Na początek: nie jestem specjalistą od zanieczyszczeń środowiska i w pełni zrozumiem, czytelniku, jeśli uznasz, że wobec tego mój tekst nie ma najmniejszego znaczenia. Mówię po polsku, mieszkam tu i płacę podatki, sądzę więc, że mam prawo wypowiadać się na ten temat.
Z drugiej strony ktoś mógłby stwierdzić, że jestem tylko jakimś 32-letnim dziwakiem ze Stanów Zjednoczonych, które biją na głowę inne państwa pod względem emisji dwutlenku węgla na głowę mieszkańca, są najbardziej marnotrawczym krajem w całej historii ludzkości – a zarazem państwem, które Polska z każdym rokiem coraz usilniej próbuje naśladować.
Przeniosłem się do Polski w 2010 r. w wieku 23 lat. Przez pierwszych sześć lat nie słyszałem ani słowa na temat smogu. Nie myślałem, że może on mieć wpływ na zdrowie moje czy ludzi dokoła. Po prostu nikt z moich znajomych o tym nie rozmawiał. Podobnie jak wiele innych osób zainteresowałem się tym tematem dopiero w styczniu 2017 r., kiedy ogromna chmura smogu na 10 dni spowiła Warszawę.
Owo przebudzenie zbiegło się z niezwykle emocjonalnym czasem w moim życiu. Na świat dopiero co przyszła moja córka – sześć tygodni przed planowanym terminem. Z powodu powikłań zdrowotnych potrzebowała dwóch ciężkich operacji. Przez trzy pełne napięcia tygodnie żyliśmy w Centrum Zdrowia Dziecka w warszawskiej dzielnicy Wawer. W końcu małą wypisano do domu, ale i tak musieliśmy później jeździć z nią do CZD na kontrole. Podczas pobytu tam widziałem mnóstwo nieprawdopodobnie ciężko pracujących lekarzy, pielęgniarek i innych osób z personelu. Harowali niestrudzenie za bardzo małe pieniądze. Dokładając ogromnych starań, uratowali życie mojej córki i fakt ten poruszył mnie do tego stopnia, że w następnych miesiącach zacząłem szukać sposobu, by choć odrobinę się im odwdzięczyć.
Właśnie dlatego smog utrzymujący się przez 10 dni w styczniu 2017 r. dał mi do myślenia. Media z całego świata, w tym „New York Times”, donosiły, że Warszawa ma najgorsze powietrze na świecie. Uznałem, że to fascynujące: mieszkałem tu od sześciu lat i nigdy nie myślałem o smogu, a oto nagle wszyscy piszą o kryzysie w związku z zanieczyszczeniami powietrza. Przeżyłem prawdziwy szok. Martwiłem się o zdrowie córki i widziałem, że wiele innych osób też nagle zaczęło się niepokoić, między innymi Michał Konopa, kolega z pracy, którego syn choruje na astmę.
Moim hobby jest kręcenie niskobudżetowych filmów dokumentalnych; próbuję nawet przejść na zawodowstwo. Nie mam co prawda wykształcenia artystycznego, ale proces tworzenia daje mi mnóstwo radości. Pewnego dnia w biurze Michał, amator wodniactwa, zapytał, czy nie nakręciłbym może filmu o zanieczyszczeniach Wisły. Odparłem, że chyba nikt nie będzie chciał tego oglądać. Potem jednak przyszła mi do głowy nagła myśl: jeśli robić film o zanieczyszczeniu środowiska, to tylko o smogu, bo przecież wszyscy teraz mówią na ten temat.
Michał (którego syn miał problemy z oddychaniem) zapalił się do pomysłu i właśnie tak w ciągu kilku dni zaczęła się nasza podróż. W sumie trwała ona cały rok, a jej efektem był niezależny film dokumentalny o warszawskim smogu, na tyle przygnębiający, że zatytułowaliśmy go Smog Wars, bo pomyśleliśmy, że może ludzie chętniej go obejrzą, jeśli będą mieli skojarzenie z Gwiezdnymi wojnami.
Rozmawialiśmy ze wszystkimi najważniejszymi aktywistami smogowymi w Warszawie, w następnym sezonie jesienno-zimowym przez sześć miesięcy pilnie śledziliśmy, co dzieje się w sprawie zanieczyszczeń powietrza. Smog stał się moją obsesją. Czytałem na jego temat wszystko, co wpadło mi w ręce, nieustannie sprawdzałem odczyty w aplikacji i prognozy pogody, próbując przewidzieć, kiedy nadejdzie kolejna fala. Ujrzałem Warszawę w zupełnie innym świetle. Pomału cały mój światopogląd zaczął się zmieniać. Dawniej w ogóle nie myślałem o sprawach związanych ze środowiskiem. Teraz trudno mi myśleć o czymkolwiek innym.
Musiałem regularnie jeździć z córką na kontrole w Centrum Zdrowia Dziecka, toteż prędko dowiedziałem się, że powietrze w Wawrze jest wyjątkowo zanieczyszczone z powodu sporej liczby domów jednorodzinnych, ogrzewanych piecami na węgiel i drewno. Najważniejszy szpital dziecięcy w Polsce znajduje się w najbrudniejszej dzielnicy. Personel starający się ratować dzieciom życie, administracja i mali pacjenci, którzy podczas leczenia znoszą niewyobrażalny ból – wszyscy oni wdychają najgorsze powietrze w Warszawie. Zadawałem sobie pytanie, dlaczego ten stan rzeczy jest tolerowany?
Podczas kręcenia filmu wiele razy spotykaliśmy się z lekarzami, którzy zajmują się wyjątkowo skrajnymi przypadkami astmy. Przyszło mi do głowy, że być może wielu chorobom dziecięcym udałoby się zapobiec, gdyby nie wysoki poziom zanieczyszczeń. Polskie społeczeństwo potrafiłoby oczywiście rozwiązać problem, ale najoczywistszą przyczyną powracającego smogu jest jego sezonowość. Politycy liczą na to, że większość ludzi myśli tylko o sobie i swoich najpilniejszych potrzebach – a wszak przez siedem-osiem miesięcy w roku mamy względnie dobre powietrze, jeśli nie liczyć szkodliwych cząstek emitowanych przez auta z silnikami diesla, których wciąż przybywa i które często nie są utrzymywane w odpowiednim stanie.
Polacy, podobnie jak Amerykanie, mają obsesję na punkcie motoryzacji. Tyle że polskie miasta nie zostały zaprojektowane z myślą o tak gęstym ruchu samochodowym. Poza tym w mojej skromnej opinii Polacy jeżdżą znacznie gorzej od Amerykanów. Doszliśmy do punktu krytycznego. Liczba problemów na polskich drogach budzi przerażenie: przekraczanie prędkości, pijani kierowcy, agresja za kierownicą, ludzie rozmawiający przez telefon podczas prowadzenia auta no i wreszcie policja, która nie wydaje się w żaden sposób karać ludzi za usuwanie filtrów cząstek stałych z silników diesla, choć na skutek tego toksyny rozsiewane są po całym mieście.
Jeśli Warszawa nie weźmie się poważnie za te problemy, sytuacja jeszcze bardziej się pogorszy. Mamy już sporo odpowiednich regulacji, ale nie są one egzekwowane. A przecież starczy sobie wyobrazić, jak bogatym miastem byłaby Warszawa, gdyby faktycznie karano ludzi za łamanie przepisów drogowych! Podejrzewam, że tak się nie dzieje, bo regularnie naruszają je sami politycy (wypadek samochodowy byłej premier Beaty Szydło jest znakomitym przykładem).
W sezonie zimowym główny problem stanowią przestarzałe piece na węgiel lub drewno. W Polsce jest ich ponad dwa miliony (albo prawie trzy miliony, zależnie od metody liczenia). Kto wie, jaki rodzaj węgla jest w nich spalany i skąd ów węgiel pochodzi? Przeciętny obywatel nie ma pojęcia o szkodliwych związkach chemicznych wydobywających się z kominów.
Wyzwanie przedstawia się zatem następująco: jak zastąpić dwa miliony pieców ogrzewaniem gazowym lub ogrzewaniem z miejskiej sieci ciepłowniczej? Wymaga to odpowiedniego planowania, czasu i pieniędzy. Specjaliści twierdzą, że cały proces długo potrwa, pociągnie za sobą ogromne koszty i będzie wymagał współpracy wielkiej rzeszy ludzi. Mówimy o gigantycznym ogólnokrajowym przedsięwzięciu. Polski rząd wydaje się zdolny do przeprowadzania tego typu projektów, gdy chodzi o budowę autostrad, boisk albo megalotniska (co bynajmniej nie jest mądrym pomysłem). Natomiast zanieczyszczenie powietrza po prostu nie jest traktowane jako priorytet.
Zwykli Polacy pragną żyć swoim życiem i nie myślą o smogu, dopóki ten się nie pojawi. Właśnie dlatego dla rządzących stał się on zaledwie kolejną okazją do politycznych rozgrywek. Rzucają górnolotne deklaracje („Nasz rząd jako pierwszy podjął walkę ze smogiem”), udają, że przejmują się problemem, w istocie jednak doskonale wiedzą, że mało kto naprawdę patrzy im na ręce. Zresztą zawsze mogą skorzystać z wymówki, że smog to „złożony problem, którego rozwiązanie potrwa wiele lat”.
Dowiodły tego ostatnie wybory. Rządowy program „Czyste Powietrze” przyniósł dramatycznie słabe rezultaty: w ciągu roku na przeszło dwa miliony pieców zaledwie 150 wymieniono. Ale opinii publicznej najwyraźniej to nie obchodziło. Partie opozycyjne nie próbowały uczynić smogu ważnym tematem kampanii. Prawo i Sprawiedliwość dostało 45% głosów, jeszcze więcej niż cztery lata temu, choć przecież poniosło ewidentną porażkę w zakresie ochrony środowiska i zdrowia publicznego.
Ja tymczasem codziennie odprowadzam córkę do przedszkola na Żoliborzu i przyglądam się ludziom między trzydziestką a sześćdziesiątką, jak siedzą w wielkich, lśniących nowych SUV-ach, zostawiają włączone silniki i gapią się w telefony, zatruwając powietrze dookoła. Nic ich nie obchodzi, że inni muszą wdychać ich spaliny. Widzę, jak policjanci zatrzymują bezdomnych na ulicy, ale nigdy jeszcze nie widziałem, żeby zatrzymano samochód ziejący z rury wydechowej czarnym dymem, zatruwającym okolicę.
Warszawą rządzą politycy zafiksowani na tym, co myśli opinia publiczna i starający się podejmować wyrachowane decyzje pod konkretne grupy wyborców. Nie dostrzegam tu żadnych przywódców, gotowych zadbać o interes publiczny, gotowych sprzeciwić się lobby motoryzacyjnemu i węglowemu.
Problem smogu moglibyśmy rozwiązać dość szybko, gdyby więcej ludzi zaczęło to obchodzić i gdyby zabierali głos. Warszawscy aktywiści walczący ze smogiem próbowali zebrać 10 tysięcy podpisów pod petycją internetową, wzywającą, by zakazać w stolicy palenia węglem. Pomysł jest znakomity, zresztą w Krakowie wprowadzono go już w życie, wydawałoby się więc oczywiste, że mnóstwo warszawiaków go poprze. Tymczasem od pojawienia się petycji minęło kilka tygodni, a założona pierwotnie liczba podpisów nadal nie została osiągnięta. Dlaczego? Czy naprawdę jest zbyt trudną rzeczą podpisać coś w Internecie? Oczywiście, że nie. Po prostu smog nie jest dla większości ludzi priorytetem, póki nie daje się we znaki. (Pewnie w ciągu następnych kilku tygodni, gdy jakość powietrza znowu się pogorszy, uda się bez trudu zebrać brakujące podpisy).
Czy ktokolwiek widzi światło na końcu polskiego tunelu smogowego? Optymiści wskazują na poprawę sytuacji w Krakowie, odkąd zakazano tam stosowania pieców na węgiel. Może inne miasta pójdą za tym przykładem, ale wątpię, czy wydarzy się to w najbliższej przyszłości.
Uważam, że rząd i samorządy powinny: (a) obniżyć ceny przejazdów komunikacją publiczną, by zachęcać do wybierania jej zamiast samochodów; (b) wprowadzić niewielką miesięczną opłatę klimatyczną dla właścicieli samochodów i zwiększać ją z każdym rokiem; (c) podwoić wysokość opłat za parkowanie w strefach, do których można dotrzeć komunikacją miejską; (d) stworzyć strefy bez samochodu i strefy niskich emisji spalin; (e) ściśle egzekwować kodeks ruchu drogowego; (f) poczynić wysokie inwestycje w źródła energii nieoparte na spalaniu węgla; (g) odstąpić od wydawania publicznych pieniędzy i od marnowania politycznej energii na niepotrzebne inwestycje wojskowe, na subsydiowanie branży węglowej, budowanie nowych parkingów wielopoziomowych w miastach, stadionów, które przez większość roku stoją puste, czy na megalotniska.
Ponadto należy ściśle egzekwować kary i grzywny za stwarzanie zagrożenia dla środowiska, na przykład za wycinanie filtrów cząstek stałych. Ludzie, którzy to robią, szkodzą zdrowiu naszych dzieci. Ich czyn należy więc traktować jako poważne wykroczenie, a nie jako rzecz z gatunku „tak to już jest w Polsce”.
W centrach największych miast w Polsce spotkać można tak zwane liczniku długu publicznego. Uważam, że obywatele mają prawo wiedzieć, co rząd robi z ich pieniędzmi – a także jak planuje rozwiązać problem zanieczyszczeń powietrza. Powinniśmy być informowani, czy w tej materii dokonują się postępy. Proponuję zatem, by w miastach pojawiły się elektroniczne billboardy, na których będą wyświetlane dane o jakości powietrza oraz o liczbie pieców wymienionych w bieżącym roku (w regionie i w całym kraju). W sumie można by też umieścić takie billboardy przy drogach prowadzących na główne lotniska. Osoby odwiedzające Polskę mają przecież prawo dowiedzieć się, że są tu zatruwane.
Na razie jednak z każdym rokiem przybywa samochodów, ruch się zagęszcza, powietrze się pogarsza, a nasze zdrowie wraz z nim. Nie wiem, kto na tym wszystkim korzysta, z wyjątkiem rynku. I tu właśnie przechodzimy do najbardziej cynicznego i przygnębiającego fragmentu opowieści. Otóż debata na temat smogu została przechwycona przez wielkie korporacje.
Podam prosty przykład: Toyota prowadzi kampanię „Stop Smog, Go Hybrid”. Mówi się nam, że konsument może pokazać, że obchodzi go problem smogu, jeśli kupi określony rodzaj samochodu. Ale auta z napędem hybrydowym też zanieczyszczają powietrze. Nikt chyba nie sądzi, że takie samochody w ogóle nie emitują spalin? Że nie stoją w korkach? W rzeczywistości, nawet jeśli możesz sobie pozwolić na hybrydę, kupując ją, nie powstrzymasz smogu. Korporacje chcą jedynie, żebyś przez moment był z siebie bardziej zadowolony.
Na dłuższą metę tego rodzaju reklama tylko wzmacnia powszechne przekonanie, jakoby kryzys jakości powietrza w Polsce był wymysłem wielkich firm, które chcą na nim zarobić. Wiele osób sądzi, że nie ma żadnego zagrożenia, a biznes oszukuje konsumentów, żeby sprzedawać swoje produkty. Dotyczy to także branży farmaceutycznej, która skądinąd w ostatecznym rozrachunku czerpie zyski z chorób wywołanych zanieczyszczeniem powietrza.
Owszem, świadomość jest ważna, podobnie jak pewne zmiany stylu życia. Warto jeździć do pracy rowerem albo transportem publicznym. Warto unikać korzystania z pieców i ubiegać się o rządowe pieniądze na ich wymianę. Niemniej jednak, podobnie jak w przypadku kryzysu klimatycznego, najważniejsze zadania ma przed sobą państwo. Nasi przywódcy powinni wyznaczać nam przykład. Niestety nigdzie takich przywódców nie widać, bo obecnie politycy, wzorem większości społeczeństwa, nie traktują walki ze smogiem jako priorytetu.