Antarktyda, moja miłość Antarktyda, moja miłość
i
Kilkuletni słoń morski właśnie ocknął się z drzemki i zorientował, że jest wśród tysięcy pingwinów królewskich; zdjęcie: Mikołaj Golachowski
Wiedza i niewiedza

Antarktyda, moja miłość

Mikołaj Golachowski
Czyta się 13 minut

Możliwe, że gdy myślisz o raju, wyobrażasz sobie palmy, szum morza i delikatny, biały piasek. Okej, to może być twój raj. Mój wygląda zupełnie inaczej.

Do raju trafiłem po raz pierwszy 17 lat temu, po 40-dniowym rejsie z Gdyni wraz z XXVII Polską Wyprawą Antarktyczną na stację Arctowski. Dopłynąłem tam i od tamtej pory właściwie wciąż nie dowierzam swojemu szczęściu. Bo co innego czytać o pingwinach, które łażą dookoła, nie zwracając na nas uwagi, a co innego zobaczyć, że one nie tylko istnieją, ale rzeczywiście łażą dookoła, nie zwracając na nas uwagi. Oraz że obok leży słonica morska z dopiero co urodzonym niemowlakiem, który wygląda jak trzydziestoparokilogramowy kret pokryty czarnym, wełnistym futerkiem i ze słodko-gamoniowatym wyrazem gigantycznych czarnych oczu. W ciągu kilku dni rozładunku, kiedy trzeba było znieść ze statku cały przywieziony sprzęt i żywność oraz wypompować paliwo, ten kret niemal podwoił swoją masę. A trzy tygodnie po urodzeniu ważył już ponad 100 kg, czarne futerko zmienił zaś na lśniący, ciemnoszary aksamit.

Ponieważ byli to pierwsza słonica i pierwsze słoniątko w moim życiu, nie miałem pojęcia o ich wyjątkowości. Wiedziałem, że słonice zwykle rodzą na zbiorowych plażach, gdzie króluje samiec władca, ale dopiero 10 lat później pojawiła się naukowa publikacja z sensacyjnym doniesieniem, że niektóre samice mają w nosie cały ten haremowy nonsens i samca wybierają gdzieś w trakcie morskich podróży, a potem młode rodzą z dala od tłumu. Na Arctowskim gościliśmy takie niezależne samice, jeszcze zanim to stało się modne.

Zwierzę ma pierwszeństwo

Choć słowo „gościliśmy” nie bardzo jest tu na miejscu. Na Antarktydzie nie było nigdy żadnej rdzennej ludności, a to znaczy, że to my jesteśmy tam gośćmi, podczas gdy inne zwierzęta są gospodarzami. To one są u siebie – oto jedna z pierwszych zasad, które słyszą przybywający na Antarktydę, zarówno pracownicy stacji naukowych, jak i turyści. Kiedy pingwin gdzieś idzie i wasze drogi się krzyżują, stajesz jak na światłach i ustępujesz mu pierwszeństwa. Zawsze. I w ogóle do nikogo z miejscowych nie wolno ci się zbliżać na mniej niż 5 m.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Oczywiście ich takie ograniczenia nie obowiązują. Jeżeli je coś zainteresuje, same do nas podejdą, gwarantując najwspanialsze spotkania, jakie sobie można wyobrazić. Uczucia, kiedy dziki pingwin kładzie się nam na kolanach albo skubie nasze buty, a młoda uchatka lub słonik morski dają nam w nos bardzo mokrego buziaka, nie da się porównać z niczym.

Dwumiesięczne szczeniaki uchatek antarktycznych są jak ich psi rówieśnicy: ciekawskie, wesołe, pocieszne; zdjęcie: Mikołaj Golachowski
Dwumiesięczne szczeniaki uchatek antarktycznych są jak ich psi rówieśnicy: ciekawskie, wesołe, pocieszne; zdjęcie: Mikołaj Golachowski

Kolejną rzeczą, której 17 lat temu jeszcze nie wiedziałem, było to, że z Antarktyką zwiążę całe swoje życie. Wiedziałem, że taka wizyta może zapaść w pamięć, bo kilku moich starszych kolegów z Wydziału Biologii UW było na pierwszych ekspedycjach na Arctowskiego i 20 lat później ciągle o tym gadali. Ale ta moja wyprawa miała być tylko jednorazową przygodą, rokiem w fantastycznym miejscu, realizacją dziecięcych marzeń i okazją do pomyślenia, co dalej. Stało się inaczej: od tamtego czasu jestem w Antarktyce co roku. Kraina marzeń wskoczyła do mojej rzeczywistości i już tu została.

Legenda, która się ziściła

Antarktyka istnieje w ludzkiej wyobraźni od ponad 2 tys. lat. Już Arystoteles 340 lat p.n.e. uznał, że skoro Ziemia jest okrągła i na północy są lądy, to daleko na południu też musi być jakiś ląd, żeby planeta była w równowadze. Oczywiście nie całkiem miał rację – dziś wiemy, że Ziemia jest kulką latającą w kosmosie i nie ma żadnych powodów, by cokolwiek równoważyć. Ale z niewłaściwych przesłanek wysnuł właś­ciwy wniosek. W I w. n.e. Cyceron nazwał ten wymyślony kontynent Terra Australis (czyli po prostu Ziemia Południowa), 200 lat później Marinos z Tyru stworzył zaś nazwę Antarktyka. Anty-Arktyka miała być kompletnym przeciwieństwem Arktyki, której nazwa pochodzi z kolei od greckiego słowa arctos oznaczającego niedźwiedzia. Wprawdzie chodziło tu o północny gwiazdozbiór Wielkiej Niedźwiedzicy, ale dzięki temu łatwiej zapamiętać, że to tam są niedźwiedzie polarne, a nie u pingwinów. I faktycznie, te rejony są swoimi przeciwieństwami nie tylko dlatego, że leżą na dwóch przeciwległych końcach świata. Bo o ile Arktyka to ocean otoczony północnymi skrawkami wielkich kontynentów, o tyle Antarktyda jest potężnym kontynentem okolonym wielkim oceanem, co ma ogromny wpływ na funkcjonowanie obu ekosystemów.

Tu dochodzimy do fundamentalnej różnicy pomiędzy Antarktydą a wszystkimi innymi kontynentami: jest ona tak izolowana, tak daleko położona od pozostałych mas lądu, że prawie wszystko, co tam żyje, musiało albo na miejsce dolecieć, albo dopłynąć – pokonując setki mil burzliwego oceanu. Piszę „prawie”, bo są tam lądowe bezkręgowce, których przodkowie nigdy nie opuścili swojego środowiska. Byli już na miejscu, gdy Antarktyda czule żegnała się z superkontynentem Gondwaną, od którego oderwała się jakieś 80 mln lat temu. Było tam wtedy znacznie cieplej, a po okolicy chodziły dinozaury. Dziś tych ostatnich już nie ma, a największe lądowe zwierzę Antarktydy to bezskrzydła muchówka Belgica ­antarctica kryjąca wśród mchów i porostów całe 8 mm swojego jestestwa.

Co to oznacza? Kręgowce Antarktyki, czyli żyjące tam ptaki i ssaki, nie mają na lądzie żadnych wrogów. Nie ma tam ani niedźwiedzi polarnych, ani wilków czy nawet lisów. Ewolucja nie przyzwyczaiła ich do tego, by na lądzie kogokolwiek się bać. Dlatego nas też się na ogół nie boją i albo na ludzi nie zwracają uwagi, albo zaciekawione przychodzą się przywitać.

Niedowiarek Cook

Ale starożytni Grecy jeszcze o tym wszystkim nie wiedzieli. Wiedzieli za to z doświadczenia, że im dalej na południe, tym cieplej, dlatego uważali, że od tajemniczej krainy południa oddziela nas nieprzekraczalny pierścień ognia i nigdy się tam nie dostaniemy. Jednak w następnych stuleciach, wraz z coraz dalszymi podróżami i kolejnymi odkryciami geograficznymi cywilizacji z Europy i okolic, marzenia o Antarktyce rosły w siłę. Czy właściwie nie tyle o Antarktyce, bo nazwa ta w zasadzie nie przyjęła się jeszcze przez prawie dwa tysiąclecia, ile o Terra Australis Incognita – nieznanym lądzie na południu, który przez kolejne stulecia zaznaczany był jako potężny biały kleks u spodu naszych map. Jeszcze w XVII w. kleks ten łączył się z Australią i Ameryką Południową, lecz im dalej na południe docieraliśmy, tym bardziej się kurczył i izolował do tego stopnia, że niektórzy zaczęli już powątpiewać w jego istnienie, tak jak wielki James Cook (który w pewnym momencie swojej drugiej podróży dokoła świata prawie Antarktydę odkrył, jedynie mgły sprawiły, że jej nie dostrzegł). Jednak marzenie trwało i co bardziej optymistycznie nastawieni kartografowie podpisywali zmniejszający się południowy kleks jako Terra Australis Nondum ­Cognita, czyli „JESZCZE nieznany ląd na południu”.

Aż wreszcie przyszedł rok 1820, kiedy trzech znamienitych podróżników dostrzegło ją niezależnie od siebie. Pierwszy był rosyjski admirał Fabian Gottlieb von Bellingshausen, a niedługo po nim Amerykanin Nathaniel Palmer i Irlandczyk Edward Bransfield. Nagle kontynent ten wyskoczył z krainy marzeń i wpadł w nasze życie. O ile nigdy nie znaleźliśmy Eldorado, Fontanny Młodości, Atlantydy czy Hy-Brasil, Antarktyda jest marzeniem, które się ziściło – jedyną mityczną krainą, którą odkryliśmy.

Od 200 lat staramy się tę krainę marzeń lepiej poznać. Fascynujące jest porównywanie map z XIX i z początku XX w. Najwcześniejsze z nich przedstawiają dużą białą plamę z dorysowanymi kawałeczkami wybrzeży. Na początku nie wiedziano nawet, czy to jest jeden kontynent, czy może archipelag? Z czasem tych zmapowanych fragmentów pojawiało się coraz więcej i układanka zaczęła się domykać, choć jeszcze na początku XX w. poszukiwano drogi morskiej przez Półwysep Antarktyczny. Bezskutecznie, oczywiście.

Osły i lwy

Antarktyda stała się też sceną dla najniezwyklejszych ludzkich historii. Dla opowieści o zadufaniu i zarozumiałości, ale też o wytrwałości, mądrości, poświęceniu i współpracy. A także o zwykłym szczęściu. To tu kapitan Robert Falcon Scott, z typową dla tamtych czasów wiarą Brytyjczyków we własną supremację, prowadził kolejne wyprawy na biegun południowy. Scott uważał, że wykorzystanie psów i nart jest niegodne dżentelmena. Nie przejmował się też skrupulatnym planowaniem racji żywnościowych i w ostatniej chwili powiększył swoją ekipę z czterech do pięciu osób. Skończyło się to tragiczną śmiercią jego i dwóch towarzyszy 29 marca 1912 r. Dwaj pozostali zmarli po drodze, kiedy zrezygnowani wracali do bazy, odkrywszy, że Norweg Roald Amundsen dotarł do celu miesiąc wcześniej. Nie kwestionuję heroizmu Scotta i jego kompanów, ale dla mnie to idealny przykład, jak nie należy podchodzić do potężnej przyrody. Antarktydy nie da się pokonać i ma ona niesamowitą zdolność uczenia pokory. Jeśli się nie nauczysz – zginiesz.

Ale można z Antarktydą pracować. Amundsen przygotował się do swojej wyprawy znacznie lepiej. Spędził wcześniej dwie zimy wśród Inuitów w Arktyce, ucząc się od nich wszystkiego – od sposobu ubierania się po prowadzenie psich zaprzęgów. No i całe życie jeździł na nartach, podczas gdy Scott nie zadał sobie trudu, żeby się tego nauczyć wcześniej, tylko postanowił potrenować w ciągu zimy poprzedzającej wyjście na biegun. Po kilku próbach stwierdził, że narty nie bardzo nadają się do podróżowania po śniegu. Amundsen nie tylko dotarł do celu znacznie wcześniej, lecz także zarówno on, jak i jego ludzie szczęś­liwie wrócili – i to grubsi, niż byli, gdy rozpoczynali wyprawę.

W grudniu 1911 r., kiedy Amundsen wracał już z bieguna, na wędrówkę po południowym kontynencie ruszał Australijczyk Douglas Mawson i jego dwaj towarzysze. Wcześniej Mawson odrzucił zaproszenie Scotta, bardzo krytycznie oceniając jego przygotowania, po czym zorganizował własną wyprawę, która okazała się – z naukowego punktu widzenia – najbardziej udaną w historii. Ani wcześniej, ani później żadna ekspedycja nie dokonała tylu odkryć. Jednak obaj towarzysze Mawsona zginęli. Najpierw Brytyjczyk Belgrave Ninnis runął w ukrytą pod śniegiem szczelinę, a wraz z nim większość psów, żywności i wyposażenia (w tym namiot). Zdarzyło się to 480 km od bazy. Mawson wraz z Xavierem Mertzem rozpoczęli mozolny powrót, głodując i cierpiąc na zatrucie witaminą A z wątroby zjadanych psów. A jest to wyjątkowo spektakularne zatrucie: człowiek dosłownie rozpada się na kawałki. Pod koniec marszu, już po śmierci Mertza, skóra z podeszew stóp Mawsona całkowicie odpadła i codziennie przed wyjściem musiał ją przywiązywać do nóg bandażami, żeby nie iść na żywym mięsie. Ale przeżył, wbrew koszmarnym warunkom i bardzo niekorzystnym zbiegom okoliczności, kiedy dwukrotnie minął się z grupą ratunkową o kilka godzin. Jego historia to najwspanialsza opowieść o potędze ludzkiej woli, jaką znam.

Kilka lat później nastąpił najbardziej chyba znany ze wszystkich antarktycznych wyczynów, kiedy Irlandczyk Ernest Shackleton ocalił całą swoją drużynę uwięzioną w lodach Morza Weddella. Ale dla mnie jeszcze większy moment chwały Shackletona miał miejsce kilka lat wcześniej, kiedy 9 stycznia 1909 r. Irlandczyk postanowił zawrócić, choć był zaledwie 180 km od bieguna. Shackleton przeliczył dokładnie racje żywnościowe i uznał, że choć może ze swoimi ludźmi dojść do bieguna jako pierwszy w historii, to najprawdopodobniej umrą w drodze powrotnej. Wybrał więc odpowiedzialność zamiast chwały i doprowadził wszystkich bezpiecznie do bazy, a do żony napisał zdanie, które powinno być mottem wszystkich podróżników świata: „Uznałem, że wolałabyś mieć żywego osła niż martwego lwa”.

Umrzeć innego dnia

Antarktyka uczy pokory cały czas. Brałem udział w czterech wyprawach na stację Arctowski i za każdym razem ktoś umierał. Nie u nas, ale na którejś z okolicznych stacji. A to brytyjską zawodową płetwonurkę wciągnął pod wodę lampart morski i utopiła się, bo nie miała butli, a to dwóch Argentyńczyków postanowiło skrócić sobie drogę przez lodowiec, zjechali skuterem śnieżnym z wyznaczonego szlaku i zginęli w szczelinie, a to wreszcie polarnicy z Korei Południowej zbyt szybko popłynęli niemal pustym pontonem przy mocnym wietrze, przez co ich łódź się wywróciła. Wszystkie te wypadki przydarzyły się doświadczonym ludziom. Jeden z tych Argentyńczyków miał za sobą 12 zimowań, drugi – 4, Koreańczycy też właśnie kończyli zimę. Ja sam również kiedyś o mało nie zginąłem przez włas­ną głupotę, kiedy na swojej czwartej wyprawie postanowiłem samotnie przejść przez dobrze mi znany lodowiec i wpadłem do szczeliny.

Za każdym razem winne były ludzkie rutyna i arogancja, przekonanie, że jesteśmy nieśmiertelni, bo już wszystko wiemy. Nie.

Nawet turyści docierający tu na kilka dni muszą uznać przewagę przyrody, która w tym miejscu jest jedyną królową. Można mieć wszystkie pieniądze świata, a i tak nie da się wylądować na brzegu w czasie sztormu lub gdy kry zagrodzą nam dostęp. Bardzo sobie cenię te lekcje pokory, oczyszczające duszę i pozwalające na właściwe ustawienie hierarchii wartości. Najlepiej czuję się w sytuacjach, kiedy moje wszystkie problemy sprowadzają się do podstawowego: nie umrzyj dzisiaj. Wszystko jest wtedy jasne i proste, a inne zmartwienia znikają.

Kiedy już nauczymy się, kto tam rządzi, Antarktyka potrafi się wspaniale odwdzięczyć. Nie tylko młodymi, ufnymi zwierzakami. Każde z wielu spotkań z wielorybami podpływającymi do mojej łodzi zostawiło we mnie ślad. To kapitalne uczucie, kiedy ktoś tak ogromny, kto mógłby nas zabić jednym ruchem płetwy, podpływa ostrożnie, żeby zobaczyć, kim jesteśmy. Nie chce nas zjeść, bo wieloryby takich rzeczy nie jedzą, oczywiście też się nas nie boi, bo jest od pontonu trzy razy dłuższy, tylko jego wielki mózg chce się czegoś nowego nauczyć o świecie. Na spotkaniach z dziećmi powtarzam, że takiej postawy powinniśmy się od wielorybów uczyć, żeby nasze spotkania z przygodną myszą, żabą czy jaszczurką wyglądały analogicznie.

Raj zagrożony

Przyroda Antarktyki zachwyca, ale to tylko jedna z jej atrakcji. Do tego dochodzą wspaniałe krajobrazy, z potężnymi górami, czarnymi skałami, olśniewające bielą i niespotykanym nigdzie indziej błękitem lodowców. Nic dziwnego, że coraz więcej ludzi z roku na rok odwiedza te tereny. Spośród wszelkich form nieuchronnej eksploatacji Antarktyki turystyka jest, moim zdaniem, tą najmniej inwazyjną. Zdecydowanie wolę tam wozić zachwyconych ludzi, niż widzieć górników, poszukiwaczy ropy naftowej i innych bogactw. Na razie zresztą turystyka jest jedyną gałęzią przemysłu w Antarktyce dozwoloną międzynarodowymi traktatami. I mam nadzieję, że tak pozostanie.

Czy z turystami, czy bez nich Antarktyka ma z naszej winy i tak coraz poważniejsze problemy. Lodowce topnieją szybciej, niż zakładały wszystkie modele klimatyczne. Po dnie antarktycznych mórz pełzają teraz potężne kraby królewskie z Patagonii, dla których jeszcze parę lat temu było tu za zimno. Miejscowe bezkręgowce nie mają wystarczająco grubych pancerzy, by się przed nimi obronić. Nad wodą zmienia się układ wiatrów i wilgotność powietrza, przez co występujące wcześniej znacznie rzadziej letnie śnieżyce zasypują kolonie pingwinów Adeli, których jaja i pisklęta giną w mokrej brei. Do tego dochodzi podnoszące się zakwaszenie oceanów, które rozpuszcza skorupki wodnych mieszkańców oraz zaburza ich procesy rozrodcze. Kryl, podstawa antarktycznego ekosystemu, coraz słabiej się przez to mnoży, w zimie zaś trudniej mu znaleźć schronienie pod zmniejszającą się pokrywą lodową, która dotąd gwarantowała przytulną przystań pełną smacznych glonów. Na domiar złego połowy kryla przybierają na intensywności i corocznie kradniemy z raju tysiące ton tych skorupiaków. Nie wiadomo więc, jak długo jeszcze Antarktyda zachowa swoją wspaniałość. Co możemy zrobić? Nie kupować kryla, redukować emisję gazów cieplarnianych i zmuszać do tego polityków, wychodząc na ulice. Czy się uda? Szanse są niewielkie, ale jeśli nie zrobimy nic, wtedy nie uda się na pewno. A szkoda, bo to w końcu raj.

Kolejnym dowodem na rajskość Antarktyki jest to, jak współpracują tu ze sobą polarnicy ze wszystkich stron świata. Poza nielicznymi niechlubnymi wyjątkami (jak wtedy, kiedy Scott zakazał Shackletonowi używania swojej dawnej bazy), ludzie tu pracujący wiedzą, że ich życia zależą od siebie nawzajem. Nawet w czasach zimnej wojny, kiedy Związek Radziecki i Stany Zjednoczone na całym świecie się zwalczały, w Antarktyce jedni drugich ratowali żywnością, paliwem i logistyką. Na Wyspie Króla Jerzego stacja chilijska i rosyjska oddzielone są wąskim strumieniem. To tu na początku lat 80. jeden z polskich naukowców stanął na mostku pomiędzy Chile Pinocheta­ a Związkiem Radzieckim i wygłosił legendarne wśród polskich polarników słowa, że jest to jedyne na świecie miejsce, gdzie od faszyzmu do komunizmu można przejść jednym krokiem. Systemy były przeciwne, ale ludzie zawsze się przyjaźnili. Dziś jest tak samo. Nie tylko kwitnie współpraca naukowa, ale zawsze możemy na siebie liczyć. Myślałem o tym kiedyś, siedząc na szczycie wzgórza i obserwując czyjeś dalekie ślady na śniegu: Antarktyda jest jedynym miejscem na świecie, w którym widząc czyjeś ślady, choć nie wiesz, ­czyje one są, masz pewność, że to twój przyjaciel. Fajnie by było, gdyby cała ludzkość tak się nauczyła żyć jak ludzie w tamtym miejscu.

ilustracja: Tomek Kozłowski
ilustracja: Tomek Kozłowski

Czytaj również:

Antarktyda Antarktyda
Ziemia

Antarktyda

Tomek Niewiadomski

Dzięki ciszy możemy zjednać się z całą przyrodą, która jest w nas obecna jako jedyna rzeczywistość. Wsłuchujmy się w przyrodę, budząc w sobie poczucie najgłębszego spokoju, istniejącego zanim jeszcze narodził się jakikolwiek dźwięk.

Zdjęcia i tekst: Tomek Niewiadomski

Czytaj dalej