Możliwe, że gdy myślisz o raju, wyobrażasz sobie palmy, szum morza i delikatny, biały piasek. Okej, to może być twój raj. Mój wygląda zupełnie inaczej.
Do raju trafiłem po raz pierwszy 17 lat temu, po 40-dniowym rejsie z Gdyni wraz z XXVII Polską Wyprawą Antarktyczną na stację Arctowski. Dopłynąłem tam i od tamtej pory właściwie wciąż nie dowierzam swojemu szczęściu. Bo co innego czytać o pingwinach, które łażą dookoła, nie zwracając na nas uwagi, a co innego zobaczyć, że one nie tylko istnieją, ale rzeczywiście łażą dookoła, nie zwracając na nas uwagi. Oraz że obok leży słonica morska z dopiero co urodzonym niemowlakiem, który wygląda jak trzydziestoparokilogramowy kret pokryty czarnym, wełnistym futerkiem i ze słodko-gamoniowatym wyrazem gigantycznych czarnych oczu. W ciągu kilku dni rozładunku, kiedy trzeba było znieść ze statku cały przywieziony sprzęt i żywność oraz wypompować paliwo, ten kret niemal podwoił swoją masę. A trzy tygodnie po urodzeniu ważył już ponad 100 kg, czarne futerko zmienił zaś na lśniący, ciemnoszary aksamit.
Ponieważ byli to pierwsza słonica i pierwsze słoniątko w moim życiu, nie miałem pojęcia o ich wyjątkowości. Wiedziałem, że słonice zwykle rodzą na zbiorowych plażach, gdzie króluje samiec władca, ale dopiero 10 lat później pojawiła się naukowa publikacja z sensacyjnym doniesieniem, że niektóre samice mają w nosie cały ten haremowy nonsens i samca wybierają gdzieś w trakcie morskich podróży, a potem młode rodzą z dala od tłumu. Na Arctowskim gościliśmy takie niezależne samice, jeszcze zanim to stało się modne.
Zwierzę ma pierwszeństwo
Choć słowo „gościliśmy” nie bardzo jest