O domu z betonu pełnym wolnej miłości – do natury, do awangardy, do twórczej ekspresji – wzniesionym w czasach ponurych i zburzonym we współczesnych.
W czasie studiów architektonicznych Jan Szpakowicz był dla mnie gwiazdą na miarę Kurta Cobaina, a zaprojektowany przez niego w latach 60. XX w. niepozorny dom w Zalesiu Dolnym pod Warszawą, w którym mieszkał wspólnie z rodziną do czasu wyjazdu do Francji w 1992 r., prawdziwym odkryciem. Mimo że był budynkiem jak na tamte czasy (a nawet jak i na czasy znacznie późniejsze) niezwykle awangardowym, nie można go było znaleźć w podręcznikach i albumach. W ogóle nie istniał w zbiorowej świadomości do momentu, kiedy kilka, a może już kilkanaście lat temu w starym wydaniu branżowego czasopisma odnalazł go architekt Łukasz Wojciechowski. Zafascynowany tym znaleziskiem z wielkim zaangażowaniem postanowił je promować, dzięki czemu dom od razu stał się sensacją na łamach nie tylko krajowych, lecz także zagranicznych portali poświęconych projektowaniu, w dużej mierze zmieniając optykę postrzegania dziedzictwa późnego modernizmu w Polsce. Nie było w tym nic dziwnego – to obiekt, który mimo upływu ponad 50 lat od powstania cały czas wydaje się wyjątkowo nowoczesny.
Tak nietypowy dom można wybudować chyba tylko dla samego siebie. W jego rzutach i przekrojach widać ogromną, wręcz obsesyjną konsekwencję i matematyczną dokładność. W dziewięciu betonowych, regularnie rozmieszczonych kubikach długości i szerokości równej 2,4 m jest wszystko, czego dom potrzebuje do prawidłowego funkcjonowania: kuchnia, łazienka, garderoby i sypialnie. Pomiędzy nimi rozlewa się otwarta na świat zewnętrzny zadaszona przestrzeń, której granice wyznaczają ogromne drewniane okna, wpuszczające do wnętrza mnóstwo światła dziennego. Oglądając archiwalne zdjęcia, łatwo dostrzec podstawowy zamysł architekta: budynek jest tu tylko tłem dla natury i życia mieszkańców. Zamknięte w prostopadłościennych formach pokoje pełnią tu też funkcję słupów podtrzymujących ciemne pasy dachu, które wydają się swobodnie unosić na różnych wysokościach. Dom ma dosyć surowy i ascetyczny charakter, a jednocześnie sprawia wrażenie przytulnego i ciepłego dzięki wszechobecnej i starannie kadrowanej zieleni, dopełniającej kompozycję złożoną z betonu, drewna i ceramiki.
„Wszyscy zarzucali nam formalizm, ale tak naprawdę to bardzo wygodny dom. Świetnie nam się tam żyło” – pan Jan opowiada o budynku z pasją i nieskrywanym sentymentem. Do dzisiaj doskonale pamięta każdy zaprojektowany w nim detal i bez trudu opisuje wszystkie wymiary i rozwiązania techniczne. Wielkość sypialni uznaje za zupełnie wystarczającą. Spotykam się z nim i jego żoną, Grażyną Szpakowicz, która zajmowała się konserwacją zabytków, w centrum Warszawy. Mam dużo szczęścia, bo są w stolicy tylko przez chwilę. Słucham opowieści o tym, jak wyglądało projektowanie w Polsce kilkadziesiąt lat temu, a za oknem właśnie dogorywają szczątki Ściany Wschodniej – jednego z najciekawszych założeń powojennej modernistycznej urbanistyki, dobitej przez nieudaną rewitalizację pasażu Wiecha, odbudowę Rotundy i przylegającego do niej wieżowca, którego kształt został prawdopodobnie wygenerowany przez maszynę losującą po zwolnieniu blokady. Mamy problem ze zrozumieniem i uszanowaniem trudnego architektonicznego dziedzictwa pozostawionego nam przez starsze pokolenie projektantów.
„To był trudny okres, ale widząc to, co wyczyniają z miastem niektórzy współcześni deweloperzy, naprawdę można go docenić” – mówi mi pani Grażyna.
Historia domu Szpakowiczów w Zalesiu też nie ma szczęśliwego zakończenia. Kiedy pytam o to, w jakim stanie budynek jest teraz, do końca mam nadzieję, że nie potwierdzą się niesprawdzone informacje, które dotarły do mnie wcześniej. Niestety, nic z niego nie zostało. Pocałunkiem śmierci dla tej betonowej mieszkalnej rzeźby okazała się jej popularność. Nowy właściciel postanowił pozbyć się domu w czasie, kiedy w okolicy zaczęły pojawiać się liczne grupy rozentuzjazmowanych młodych architektów chcących zobaczyć go na żywo i sfotografować, a to zawsze oznacza kłopoty. Nikt nie zareagował na czas i dzisiaj pozostaje nam tylko nadzieja, że Filip Springer opisze kiedyś tę perłę modernizmu z Zalesia w nowym wydaniu Źle urodzonych, a jakiś ekscentryczny milioner postanowi odbudować ją w architektonicznym lunaparku dla sentymentalistów, gdzie przechadzając się pomiędzy Supersamem a pawilonem Chemii, leczyć się będą ze wszystkich oznak tęsknoty i wyrzutów sumienia.