. Tak jak tych, którzy posługują się językiem migowym, osoby z niepełnosprawnością intelektualną opisuje się jako małpoludy czy relikty ewolucji. Przedstawia się je jako podludzi i stwarza im dehumanizujące warunki w instytucjach opiekuńczych.

Niższość intelektualną bardzo łatwo ­zanimalizować, bo zwierzęta od dawna postrzega się jako mniej inteligentne. Antropolog Hugh Raffles wskazuje, że odczłowieczenie „wymaga dwóch skojarzeń: utożsamienia danej grupy z konkretnym typem zwierzęcia i powiązania tegoż zwierzęcia z odpowiednio negatywnymi cechami, zawsze charakterystycznymi dla określonego czasu i miejsca”.

Zwierzęta nieustannie przedstawia się jako tępe, ograniczone i niezdolne do procesów myślowych znaczących z perspektywy zachodniej filozofii. Temu skojarzeniu musimy stanowczo się sprzeciwić, i to nie tylko dlatego, że wiele gatunków zwierząt zdradza oznaki ludzkiej inteligencji, nie tylko dlatego, że zwierzęce umysły są złożone na własny sposób (często niełatwo je porównać lub skontrastować z ludzkimi), ale dlatego, że intelekt nie powinien decydować o tym, która istota ma wartość i należy jej się ochrona. Zwierzęta pozaludzkie są ofiarami stuleci dezinformacji i negowania ich zdolności. Konieczność odkrycia cech, które dzielą z ludźmi, to niejedyne zadanie, jakie przed nami stoi – w końcu mają mnóstwo własnych sprawności, których nie posiada człowiek. Niemniej jest ono kluczowe, bo pokazuje, że wiele właściwości nazywanych „ludzkimi” możemy zaobserwować u różnych gatunków stworzeń. Nie mamy prawa do wyłączności w przypadku cech definiowanych szeroko, takich jak empatia czy posługiwanie się narzędziami, nawet jeśli nasze formy empatii i korzystania z narzędzi odbiegają od tego, co obserwujemy u zwierząt.

Między nami gatunkami

Gdy przyjrzeć się neurotypowym ludzkim standardom, okazuje się, że wiele zdolności, które uważamy za typowo ludzkie, można w rzeczywistości zaobserwować u różnych stworzeń. W 1960 roku Jane Goodall doniosła, że dziko żyjące szympansy wytwarzają narzędzia i potrafią się nimi posługiwać. Antropolog Louis Leakey zareagował na to słynnym stwierdzeniem: „Teraz będziemy musieli na nowo zdefiniować, czym jest narzędzie i człowiek, albo uznać, że szympans jest istotą ludzką”. Dziś wiadomo, że narzędziami posługuje się bardzo wiele grup, między innymi naczelne, delfiny, ośmiornice, liczne rodzaje ptaków, gryzonie i ryby (zaobserwowano na przykład, że niektóre gatunki ryb wykorzystują skały, żeby otwierać sercówki).

Zachodnia nauka musi radykalnie zmienić sposób myślenia o zwierzętach. Tylko w ciągu ostatniej dekady dowiedzieliśmy się, że sroki przeżywają żałobę, pieski preriowe za pomocą szczekania umieją opisać wygląd drapieżnika i poinformować, że ma broń, owca potrafi zapamiętać dziesiątki twarzy, a psy – klasyfikować fotografie. Wiele zwierząt, od szczurów przez wilki po kury, wykazuje oznaki empatii i czegoś, co zdaniem pewnych osób można nazwać poczuciem sprawiedliwości. Są gatunki, które rozwinęły specyficzne kultury i przekazują zdobytą wiedzę potomstwu. Są takie, które potrafią nawiązywać głębokie więzi przypominające ludzką przyjaźń – także między gatunkami – a nawet opłakiwać swoich zmarłych. W książce Dzika sprawiedliwość. Moralne życie zwierząt etolog Marc Bekoff i filozofka Jessica Pierce piszą: „Nowe informacje, które gromadzimy codziennie, rozbijają ustalone granice między ludźmi i zwierzętami, zmuszając nas do rewizji przestarzałych i ograniczonych stereotypów dotyczących tego, co mogą one i nie mogą myśleć, robić i czuć”. Arystoteles twierdził, że jedną z właściwości odróżniających ludzi od zwierząt jest śmiech, dziś jednak wiemy, że nawet śmiech dzielimy z wieloma naczelnymi oraz psami czy szczurami (które zdają się całkiem lubić łaskotki).

Pod względem fizjologicznym zwierzęta są do nas bardzo podobne. Zwróćmy uwagę, że ryby – jedna z tych kategorii worków, do których wrzucamy mnóstwo różnych gatunków – reagują na ból tak jak ludzie, a badania wykazały, że podobnie reagują na środki przeciwbólowe. Dowiedziono, że niektóre gatunki ryb mają długą pamięć, złożone życie społeczne i osobowość. A mimo to z powodu uprzedzeń odmawiamy im choćby minimalnej ochrony prawnej. Umierają w stresie bolesną i powolną śmiercią – w wyniku uduszenia, ran kłutych lub wypatroszenia. W książce Zjadanie zwierząt pisarz Jonathan Safran Foer zwraca uwagę, że w przypadku ryby nie ma czegoś takiego jak humanitarna śmierć: „Żadna ryba nie ginie dobrą śmiercią. Ani jedna. Gdy kroimy rybę, nie ma sensu się zastanawiać, czy cierpiała za życia. Cierpiała na pewno”.

Kolejne często pogardzane zwierzęta, kury, to stworzenia pod względem emocjonalnym i społecznym dużo bardziej skomplikowane, niż jesteśmy gotowi przyznać. Są bardzo przywiązane do swojej rodziny, umieją wykonywać skomplikowane zadania umysłowe, potrafią liczyć, rozumieją relacje przyczynowo-skutkowe i wykazano, że są w stanie zapamiętać twarze oraz porządek dziobania grupy obejmującej nawet sto osobników. Dowiedziono również, że robią plany na przyszłość i przekazują wiedzę kulturową kolejnym pokoleniom. Posługują się co najmniej trzydziestoma różnymi wokalizacjami dla różnych rodzajów zagrożenia i potrafią odnajdywać drogę na podstawie położenia słońca na niebie.

W rzeczywistości zwierzęta nieustannie przekraczają oczekiwania naukowców i filozofek. Jak celnie podsumował to Bérubé: „W ciągu ostatnich pięciuset lat nie było odkrycia, po którym moglibyśmy powiedzieć: »Mój Boże, zwierzęta są głupsze, niż sądziliśmy«. Wszystkie dowodziły czegoś wręcz przeciwnego”. Na najbardziej podstawowym poziomie jesteśmy świadomi, że od homarów przez krowy po szympansy zwierzęta są istotami czującymi, to znaczy potrafią odczuwać przyjemność, ból, a także inne doznania i emocje. Zdolność do odczuwania (sentience) ma bardzo poważne konsekwencje etyczne, bo skoro potraficie odczuwać i doznawać, oznacza to, że – jak ujmują rzecz filozofowie – macie „interes”. Na jakimś poziomie obchodzi was to, co się z wami dzieje, i w przeciwieństwie do krzesła czy telefonu komórkowego można was zranić.

Pułapka neurotypowości

Zachodnia nauka stara się być obiektywna i nie antropomorfizować zwierząt, nie udało jej się jednak uniknąć mierzenia ich ludzką miarą. Dla zwierząt to sytuacja bez wyjścia – uznajemy je za inteligentne, tylko jeśli przypominają ludzi, ale jeżeli rzeczywiście nas przypominają, często odrzucamy dowody, twierdząc, że to antropomorfizacja. Gdy zwierzęta w końcu zaliczą nasze sprawdziany, rozwiążą zagadki i wykażą cechy, które cenimy jako przejawy inteligencji, cechy te umniejszamy i podnosimy poprzeczkę.

Tu właśnie widać ograniczenia tego typu porównań. O wartości wszystkich tych miar decydują neurotypowi ludzie, nie mówią więc one nic na temat innych rodzajów inteligencji. A choć dopatrywanie się podobieństw między ludźmi a zwierzętami należącymi do innych gatunków może być bardzo cenne, filozofka Lori Gruen zauważa: „Kiedy tym, czego szukamy, są podobieństwa – wspólny typ inteligencji czy umiejętności poznawczych, ta sama wrażliwość i bezbronność, takie same reakcje emocjonalne – mamy skłonność do ukrywania czy przegapiania szczególnie cennych aspektów życia innych”. Koncentrując się na tym, co nas łączy, wciąż niestety wspieramy hierarchię wartości, która ceni zdolności wyłącznie ludzkie. „Wspaniałomyślne włączenie innych – ciągnie Gruen – oznacza jedynie rekonfigurację dualizmu, który i tak nieuchronnie znajdzie nowego »innego« do wykluczenia”.

Jak przeżywa i rozumie świat istota, która postrzega go za pomocą węchu albo komunikuje się za pośrednictwem bioluminescencji? Jakiej inteligencji potrzeba do przeprowadzenia niezwykle skomplikowanego procesu migracji albo przeżycia w głębinach oceanu? Dopiero zaczynamy zdawać sobie sprawę, że na tej planecie można zetknąć się z ogromną gamą zdolności i te ludzkie stanowią jedynie drobny ułamek. To wielkie wyzwanie mówić o inteligencji i kompetencjach, które mają tylko inne zwierzęta, a nie my. Antropocentryczna perspektywa, z jakiej patrzymy na świat, sprawia, że niezwykle trudno nam wyobrazić sobie inteligencję i doświadczenie inne niż nasze. Ograniczenia te jednak nie powinny powstrzymywać nas przed próbami zrozumienia życia innych i czerpania z niego nauki.


Fragment książki Sunaury Taylor Bydlęce brzemię. Wyzwolenie ludzi z niepełnosprawnością i zwierząt, wyd. Filtry, Warszawa 2021. Tytuł, lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Buddyjski nauczyciel duchowy wyjaśnia, jak uwolnić w sobie twórczą energię i poczuć radość z tego, co robimy.

Kreatywność podsyca naszą naturalną radość. Kiedy żyjemy twórczo, cieszymy się życiem. Wszyscy mamy tę zdolność, czym jednak właściwie jest kreatywność? Czy przejawia ją artystka trudząca się nad swoim dziełem gdzieś na poddaszu? A może pochylony nad fortepianem muzyk albo twoja babcia, lukrując smakowity placek? A co z sąsiadem, który uprawia ogródek? Nikt nie wątpi, że wszystkie wymienione działania są przejawami kreatywności. Ale kreatywność rozumiana w świetle buddyjskiej tradycji bon to coś znacznie więcej niż pokaz szczególnych umiejętności czy talentów. Jest ona wyrazem naszej podstawowej natury. Kreatywność lub twórczość oraz charakteryzujący ją swobodny przepływ energii mają to samo źródło. Jest nim naturalna przestrzenność naszej najgłębszej istoty. Istotą kreatywności jest spontaniczny napływ pozytywnych wartości, które pochodzą z otwartej przestrzeni źródła wszystkich zdarzeń.

W tradycji dzogczen [praktyka duchowa w buddyjskiej religii bon – przyp. red.], którą praktykuję, owa pierwotna przestrzeń istnienia uchodzi za Matkę (ma). Z kolei niezakłócona świadomość tej przestrzeni nazywana jest Dzieckiem (pu). Jedność Matki i Dziecka zaś jest dynamiczną energią (tsal). Ich wzajemnych relacji nie mamy rozumieć intelektualnie. Możemy je poznać tylko na drodze osobistego doświadczenia. Kiedy przebywamy w stanie pełnej łączności z przestrzennym charakterem naszej najgłębszej istoty, wszystko robimy bez wysiłku. Wszystko wydaje się nam piękne. Jesteśmy gotowi na coś, co odmieni nasze życie. Gdy żyjemy w poczuciu więzi z mocą pierwotnej przestrzeni, mamy wszystko, co niezbędne, by uruchomić twórczy potencjał. W naturalny sposób przejawiają się takie właściwości, jak miłość, radość, zabawa, humor lub hojność.

Wszelka twórczość jest z natury cechą ludzką. Czy chodzi o dzieło sztuki czy gotowanie obiadu albo przekonanie córki, żeby zrezygnowała z czegoś zbyt ryzykownego – wszystko to są kreacje. Świadomość obecności wewnętrznego źródła, czyli innymi słowy znajomość własnej przestrzennej natury, sprawia, że twoje działania oraz ekspresja niosą w sobie potencjał dobroci, którą możesz obdarować świat. Nieważne więc, czy stworzysz dzieło sztuki lub zrobisz coś innego, gdyż wszystko, co autentycznie pochodzi z uniwersalnego źródła, jest święte. W reprezentowanej przeze mnie tradycji coś takiego nazywamy trinley. Oznacza to oświeconą aktywność. Kiedy w taki sposób wyrażasz siebie, wszystko, co robisz, ma znaczenie i służy jakiemuś celowi. Twoje działania przysparzają dobra innym, a przy okazji także tobie.

Tradycja dzogczen opisuje połączenie z podstawowym źródłem naszej egzystencji jako odnalezienie niewyczerpanego źródła czystej wody dla spragnionych. Odkrycie to jest też kluczem otwierającym skarbiec dla ubogich, lekarstwem dla chorych, domem dla zabłąkanych, serdecznym przyjacielem dla samotnych, wewnętrznym schronieniem dla uwikłanych w samsarę [cykl ciągłych narodzin i śmierci – przyp. red.], czego skutkiem jest cierpienie. Świadomość wewnętrznej przestrzeni uruchamia nasz twórczy potencjał. Nasze życie natomiast to ciągłe szukanie sposobów jego wyrażenia.

W buddyjskiej tradycji bon funkcjonuje pogląd, że nasza natura jest pierwotnie nieskazitelna. A zatem w każdej żywej istocie znajduje się czyste źródło kreatywności, z którego wyłaniają się pozytywne właściwości i nieskończone okazje do wykazania się inicjatywą. Istniejące w nas źródło spontanicznie wyraża takie wartości, jak miłość, współczucie, radość czy harmonia pełnej równowagi. To z niego bije energia, która dodaje nam sił i sprawia, że czujemy twórczy przepływ.

Podróż przez czakry

Rodzimy się kreatywni, a nasza natura wciąż poszukuje środków wyrazu. Jednak jak połączyć się z twórczą energią w taki sposób, by swoimi unikatowymi talentami podzielić się ze światem? Jedna ze znanych mi najbardziej efektywnych metod polega na poszukiwaniu twórczego potencjału poprzez aktywację pięciu skupisk subtelnej energii w naszym ciele zwanych czakrami. Nie są to jedyne czakry, być może lepiej znasz podział, w którym występuje ich siedem. Tu jednak mówimy o systemie złożonym z pięciu czakr, które zabiorą nas w podróż rozpoczynającą się w otwartości nieograniczonej przestrzeni i prowadzącą nie tylko do odkrycia twórczego potencjału, ale też do zamanifestowania go na zewnątrz.

Uwalnianie naszej kreatywnej energii zaczyna się w czakrze korony na czubku głowy. Właśnie tam odkrywamy pierwszy twórczy potencjał, którym jest otwartość dająca nam pewność odkrycia pełni naszych możliwości. Jeśli otwartości nie odczuwamy bezpośrednio, możemy sobie pomóc, używając naszych trzech bram. Pozwolą nam one rozpoznać bezruch ciała, ciszę wewnętrznej mowy oraz przestronność umysłu.

Zaopatrzeni w otwartość i pewność siebie łączymy się z drugim wymiarem twórczego potencjału, którym jest świadomość subtelnej energii wypełniającej czakrę gardła. Odnajdujemy tam wrodzoną godność istoty ludzkiej, dzięki czemu łączymy się z prawdą o nas samych i czujemy się kompletni oraz spełnieni – tacy, jacy jesteśmy. W cieple naszej obecności rozpuszczają się tak dobrze znane obawy – nie potrafię tego, nie zasługuję na to. One blokują twórczą ekspresję.

Trzecim stopniem odkrywania naszego kreatywnego potencjału są inspirujące impulsy energii serca. Mieści ono w sobie miłość i radość. Wystarczy do nich dotrzeć. Kreatywność kwitnie w pozytywnej atmosferze, a wraz z napływem twórczych pomysłów wzrastają w nas ekscytacja i radość – są integralną częścią każdego twórczego procesu.

Czwarty poziom twórczego potencjału odkrywamy w czakrze pępka. Tam rzeczy dojrzewają. Świadomie tam przebywając, przypominamy sobie o czymś, co jest prawie gotowe, lecz nieskończone. Potrzeba jeszcze jednego pozytywnego bodźca i poświęcenia temu większej uwagi. To punkt zwrotny na drodze twórczej. Jeśli coś jest już prawie gotowe, mogą się zdarzyć tylko dwie rzeczy. Kiedy nasze niegotowe dzieło ogrzejemy światłem trosk­liwej uwagi, możemy je doprowadzić do końca i czerpać z tego satysfakcję. Gdy jednak naszą uwagę skierujemy gdzieś indziej, może się to skończyć tym, że nasze pomysły wylądują na stosie niezrealizowanych projektów i porzuconych marzeń. Jeżeli energia czakry pępka jest odblokowana, niemal nie trzeba się starać, żeby zrealizować każde przedsięwzięcie.

Piąta czakra jest czakrą manifestacji. Dzięki jej otwarciu jesteśmy wytrwali i doprowadzamy nasze rozpoczęte działania do końca. Nasza kreatywność przestaje być wciąż niespełnionym potencjałem, ale przejawia się pod różnymi formami. Jej ekspresja może zachwycać i służyć innym.

Wszystko więc wydaje się bardzo proste, nieprawdaż? Jednak tak się tylko wydaje i połączenie z twórczą energią niekoniecznie jest łatwe. Gdyby tak było, wtedy bez problemu moglibyśmy dzielić się ze światem naszymi talentami i umiejętnościami. Ludzie na wiele sposobów odłączają się od własnej esencji i, co za tym idzie, od wrodzonej kreatywności. Znałem kiedyś utalentowanego muzyka. Kiedy zdobył lokalne uznanie, postanowił wypłynąć na szersze wody, chcąc rozprzestrzenić swoją muzykę na cały świat. Udało mu się nawet znaleźć ludzi, którzy mogli mu w tym pomóc. Ale ledwo jego kariera ruszyła do przodu, sam zaczął wszystko psuć. Nie potrafił poradzić sobie z nagłym sukcesem, powrócił więc do dobrze znanego mu miejsca, gdzie zaczynał. Ilekroć próbował wykroczyć poza pewien przeciętny poziom, zżerał go i paraliżował strach. Z tego powodu ciągle czuł się niespełniony i przygnębiony.

Wsparcie w sobie

Jak zatem dostać się do zasobów twórczej energii, kiedy czujemy się zablokowani? Jak znowu rozpalić ogień inspiracji? Mimo że już od urodzenia jesteśmy bogaci wewnętrznie i drzemią w nas wszystkie pozytywne wartości, to niekoniecznie ten fakt rozpoznajemy. Jak więc odzyskać połączenie ze źródłem? Kluczem do tego jest świadomość, ale taka, która pozwala dobrze poznać samego siebie. Pamiętajmy jednak, że wiedzy na temat naszej prawdziwej esencji nie zdobywa się, siedząc w ławce szkolnej i ucząc się czegoś na jej temat. Nie chodzi także o nabycie specjalnych umiejętności lub o gromadzenie faktograficznych wiadomości. Wystarczy sama znajomość otwartości oraz jej świadomość w każdej sytuacji. Otwarte źródło naszej najgłębszej istoty staje się wtedy naszym schronieniem – zawsze dostępnym wsparciem.

Jednak często jesteśmy zbyt zajęci albo rozproszeni, aby zwrócić się w stronę otwartości i w niej szukać rozwiązania naszych problemów. Wpadamy w pułapkę ważnych spotkań, niecierpiących zwłoki spraw, ostatecznych terminów, a na dodatek trudzimy się, próbując sprostać kolejnym zadaniom z naszej listy spraw do załatwienia. Potem zastanawiamy się, jak spędzimy upragniony weekend. Zatem planujemy nawet wypoczynek. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do życia w stanie oderwania od siebie oraz innych, że nie zauważamy dręczącego nas bólu i cierpienia. Aby odzyskać połączenie z naszą prawdziwą naturą, niezbędne jest szczere uznanie własnego niezadowolenia i nazwanie cierpienia po imieniu. Mamy z tym jednak duży problem, ponieważ za wszelką cenę usiłujemy unikać niewygody, w efekcie na różne sposoby uchylamy się od spojrzenia w kierunku tego, czego nie lubimy. Odpychamy od siebie niechciane doświadczenia, tkwiąc w błędnym przekonaniu, że umiemy powiedzieć im „nie”. Przyciąga nas to, co lubimy, ale mylimy to z autentycznym połączeniem. Przenikliwość naszej uwagi wciąż rozprasza mnóstwo rzeczy, które nazywamy rozrywką. Jesteśmy prawdziwymi mistrzami unikania tego, co nieprzyjemne.

Tymczasem nie da się uzyskać dostępu do własnych mocy twórczych ani zamanifestować pozytywnych właściwości, nie rozpoczynając od otwartości. Od niej się wszystko zaczyna, bo jest ona niezbędną podstawą dla dalszych kroków. Nie możemy tego uniknąć. Skoro naturalna otwartość naszej istoty jest źródłem kreatywności, to cokolwiek ją blokuje, niweczy także radość związaną z tworzeniem. Gdy się zamykamy, nie jesteśmy w stanie zaprezentować niczego pozytywnego. Zastanawiając się nad tym, co cię blokuje w różnych sytuacjach, przytoczysz pewnie długą listę przyczyn: Mam za mało czasu, żeby się ze wszystkim uporać, więc nie ma mowy o robieniu dodatkowo czegoś twórczego. Jestem za bardzo zabiegany. Nie mam prywatności. Muszę opłacać rachunki. Po wyjściu z pracy nie mam już na nic energii. Znam takich ludzi, dla których wieczne nie mogę stało się mantrą. Zazwyczaj kiedy powtórzysz ten zwrot wystarczająco wiele razy, kreatywność nie będzie miała żadnych szans!

Twórcze impulsy można blokować na różne sposoby. Wymyślamy sobie mnóst­wo wymówek, żeby za wszelką cenę nie podejmować niezbędnych działań. Wykreślamy jedną niewygodną sprawę z naszej listy tylko po to, żeby zaraz zastąpić ją inną. W ten sposób nigdy nie uda nam się rozwiązać wszystkich problemów umieszczonych na naszej liście. Jednak nie na tym polega trud­ność. Trzeba zapytać siebie nie o zewnętrzną sytu­­a­cję zablokowania twórczej energii, ale o to, kto ją blokuje.

Nie tylko jedno ja

Główną przeszkodą, która blokuje nam dostęp do twórczego, wewnętrznego potencjału, jest sposób, w jaki odbieramy siebie oraz wymyślamy sobie konkretną tożsamość. Jednym z podstawowych błędów, wskazywanych przez wszystkie szkoły buddyjskie, jest wiara w solidne i rzeczywiste ja, które miałoby nas nigdy nie opuścić. Nasze cierpienia nie są jednak efektem zewnętrznych zdarzeń. Wynikają bowiem z uporczywego lgnięcia do poczucia odrębności, czyli do czegoś, co określamy mianem ja. To właśnie ono jest prawdziwą przyczyną cierpienia. Da się ją jednak przezwyciężyć. Służy temu medytacja, która pozwala zajrzeć w głąb siebie i bezpośrednio zbadać owo sztywne, cierpiące ja. Medytacja pokazuje nam, że posiadamy je wyłącznie dlatego, że bez przerwy je wzmacniamy. Robimy to za pomocą myśli i wyobrażeń. Wystarczy przestać, aby jego żelazny uchwyt nieco się rozluźnił. Czujemy się wtedy bardziej otwarci. Nasza wąsko zorientowana jaźń wreszcie porzuca kontrolę nad myślami i przestaje blokować dostęp do wewnętrznej przestrzeni będącej prawdziwym źró­dłem wszelkiej kreatywności.

Szkopuł tkwi w tym, że nasze fałszywe ja często działa pod przykryciem, kierowane podświadomymi impulsami. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do identyfikowania się z nim, że zachowujemy się tak, jakby było prawdziwe. Lgniemy do niego tak mocno, że bez niego nie wyobrażamy sobie życia. Innym zaś razem ze wszystkich sił staramy się od niego uwolnić. Świat jest pełen dobrych rad na temat samorozwoju, wielu ludzi medytuje więc tylko po to, żeby niepożądaną wersję siebie zastąpić inną, bardziej pozytywną. Jednakże takie wysiłki okazują się bezowocne oraz mijają się z celem. Dopóki ja obstaje przy przekonaniu o konkretnej i niezmiennej tożsamości, dopóty pomijany jest fundamentalny problem. Zasadnicze nauki reprezentowanej przeze mnie tradycji duchowej podkreślają znaczenie odkrycia prawdy o braku ja lub też o nieistnieniu konkretnej osobowości. Odkrycie to jest niezbędnym krokiem do zamanifestowania wewnętrznych zasobów pozytywnych właściwości.

Zamiast pomijać swój ból i od niego uciekać czy starać się go pozbyć, musimy się w pełni na niego otworzyć. Również na związane z nim niewygody. Nieważne, jaką formę w danej chwili przybierze twoje zmieniające się wraz z przelotnym nastrojem ja, zawsze wyraża ono pewien rodzaj bólu. Nazywam to bolesną tożsamością. Może akurat twoje ja przeważnie czuje się niepewnie. Niepokoi się i chciałoby pozostać poza zasięgiem zainteresowania ze strony innych. Ale jakieś inne ja może uważać, że zasługuje na większy szacunek okazywany mu przez innych. Twój strach lub niepewność może występować pod postacią krytycznych głosów albo paraliżującego cię poczucia nieszczęścia. Całkiem możliwe, że jest ono z tobą już długo. Jednakże bezpośrednie rozpoznanie utajonego bólu daje wielką moc twojej uwadze. Jest ona wtedy jak igła do akupunktury, precyzyjnie nakłuwająca określony punkt, co uwalnia zablokowaną energię. Jak więc widać, odpowiednia postawa wobec własnego strachu i niepewności może prowadzić do odkrycia naszej prawdziwej natury.

Aby świadomość mogła się połączyć z bolesnym doświadczeniem, zwróć uwagę na to, co dzieje się z twoim ciałem, oraz na towarzyszące temu myśli i emocje. Otwórz się na to wszystko i obserwuj bez oceniania. Nie staraj się unikać nieprzyjemnych doświadczeń. Nie oddalaj się. Przebywaj w tym, co jest. Nie uciekaj przed sobą i swoim niezadowoleniem.

Często sugeruję, żeby ból lub strach traktować jak bliską przyjaciółkę, która cała drży z nerwów. Co zrobisz, kiedy zacznie ci się zwierzać? Przede wszystkim będziesz w stosunku do niej całkowicie otwarty. Czyż nie tak? W takiej chwili nie będziesz dzielił uwagi pomiędzy przyjaciółkę a trzymany w ręku telefon, z którego właśnie teraz „musisz” wysłać SMS-a. Nie mówisz więc komuś pogrążonemu w cierpieniu: Poczekaj chwilkę, właśnie piszę do kogoś, ale mów, bo ciągle cię słucham. Oczywiście, że tak się nie zachowasz, całą uwagę poświęcisz zatroskanej przyjaciółce. Będziesz wyłącznie dla niej. Gdy jesteś rzeczywiście obecny w cudzym bólu, naturalnie wyzwalają się takie emocje, jak troska oraz spontaniczna dobroć serca. Takiego samego ciepła potrzebuje także twoje ciągłe poczucie niezadowolenia. Jeśli chcesz je odmienić, musisz być wobec niego całkowicie obecny. Potem, kiedy ból się uwalnia, spontanicznie rodzi się naturalne ciepło naszego jestestwa.

Tekst ukazał się pierwotni pod tytułem „Źródło”.


Fragment książki Tenzina Wangyala Rinpoczego Spontaniczna kreatywność, wyd. Rebis, Poznań 2023. Tytuł i lead pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Oczywiście, że najlepiej wszystko zaczynać od poniedziałku, ale ta zasada nie dotyczy ćwiczeń życzliwości. Dobrze wdrożyć je od zaraz, choćby metodą małych kroków. One też mogą nas daleko zaprowadzić.

Gdyby szukać najprostszej definicji życzliwości, można by powiedzieć, że to rodzaj nastawienia, zgodnie z którym główną motywacją naszych działań jest chęć czynienia dobra. Składa się na nią wiele konkretnych zachowań, takich jak troska o drugiego człowieka (przy jednoczesnej trosce o siebie), uważność na potrzeby innych, współczucie i empatia, cierpliwość i wyrozumiałość, bezinteresowność, rezygnacja z oceniania, odwaga, otwartość i ciekawość.

Intuicyjnie identyfikujemy życzliwość jako sytuacje, w których ktoś jest dla nas miły, uśmiecha się w sklepie, przepuszcza w drzwiach czy w kolejce do kasy. Okazuje się, że takie drobne akty są równie ważne jak te duże. Wszystkie życzliwe gesty, niezależnie od skali, oddziałują pozytywnie. Wpływają nie tylko na dobrostan innych ludzi, lecz także na tych, którzy w ten sposób postępują. Badania [choćby międzynarodowy The Kindness Test, czyli Test Życzliwości, oo którym w rozmowie z Pauliną Wilk mówiła jego twórczyni – przyp. red.] pokazują, że dzięki takim zachowaniom wzrasta poziom radości, zadowolenia z życia i szczęścia u obu stron. Psycholożka i terapeutka Anna Cwojdzińska w artykule Dobro tkwi w szczegółach – psychologiczna siła życzliwości twierdzi, że celowe przejawy życzliwości mają pozytywny wpływ na poziom zdrowia psychicznego, co łączy się m.in. z łagodzeniem objawów depresji. Z kolei związane z życzliwością praktykowanie współczucia wpływa zarówno na poczucie sensu w życiu, samoakceptację, uważność oraz pozytywne relacje z innymi, jak i po prostu na zdrowie somatyczne. Podobnie dzieje się, gdy życzliwie traktujemy samych siebie.

Kooperacja, nie rywalizacja

Jedną z najważniejszych kompetencji gatunku ludzkiego jest zdolność do współpracy. To ona stanowi klucz nie tylko do przetrwania, lecz także do tworzenia skomplikowanych struktur, takich jak kultura, polityka, technologia, a w najszerszym ujęciu – cywilizacja. Gdybyś­my działali wyłącznie w pojedynkę, to choćby każdy wpadał na najbardziej krea­tywne pomysły, niewiele z nich byłby w stanie zrealizować. Żeby wprowadzić jakąkolwiek ideę w życie, potrzebne jest współdziałanie grupy. Nawet gdy wydaje nam się, że czyjś sukces stanowi jego indywidualną zasługę, zazwyczaj tak nie jest. To efekt zbiorowego wysiłku. W końcu za osiągnięciami np. sportowców czy aktorów – ale też nas wszystkich! – stoi cały sztab ludzi: trenerzy, rehabilitanci, psycholodzy, współpracownicy, rodzice, przyjaciele. Właśnie to miała na myśli Jamie Lee Curtis, kiedy mówiła, odbierając Oscara za drugoplanową rolę w filmie Wszystko wszędzie naraz: „Wiem, że wygląda to tak, jakbym stała tu sama, lecz tak nie jest. Stoją ze mną setki osób”.

Można więc powiedzieć, że życzliwość, dzięki wdzięczności i umiejętności docenienia wkładu innych, jest przeciwieństwem niezdrowego egoizmu – przekonania, że to ja jestem najlepszy, najmądrzejszy, najbogatszy. To „naj” wyklucza udział innych ludzi, a w zniekształconej formie wyraża się w formule, którą przypisuje się Darwinowi: „Przetrwają najsilniejsi”. W rzeczywistości uczony nigdy tego tak nie ujął, przeciwnie: twierdził, że przetrwają najlepiej przystosowani, a kluczem do tego jest właśnie m.in. przyjazna postawa. Towarzyszyło mu przekonanie, że społeczności składające się z przychylnie nastawionych osób będą najlepiej funkcjonować i doczekają się największej liczby potomstwa.

Zamiast podgryzać się wzajemnie, lepiej podawać sobie pomocną dłoń. Tego uczy także natura. Agresja wymaga mnós­twa energii i jako sposób reagowania jest przewidziana na szczególne okazje. Na co dzień lepiej sprawdza się kooperacja. Widać to zarówno na poziomie pojedynczego organizmu (który funkcjonuje dzięki współpracy, nie zaś rywalizacji poszczególnych swoich elementów), jak i w złożonych superorganizmach. Świetny przykład stanowią mrówki, których działania są skoordynowane niezależnie od tego, czy osobników jest kilka, kilkaset czy nawet 50 mln.

Trening czyni mistrza

Niesłychanego psikusa ewolucja spłata­ła nam dziesiątki lub setki tysięcy lat temu, gdy homo sapiens funkcjonował na Ziemi obok innych gatunków człowiekowatych, m.in. homo erectus oraz nean­dertalczyków. W tym czasie nic nie wska­zywało na to, że homo sapiens zostanie liderem, który wyeliminuje pozostałych z gry o przetrwanie. Osiągnął to za sprawą pewnej niezwykłej umiejętności opisywanej przez antropologów Briana Hare’a i Vanessę Woods w książce Przetrwają najżyczliwsi. Jak ewolucja wyjaśnia istotę człowieczeństwa?: „To, co pozwoliło nam rozwijać się dalej, podczas gdy pozostałe gatunki ludzi wyginęły, to rodzaj poznawczej supermocy: szczególny typ współpracy określany jako komunikacja oparta na współpracy” (tłum. Kasper Kalinowski). Ale sama ta umiejętność nie zdałaby się – według tych badaczy – na nic, gdyby nie stała za nią jeszcze jedna kompetencja: nawiązywanie przyjaznych relacji, dzięki którym współpraca staje się długofalowa. Przejście od niewielkich, 10-, 15-osobowych grup (jak w przypadku neandertalczyków) do liczących 100 lub więcej osób nie byłoby wedle tej koncepcji możliwe, gdyby ludzie nie stali się bardziej otwarci i życzliwi.

Przyjaznego nastawienia można się nauczyć, podobnie jak nawyku uprzejmości czy uśmiechania się do ludzi na powitanie. W ćwiczeniu życzliwości mogą pomóc materiały (dostępne bezpłatnie dla wszystkich) zamieszczone na stronie internetowej Random Acts of Kindness (Zwykłe akty życzliwości) – amerykańskiej fundacji, która postawiła sobie za cel, by życzliwość uczynić normą. Na stronie znajdziemy m.in. kalendarz, w którym przy każdej dacie zamieszczono przykłady drobnych aktów życzliwości, m.in. „zabierz znajome dziecko na lody” – łatwizna. Ale innego dnia pojawia się wpis: „Przez cały dzień powstrzymuj się od narzekania” – o, to już jest dużo trudniejsze. Materiały są posortowane tematycznie, więc można ćwiczyć życzliwość w wybranych obszarach związanych np. z budowaniem szacunku, odwagą, inkluzywnością, troską albo odpowiedzialnością.

Mroczna strona dobrego

Skoro życzliwość tak bardzo się opłaca i tak wspaniale wpływa na ludzi oraz rzeczywistość, dlaczego świat wygląda, jak wygląda? Jednym z powodów może być wspomniane wcześniej przekonanie, że osiągnięcie sukcesu wymaga agresji, ambicji, samowystarczalności, a ścieżka rywalizacji wydaje się bardziej naturalna niż ta wiodąca ku współpracy czy solidarności. Zwłaszcza gdy pojawia się strach lub poczucie zagrożenia. Świetnie widać to w biznesie, gdzie wiele mówi się na temat inkluzywności i korzyści, jakie przynosi firmom włączanie w swoje działania kolejnych grup. Tymczasem zauważono, że część awansujących kobiet zamiast wspierać koleżanki na niższych stanowiskach, zaczyna z nimi rywalizować i utrudniać im rozwój. Nazwano to syndromem wciąganej drabinki. Kobieta, widząc, że na szczycie wokół niej są sami mężczyźni, zaczyna obawiać się, że jeśli pojawi się tam inna utalentowana osoba jej płci, nie zostanie włączona do zespołu, tylko zajmie jej miejsce. Lekarstwem na takie sytuacje ma być oddanie kobietom części władzy i zwiększenie ich liczby na wyższych stanowiskach. Przełożone, które nie czują się samotne i zagrożone, działają w imię solidarności na rzecz współpracowniczek, stając się dla nich mentorkami i wspierającymi liderkami.

Strach i uprzedzenia silnie wpływają też na relacje między grupami. Potrafią ujawnić mroczną i niebezpieczną naturę życzliwości. Przychylność dla członków własnej społeczności, bliskość, jaką z nimi czujemy, i lojalność wobec nich potrafią zaślepiać i powodować, że zaczynamy widzieć wrogów w członkach grupy, z którą z jakichś powodów pozostajemy w konflikcie. Możemy to obserwować niemal na żywo, dołączając do dowolnej dyskusji w mediach społecznościowych, w której internauci spierają się o wartości czy przekonania. Niezależnie od tematu kłótni natychmiast dają się zauważyć podziały na poszczególne frakcje. Będą one bezpardonowo się zwalczać, stosując inwektywy i hejt, a jednocześnie przychylnie traktować komentarze przedstawicieli własnej grupy i podbijać im bębenka. Przekonanie zwaśnionych obozów, by zamiast się spierać i walczyć, spróbowały współpracy na rzecz wspólnego dobra, staje się prawie niemożliwe.

Najmroczniejszym wymiarem źle pojętej lojalności grupowej są akty prowadzące do dehumanizacji drugiej strony. To sytuacje, w których za pełnoprawnych ludzi uważa się wyłącznie członków swojej społeczności, zdefiniowanej poprzez rasę, narodowość, płeć czy religię. Jedynie im przyznajemy prawo do życzliwości i przyjaźni. W innych zaś widzimy nie tylko wrogów, lecz także osoby niższej kategorii. „Kiedy czujemy, że grupa, którą kochamy, jest zagrożona przez inną grupę, jesteśmy w stanie odłączyć zagrażającą nam grupę od naszej umysłowej sieci, co umożliwia dehumanizację innych ludzi. Tam, gdzie w normalnych warunkach znajdowałyby się empatia i współczucie, nie znajdujemy nic. Niezdolni do empatii wobec zagrażających nam obcych, nie potrafimy dłużej postrzegać ich jako bliźnich. Stajemy się wtedy zdolni do największych okrucieństw. Jesteśmy zarówno najbardziej tolerancyjnym, jak i najbardziej bezlitosnym gatunkiem na planecie” – podsumowują Brian Hare i Vanessa Woods.

Warto o tym pamiętać, gdy przy nieograniczonej przychylności dla własnej bańki zaczniemy wrogo myśleć o innych. Nie tędy droga – życzliwość wspierana zainteresowaniem i otwartością nie tylko bowiem sprawia, że czujemy się lepiej, lecz także pozwala docenić to, co w życiu tak ważne: przekonanie, że miarą sukcesu nie jest liczba osób, które pokonamy, wspinając się na szczyt, ale liczba przyjaźni, które zawrzemy na wspólnej drodze do celu.

Tylko pozornie upływ czasu wiąże się z bezustannym postępem. W gruncie rzeczy najważniejsze prawdy od wieków pozostają niezmienne.

Teoria ewolucji często przedstawia czas liniowo. Uważa się, że od epoki kamiennej człowiek udoskonalał się coraz bardziej i ten pierwotny prymitywny barbarzyńca z czasem się ucywilizował, nabył kultury, ogłady, stał się kimś lepszym. Dla mnie to bardzo krótkowzroczne wnioskowanie, bo przecież także przed epoką kamienną ludzie byli bardzo inteligentni. W całym biegu dziejów natura bynajmniej nie pozbawiła żadnego pokolenia zdobyczy cywilizacji, kultury ani przywilejów subtelnego wykwintu, choć oczywiście czasem w mniejszym, a czasem w większym stopniu.

W starożytności powiadano, że czas kołem się toczy. Kołem – to znaczy, że w końcu zawsze powraca się do tego samego. Tak więc po wieku ciemności nastaje wiek złoty. Czas płynie i wiedza znów się zatraca, a potem odradza na nowo. To, co znamy obecnie jako New Age – nową erę, nie jest żadną nowiną! W istocie rzeczy ta dzisiejsza „nowa era” jest nader wiekowa.

Gdy stare przechodzi w nowe, pogoń za prestiżem przeradza się w potrzebę samouznania. Spójrz na minione stulecie czy nawet na kilkadziesiąt minionych lat – panowały wówczas odmienne wartości, ludziom chodziło raczej o to, by zrobić wrażenie, aby się pokazać, toteż niezwyk­le się przejmowali tym, co inni o nich pomyślą. Jednakże w New Age nastąpiło przewartościowanie.

Dawniej ludzie widzieli Boga gdzieś hen, w obłokach. W nowej erze Bóg jest w tobie – to ty sam jesteś boski. W ruchu New Age mówi się raczej o aniołach, o świadomości, bardziej podkreśla się wartości, znaczenie miłości, medytacji. Gdyby parę dziesiątków lat temu ktoś mówił o miłości, ludzie pomyśleliby, że to tylko takie gadanie, nieważne, bo nienaukowe. W minionym wieku „zapatrzono się” w rozum, ale tak zwany New Age patrzy bardziej w serce. Zwróćmy uwagę na jedno: nowa era wciąż poszukuje.

Badając dawne dzieje, widzimy, że w starożytności sporo mówiono o aniołach, a w dodatku miano o nich bardzo jasne pojęcie. W czasach jeszcze niedawnych uwypuklano znaczenie pestycydów, antybiotyków, dziś nastąpił zwrot ku naturze, powrót do rolnictwa organicznego, naturalnej żywności, a życie blisko natury, podobnie jak lekarstwa ziołowe, to właśnie część prastarej mądrości. Kilkadziesiąt lat temu uważano jogę za coś niezbyt dostojnego. Siedzenie w kucki na podłodze nie świadczyło o dobrych manierach. Zdolność swobodnego posługiwania się wszystkimi stawami nie wydawała się czymś szczególnie korzystnym ani pożądanym. Tymczasem obecnie niemal każdy ćwiczy jogę ze względu na zdrowotne dobrodziejstwa, jakie przynosi, co nawet udowodniono naukowo. To, co brano za prostactwo, teraz zyskało znaczenie. Jaśnie wielmożna technika zaś – wielka zdobycz cywilizacji i postępu – raptem okazuje się niszczycielką. Oto dlaczego twierdzę, że czas nie biegnie liniowo, tylko toczy się kołem, wciąż nawracając do tego, co już było.

Szczęśliwe czasy

Powiadają, że dawniej ludzie byli barbarzyńcami, ale przyjrzyjcie się, jakie są dzisiaj dzieci oraz ich zabawki – czy bardzo subtelne? Albo kino i film: jak dalece bywają finezyjne? Czy świadczą o większym wyrafinowaniu człowieka? Nowa era, w której żyjemy, jest nader wiekowa, gdyż znowu nastały czasy ciemnoty. Ponieważ niżej już spaść nie możemy, koło czasu od nowa się toczy w przeciwnym kierunku. Obecnie ludzie uświadamiają sobie wagę hierarchii wartości, rodzice starają się ją dzieciom wpoić; dociekają, jak w sobie rozwijać wartości ludzkie. Starożytni ryszi – mędrcy, święci – już tysiące lat temu troszczyli się dokładnie o to samo. Można o tym przeczytać między innymi w księgach na temat ajurwedy i jogi. Traktują one o tych samych zasadach, które – jak mniemamy – narodziły się dopiero w ruchu New Age, tylko bardziej gruntownie, głęboko, metodycznie.

Nawet w Indiach jeszcze kilkadziesiąt lat temu śpiewanie nie było czymś dobrze widzianym. Uważano, że to nie przystoi, szczególnie kobietom. Dystyngowane niewiasty nie śpiewały publicznie. Dlatego pierwszy producent filmowy w Indiach mocno się natrudził, zanim zwerbował śpiewaczki i aktorki. Występować chciały wyłącznie tak zwane tancerki świątynne. Dzisiaj muzyka podbiła świat. Zmieniają się wartości, ową zmianę ich systemu przypisuje się zaś innym czasom.

Myślę, że żyjemy w okresie bardzo szczęśliwym, ponieważ sięgnęliśmy dna barbarzyństwa i już się od niego odbijamy, nabieramy ufności, mamy w sobie więcej miłości i współczucia, częściej służymy, troszczymy się o siebie nawzajem. I nie tylko o siebie – zaczęliśmy się również troszczyć o planetę, o czym jakieś kilkadziesiąt lat temu nawet jeszcze się nie słyszało. Środowisko stało się tematem numer jeden. W latach 60., 70. nikt o to nie dbał. Nie słyszało się tego słowa, choć obecnie jest w powszechnym użyciu.

Parę dni temu ktoś powiedział, że nie ma na ziemi miejsca wolnego od problemów. Jedynie pod ziemią, w pozycji horyzontalnej, już ich nie mamy. Ten nowy wiek natchnął nas jednak nadzieją, obietnicą lepszego, tak że dzisiaj uznajemy już istnienie czegoś poza materią, czegoś wyższego, czegoś ponad życie w codziennej koleinie spraw.

Najważniejszym tematem ubieg­łych dziesięcioleci był biznes, nie miłość – wtedy traktowana jako coś drugorzędnego. Dziś miłość zajmuje miejsce bardziej znaczące. O miłości potrafimy już mówić bez skrępowania, bez wstydu. Teraz można wyrażać emocje, co w minionym stuleciu uważano za niedopuszczalne. Szczególnie nie do pomyś­lenia było, żeby mężczyzna płakał czy się śmiał. Stwierdzono by zaraz: „Oj, coś z nim źle!”. Dziś mamy prawo wyrażać emocje.

Miłością i biznesem rządzi całkiem odmienna arytmetyka. Myś­leliście o tym? W swojej istocie stanowią przeciwieństwa, a jako takie nie mogą się łączyć. Biznes polega na tym, aby dać mniej, a wziąć więcej. Banana wartego dwa centy sprzedaje się za pięć czy dziesięć centów. Na czym więc polega interes? Na tym, żeby dać coś mniej cennego, a samemu wziąć więcej – inaczej nie ma interesu, biznes się nie kręci! Nie ma mowy, aby kupiwszy coś za dziesięć centów, sprzedać za pięć. Więc co to takiego biznes? Dać mniej, wziąć więcej.

Stare po nowemu

Miłość bierze „co łaska”, a daje, ile tylko zdoła. Daje więcej, bierze odrobinę. Bo zarówno miłość, jak i biznes opierają się na wymianie, porozumieniu, na zaistnieniu przekazu. Teraz, gdy rośnie w nas poczucie wzajemnej przynależności, miłość odnajduje swój autentyczny wyraz. Miłość nie dba o pustą formalność. Wszak jest w życiu człowieka żywą obecnością. Miłość to widzieć Boga w człowieku tuż obok, a medytacja – oglądać Boga w sobie, we własnym wnętrzu. Miłość i medytacja idą ręka w rękę, dobrana to para.

Najlepiej łączyć tradycyjne z nowoczesnym, prastare prawdy przystosowywać do dzisiejszych warunków i sytua­cji. To tak jak z wynalezieniem samolotu. Wypracowanie właściwego modelu zajęło kilkadziesiąt lat. Zanim wystartował pierwszy samolot, ludzie niemało się natrudzili. Gdy już poleciał, brakowało map, wytycznych i tras, nie było żadnych wskazówek, bo nikt przedtem nie latał. Nie było po prostu niczego i nikt nie miał o lataniu zielonego pojęcia. Tymczasem dawne epoki proponują nam właśnie taką mapę duchową, dzięki której możemy prowadzić dociekania na własną rękę. Ścieżka wewnętrznego przebudzenia to badanie indywidualne. Tę drogę każdy musi przebyć samodzielnie, a owa wiekowa mapa będzie jak przewodnik, niczym światło latarni rozstawionych co parę kroków.

Słyszałem, że mnóstwo ludzi z ruchu New Age przepowiada trzęsienia ziemi, zmiany ukształtowania skorupy ziemskiej, opowiadają o takich czy innych wizjach. Jednakże owi ludzie nie rozumieją zjawiska zwanego jogamają [maja znaczy „ułuda” – przyp. tłum.] – to jedno z okreś­leń używanych w starożytnych manuskryptach. Umysł może się bawić w różne gierki, igrać złudzeniami w postaci rozmai­tych wizji. Taka gra to właśnie jogamaja, a ludzie niestety wierzą w te zwidy. Biegają do wróżów, zasypują ich pytaniami, a ci coś tam odpowiadają. I nie o to chodzi, że nie mówią prawdy, ale o to, że nie są w stanie zweryfikować swoich wizji, uwierzytelnić, przebadać ich autentyczności. Tymczasem ta prastara mądrość podpowie ci, że takie a takie zjawisko może być zwykłą halucynacją. Wskaże, jak ją odróżnić od autentycznej rzeczywistości. Oszczędza mozolnych dociekań, analiz, które mog­łyby zająć stulecia.

Sprawdzać, które zioło leczy jakie schorzenie, można by do końca świata, bo istnieją miliony ziół. Kto jednak posiada przewodnik, księgę o zielarstwie, może – przestudiowawszy ją – poeksperymentować i na własną rękę, i na podstawie wiedzy już istniejącej, co oszczędza mnóstwo czasu, wiele wysiłku. Oto jaką wartość przedstawia ta jakże wiekowa nowa era.


Wykład został opublikowany w książce Raviego Shankara Związek ostateczny, wyd. Shankara Poland. Tytuł, lead, śródtytuły, skróty i zmiany stylistyczne pochodzą od redakcji „Przekroju”.