Każdy z nas żyje we własnym kolorowym wszechświecie. I można to udowodnić naukowo.
Pławię się we wnętrzu Słońca. Jest duszno i gęsto – choć to w sumie delikatny eufemizm. Wszystko dookoła kąpie się w sztormie promieni UV i rentgenowskich, masami przewala się wszechobecna plazma rozpalona jądrową fuzją do białości. Temperatura sięga 2 mln stopni Celsjusza, ale gaz jest już niemalże porządnym gazem właśnie, jego gęstość spadła do tolerowalnych ułamków kilograma na mililitr – nie to, co głębiej, na granicy słonecznego jądra, gdzie mililitr gazu ściśnięty grawitacyjnym imadłem waży ponad 50 kg i pluje na wszystkie strony promieniowaniem gamma.
Mój foton (czemu mój – o tym za chwilę) ma za sobą prawie 100 tys. lat mozolnego pełznięcia przez słoneczną strefę promienistą. Przez tysiąclecia znikał, zderzając się z atomami rozżarzonego gazu, by po sekundzie odrodzić się ponownie – i tak w kółko. Teraz jest już blisko fotosfery, zewnętrznej warstwy Słońca, tej widzianej z Ziemi jako oślepiająca powierzchnia gwiazdy. O, właśnie przeciska się przez jej granicę. Po trwającej tysiące lat wędrówce przez wnętrze gwiazdy odrywa się od Słońca. Odfruwa z jego powierzchni z zawrotną prędkością prawie 300 000 km/s. Razem z nim miliard bilionów bilionów bilionów innych fotonów produkowanych w każdej sekundzie przez Słońce. Nie ma sensu próba wyobrażenia sobie takiej liczby, nasze mózgi nie nawykły do mierzenia się z tyloma potęgami dziesięciu. Mnie zresztą w tej chwili interesuje ten jeden konkretny foton i to, co on dla mnie zrobi. Za 8 minut, pokonawszy dzielące Słońce