Bawmy się!
Edukacja

Bawmy się!

Maria Hawranek
Czyta się 13 minut

A co, gdybyśmy nigdy nie przestali się bawić? Nigdy nie dorośli? Nigdy nie poszli do szkoły i nie czuli, że musimy coś robić, by zasłużyć na miłość, uznanie i szacunek? Poznajcie historię Andrégo i Arna Sternów.

Kiedy mój tata i syn się bawią, są dziećmi. Albo dorosłymi. Możesz im przykleić taką etykietę, jeśli chcesz. My tego nie robimy, bo nie wierzymy w takie rzeczy jak dorosłość i dzieciństwo. To jest paradoks. Mówię o dzieciństwie cały czas, ale nie wierzę w nie! Bo jeśli masz do dzieci takie podejście jak ja, koncepcja dzieciństwa znika. Używam tego słowa jako narzędzia, by się komunikować, by inni ludzie rozumieli, o czym mówię. Tak naprawdę nie ma takich granic”.

André Stern mówi mi to tuż po swoim 18-minutowym porywającym przemówieniu podczas Konferencji Edukacji Kreatywnej w październiku 2019 r. w muzeum Polin w Warszawie. Na sali głównie nauczyciele i edukatorzy.

Klocki Lego i liczba pi

„Nikogo nie dziwi, że w niezauważalny sposób uczymy się języków ojczystych. Dlaczego dziwi więc, że w ten sam sposób nauczyłem się czytać i pisać?” – zastanawiał się André w swojej pierwszej, bestsellerowej książce …I nigdy nie chodziłem do szkoły.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Gdy miał mniej więcej trzy lata, na zapisanej stronie dostrzegł jajka i kieliszki na jajka, tak skojarzyło mu się połączenie liter „C” i „O”. Potem stwierdził, że istnieją jajka bez kieliszków i kieliszki bez jajek oraz inne kombinacje. Chciał wiedzieć, o co chodzi – rodzice wyjaśnili mu to w prosty sposób. Bawił się znajdowaniem liter, ich grup, w końcu – rozszyfrowywaniem wyrazów. „Nikt nie komentował moich sukcesów, nie klaskał w dłonie i nie krzyczał z zachwytu »Brawo!«. […] Nie podnoszono larum, gdy zdawało się, że moja umiejętność czytania na wiele lat utknęła w martwym punkcie: pięć lat, sześć, osiem… Inni wyrywaliby już sobie włosy z głowy i pytaliby: »Czy André kiedykolwiek nauczy się czytać?«. […] Zamiast tego rodzice byli pełni ufności. […] nie chcieli też ryzykować przerwania niewidzialnego dla oka procesu tylko dlatego, że nie byli pewni skutków. I mieli w tym zupełną rację!”. W wieku około ośmiu lat André otworzył książeczkę Beatrix Potter Króliczki Flopci i nagle, bez trudu, przeczytał ją płynnie na głos.

W podobny sposób André uczył się wszystkiego. Fascynowała go fotografia. Pierwszy aparat zrobił z kartonu, drewna i klocków Lego, miał wtedy może dziewięć lat. Uszczelnił go, włożył kliszę. Gdy odebrał odbitki, tylko na jednym zdjęciu było coś widać – rozmytą zupę. Zbudował kolejny. Później chodził do pracowni fotografki Guiliane, a w końcu zrobił własną ciemnię. Fascynowały go też maszyny. Na 10. urodziny dostał pierwsze Lego Technics, zbudował spychacz. Chciał obliczyć, jak szybko jeździ. Musiał się dowiedzieć, jaką drogę pokona jego koło. Natknął się na liczbę pi, obliczenia wykonywał z entuzjazmem (i do dziś pamięta, jak to robić, w przeciwieństwie na przykład do mnie). Gdy miał 14 lat, wszyscy mieli go za eksperta motoryzacji, nawet mechanicy. Zainteresował się też gitarą. Pierwszą dostał od ojca w wieku czterech lat. To długa opowieść. Ostatecznie nie tylko opanował grę na instrumencie, lecz także – w poszukiwaniu idealnego brzmienia – sam skonstruował gitarę pod okiem znawcy lutnictwa. Niejedną.

André sądzi, że jego rodzice nie robili nic specjalnego, po prostu podążali za swoimi dziećmi. Oponuje, gdy ktoś chce go nazwać geniuszem albo dzieckiem ponadprzeciętnie zdolnym. Zawsze podkreśla, że ani tata, ani mama, ani ci, którzy wtajemniczali go w swoje światy i rzemiosła, nie traktowali go jak dziecka. Jego zabawki – czy to drewniana skrzynka z narzędziami, czy kaczka kąpielowa, niemal identyczna z żywą – zawsze odzwierciedlały rzeczywistość w możliwie wierny sposób.

Gdy mały André rysował, robił to w skupieniu, sam, ale rodzice, Arno i Michèle, byli w pobliżu. Nie komentowali, gdy skończył. Nigdy z oszczędności nie odwracali kartki na drugą stronę. Arno podchodził do tego tematu z powagą. To on odkrył, że dzieci na całym świecie zaczynają rysować od pierwotnych, organicznych kształtów. Wbrew temu, co nam się wydaje, nie odtwarzają wcale tego, co najpierw widziały. „Dzieci rysują osoby, drzewa, słońca, z tuzin obiektów. W tych obiektach pojawiają się ślady: należą do kodu, który nazwałem formulacją. Służy do ekspresji tego, co unikatowe, czego inaczej nie da się wyrazić – tłumaczył mi Arno Stern jesienią trzy lata temu, po jednym z wykładów w Warszawie. – Dzieci urodzone w centrum Paryża, wśród rdzennych społeczności w Peru czy nomadów w Mauretanii malują to samo. Proces ten zanika, gdy idą do szkoły”. Arno być może nigdy nie dokonałby tego odkrycia, gdyby po wojnie los nie rzucił go do domu dziecka dla sierot wojennych. I gdyby nie był Żydem w nazistowskich Niemczech.

Czerwone auto

Scena, która przewija się przez opowieści ojca i syna, ma w centrum czerwony samochodzik. Był rok 1933, dziewięcioletni Arno pedałował na nim po podwórzu domu w rodzinnym Kassel, gdy nagle usłyszał głos matki: „Arno, chodź tu szybko!”. Ojciec, pobożny Żyd, były kawalerzysta zasłużony w czasie pierwszej wojny światowej, który w życiu zawsze kierował się intuicją, gdy tylko wysłuchał orędzia Hitlera do narodu, zdecydował o opuszczeniu kraju. Na parapecie dużego okna balkonowego została setka kaktusów czule doglądanych przez matkę. Na podwórku – porzucone autko.

Ten czerwony samochodzik stał się obsesją Andrégo. Na pierwsze urodziny swojego syna Antonina kupił jego replikę. Dla niego i dla ojca. Miał poczucie, że w ten sposób przywraca światu równowagę.

Tułali się, głównie po Francji, w każdym miejscu byli po kilka lat.

W Valence Arno chodził do szkoły rzemiosła artystycznego, zaprzyjaźnił się z dyrektorem i postanowił zrobić zabawki dla jego dzieci. Wieczorami myślał tylko o tym, jak dobrze wyciąć szafki i udrapować papierową kołdrę w domku dla lalek. A mógłby o gestapo.

W obozie dla uchodźców w Büsserach w szwajcarskiej Jurze, gdzie pracował razem z ojcem, na święta Bożego Narodzenia Czerwony Krzyż ogłosił konkurs na zabawki dla dzieci. Arno wykonał wesołe miasteczko z tektury, opracował metodę łączenia kawałków papieru bez użycia kleju.

„Przez wiele lat żyliśmy w biedzie, osamotnieniu oraz ciągłym poczuciu niepewności. Gdy ktoś z nas wychodził z domu, nigdy nie było wiadomo, czy wróci. […] To zadziwiające, że można było żyć w takiej atmosferze całymi miesiącami i zupełnie normalnie funkcjonować, a niekiedy nawet bawić się i cieszyć życiem” – pisał Arno w książce Mój ojciec, mój przyjaciel.

Po wojnie dostał propozycję prowadzenia zajęć ze sztuki w sierocińcu pod Paryżem. Miał 21 lat, nie był pedagogiem ani malarzem, nie miał żadnych założeń. Pewnego dnia jedno z dzieci chciało namalować duży obraz. Arno przypiął kartkę do ściany. Za chwilę wszystkie dzieci chciały malować właśnie tak. Wkrótce nie miały ochoty robić nic innego.

Usunął ławki, na środku ustawił paletę. Tak się zaczął rytuał, który odtworzył później w założonej w Paryżu Akademii Czwartkowej – pracowni malarskiej, gdzie nieprzerwanie od 1948 r. dzieci przychodziły malować (Arno ma w archiwum ponad 500 tys. ich rysunków). Pisał o swobodnej ekspresji, pierwotnej potrzebie wyrażania, którą dzieci mogły tu realizować bez ingerencji dorosłych. Stał się sławny. Niedługo potem zauważył, że jego podopieczni rysują określone kształty. I wyruszył w podróż w odległe zakątki świata, do ludzi, którzy nie znają instytucji szkoły. Odkrył ślad i formulację.

Bez buntu

Pewnego dnia próg Akademii przekroczyła Michèle Arella. Urodziła się w Algierii, z której musiała wyjechać, gdy kraj uzyskał niepodległość. Była pedagożką, uczyła w przedszkolu w Paryżu, ale nie odnajdywała się w sztywnych dyrektywach prowadzenia zajęć, szczególnie malarskich. Ktoś powiedział jej o Arnie Sternie. Zaczęła pożerać jego książki. Wyszła za niego w 1971 r., trzy miesiące później urodził się André.

Arno i André niewiele pisali o Mi–chèle i Eleonore. „Powód jest prosty: mama i siostra wspierają nas w działaniach, ale same nie chcą żyć publicznie” – tłumaczy mi André.

Decyzja o tym, że ich dzieci nie będą chodzić do szkoły, była dla małżeństwa Sternów naturalna. Michèle była przekonana, że każdy człowiek jest inny i trzeba dać mu możliwość przeżywania swojej odmienności, a programy nauczania i polecenia są zbędne, jedynie wysysają energię. Arno, odkrywca ekspresji w spontanicznej zabawie malarskiej, nie mógł sobie wyobrazić, że pośle dzieci do miejsca, gdzie ją stracą. Razem z kuzynką często chodziły na koncerty, do teatru, muzeów, podróżowały, tańczyły, malowały, spacerowały. W ich codzienności było sporo miejsca na improwizację.

Jednak to nie świat postawiony na głowie, gdzie dzieci podejmują wszystkie decyzje. Rodzice nie pytali ich, czego mają ochotę się napić – gdy były spragnione, stawiali przed nimi szklankę wody. Wieczorem nie dopytywali: „Chcesz już iść spać?”. Pociechy kładły się co wieczór o tej samej porze (choć rano wstawały zgodnie z własnym rytmem). André uważa, że oszczędzono mu męczarni podejmowania decyzji i związanej z tym niepewności. Nazywa Arna szefem rodziny i bardzo sobie przywództwo ojca ceni. W Paryżu mieszkają w sąsiadujących mieszkaniach, często jedzą razem śniadanie. Na wsi w Le Pas ich domy stoją w odległości może 20 m. Dzieci Andrégo mogą sobie wybrać menu – czy jedzą dziś u dziadków, czy u rodziców. Choć najczęściej i tak siadają przy stole wszyscy razem.

„Nigdy nie doświadczyłem rzekomo nieodzownej potrzeby odcięcia pępowiny, obcy był mi bunt okresu dojrzewania. Zawsze byłem wolny i traktowany na równi” – mówi André. Gdy pytam, czy chciałby być pod jakimiś względami jak ojciec, zaprzecza. „Mój ojciec jest dla mnie ogromną inspiracją. Jest tak bardzo sobą, że zaprasza mnie do tego, bym ja też był jak najbardziej sobą. Łączy nas podejście do ludzi: kocham cię, bo jesteś, jaki jesteś. Wszystko inne nas różni”.

Czytam zapiski Arna. Okazuje się, że też żył z ojcem w całkowitej zgodzie i przyjaźni.

„Jeśli o mnie chodzi, zawsze cieszyłem się, że to mój ojciec, a potem moja żona wybierali dla mnie buty i koszule albo że ktoś może zadecydować za mnie, co zamówić w restauracji – nawet po lekturze menu przychodziło mi to z ogromnym trudem” – pisał w książce Mój ojciec, mój przyjaciel.

„Tylko nie wyobrażaj sobie, że my się nie kłócimy – prostuje André. – Sprzeczamy się, jak wszyscy. Tylko to nie problem. Konflikty mogą być bardzo pomocne, by znaleźć rozwiązania, stać się lepszym człowiekiem”.

Rytuały i entuzjazm

Kiedy André miał 12–13 lat, jego tydzień wyglądał mniej więcej tak: środa – malowanie w pracowni taty, wieczory u wujka informatyka; czwartek i sobota – repusowanie, czyli formowanie metalu młotkiem; w czwartek była też algebra u przyjaciela taty, Anglika; piątek – z mamą i Eleonore – kursy tkania na palcach i łączenia przędzy, z mamą chodził również na wykłady do College de France: egiptologia, historia średniowiecza i socjologia.

„Mamy tendencję do zapominania, że wolność jest zakorzeniona w strukturze. Wolność to nie robienie tego, na co się ma ochotę o dowolnej porze. Dzieci uwielbiają rytuały, one dają im poczucie bezpieczeństwa, dzięki nim wiedzą, gdzie się znajdują – tłumaczy mi. – I nie lubią, jeśli się je zmienia. Kiedy mój syn Antonin po raz pierwszy był świadkiem, jak auto przejeżdża na czerwonym świetle, wyglądał, jakby zobaczył koniec świata”.

Pytam 48-letniego Andrégo o typowy dzień jego rodziny – ani 10-letni Antonin, ani 3,5-letni Benjamin nie chodzą do szkoły, nie mają niani. Szybko okazuje się, że takiego dnia nie ma, ale tydzień, owszem, ma swój rytm. André wstaje o 6.00 rano i przez dwie godziny oddaje się osobistym rytuałom. „To taki czas dla ciebie czy na pracę?” – dopytuję. André milknie, marszczy czoło. „Wybiłaś mnie. Musiałem się zastanowić, co masz na myśli, nie stosuję tego rozróżnienia. Budzę się, medytuję, gram na gitarze jakieś 45 minut, potem piszę na komputerze, czasem pół godziny, czasem dwie. Jeśli wiem, że mam deadline, próbuję wstać około 5.30, więc to praca, tak. Ale bycie tatą to też praca. Dbanie o dom to też praca. I ja ją wykonuję. Nie robię tego dla innych ani dla siebie, tylko dla nas. Nie robię tego, bo muszę, tylko dlatego, że to nasze życie. A ja kocham nasze życie”.

Trudno mi uwierzyć, że mężczyzna, z którym rozmawiam, ma prawie 50 lat. Nic w jego fizjonomii ani ekspresji na to nie wskazuje. Mark Twain pisał: „Ludzie nie dlatego przestają się bawić, że się starzeją, lecz starzeją się, bo przestają się bawić”. André nigdy nie przestał. W książkach apeluje o to, by dzieciom w tej poważnej aktywności nie przeszkadzać.

ilustracja: Cyryl Lechowicz
ilustracja: Cyryl Lechowicz

Kiedy zaczął pisać i publicznie opowiadać o swoim doświadczeniu, poznał neurobiologa Geralda Huthera. Naukowiec wyjaśnił to, co André przeczuwał od dawna: mózg nie jest mięśniem, który można wyćwiczyć przez powtarzanie celowych zadań. Do jego rozwoju potrzebna jest stymulacja emocjonalna, której nie da się sztucznie wygenerować: entuzjazm. To nawóz mózgu, który wytwarza nowe połączenia neuronalne i utrwala te już istniejące, dlatego każdy człowiek staje się coraz lepszy w tym, co robi z zachwytem. Małe dziecko odczuwa entuzjazm 25–50 razy dziennie. Dorośli doświadczają go dwa, trzy razy w roku.

To, czego doświadczył André, zbie­g­ło się nie tylko z odkryciami neurobiologii, lecz także przesłaniem światowych autorytetów w dziedzinie edukacji i wychowania, takich jak sir Ken Robinson czy Jesper Juul. „Ciekawe, że doszliśmy do tych samych konkluzji w inny sposób. Różne punkty startu, ta sama meta, to nie może być przypadkowe” – uśmiecha się André. A w przedmowie do pierwszej książki pisał: „Nigdy nie musiałem mierzyć się z pytaniem, z którego przedmiotu jestem słaby, żeby wiedzieć, co mam doskonalić – mogłem robić dokładnie na odwrót: mogłem doskonalić to, co mnie zachwycało […]. Nie mam dzisiaj w związku z tym żadnych obaw co do ewentualnych braków, bo wiem, że czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nauczy się w poczuciu szczęścia”.

Bezwarunkowa miłość

Na scenę muzeum Polin André wchodzi ubrany jak zwykle: w marynarkę, krawat i szal. Jego wygląd zaskakuje tych, którzy spodziewają się kogoś w bardziej hipisowskim stylu. Opowiada o tym, jak przez ostatnie lata to, co myślano do tej pory o dzieciach, zmieniło się o 180 stopni. Nauka już to potwierdziła – to nie jakieś istoty na drodze do stania się człowiekiem, dorosłym, osobą kompetentną. Rodzimy się jako bomby potencjału, który z wiekiem stopniowo zanika.

Podkreśla wagę bezwarunkowej miłości i moment, kiedy pierwszy raz ją kwestionujemy. „Młodzi rodzice wciąż słyszą pytanie: »Czy twoje dziecko przesypia noc?«. I to od ludzi, których dzieci także tego nie robiły. Dzieci śpią w kawałkach i tak jest dobrze. Jednak w końcu rodzice zaczynają myśleć, że skoro wszyscy o to pytają, to znaczy, że oni robią coś nie tak, stresują się, że to ich wina. Presja narasta. W końcu niewerbalnie, czyli w języku, który dzieci rozumieją najlepiej, po raz pierwszy wysyłają im komunikat: kochałbym cię bardziej, gdybyś lepiej spał”.

Gdy go dziś słucham, mam półtorarocznego syna. Wszystko, co mówi o miłości, zaufaniu, odbieram na innym, głębszym poziomie. Jestem zdziwiona, bo już za pierwszym razem wydawało mi się, że jego słowa rezonują gdzieś głęboko w moich trzewiach. Dzielę się z nim tą refleksją. I dziękuję za kawałek o śnie – od roku nie spałam dłużej niż dwie godziny i też usłyszałam zbyt wiele pytań.

„To wszystko nieprawda! Ta cała presja na bycie dobrą mamą, tatą, którą odczuwają tysiące rodziców. Jedyne, czego nasze dzieci szukają, to bezpieczny port. To niegeograficzne miejsce, gdzie możesz się zakotwiczyć, gdzie w sposób niewerbalny odbierasz sygnał: »Kocham cię, bo jesteś, jaki jesteś«. Czyli miłość bezwarunkowa. Nie wystarczy samo »Kocham cię«, bo po nim często następuje przecinek – »ale«, a potem – »Kochałbym cię bardziej, gdybyś… zmywał naczynia, odrabiał zadania etc.«. I to nie jest miłość bezwarunkowa! Bezwarunkowa miłość wymaga bezwarunkowego zaufania. Jeśli jako rodzic jesteś w stanie dać to swojemu dziecku, a każdy może to dać, niezależnie od okoliczności, to możesz sobie wygodnie usiąść – André wyciąga się w fotelu. – Bo zrobiłaś wszystko, co było do zrobienia. Nie musisz się martwić i pytać, czy to, co robisz, jest w porządku. Nie musisz nic robić, bo to nie twoja historia. Chodzenie lub niechodzenie do szkoły to tylko akcesorium, kwestia organizacji. Wyobraź sobie świat, w którym nie musisz być kimś innym, by cię kochano. Zdejmijmy w końcu pokrywkę z tego gotującego się pod ciśnieniem garnka”.

Czytaj również:

Dziecko też człowiek
i
Pieter Bruegel starszy, "Zabawy dziecięce", 1560 r., Kunsthistorisches Museum w Wiedniu; zdjęcie: domena publiczna
Edukacja

Dziecko też człowiek

Andrzej Krajewski

Trzeba było kilku tysięcy lat, by w naszym kręgu kulturowym dostrzeżono, że dziecko nie jest przedmiotem. Nauka traktowania go humanitarnie trwa do dziś.

„Natura chce, żeby dzieci były dziećmi, zanim zostaną ludźmi” – pisał Jean-Jacques Rousseau w książce Emil, czyli o wychowaniu. Rousseau wprawdzie nie dostrzegał w dziecku człowieka, ale apelował do rodziców, by troszczyli się o swoje potomstwo. „Czy znajdziecie na świecie istotę słabszą, biedniejszą, więcej zdaną na łaskę otoczenia, bardziej potrzebującą litości, serca i opieki niż dziecko?” – pytał czytelników. W czasach, gdy powszechnie powierzano dzieci innym osobom na czas dorastania lub pozostawiano je w przytułku, postulaty Rousseau zdawały się rewolucyjne. Otwierały drogę ku przełomowemu odkryciu, że dziecko także jest człowiekiem, zdolnym do uczuć, mającym swoje potrzeby, a przede wszystkim odczuwającym cierpienie. Ale sam filozof nie brał sobie tych idei do serca. Ilekroć jego kochanka, a później żona Teresa Levasseur wydawała na świat potomka, Rousseau natychmiast oddawał go do sierocińca, w którym zaledwie co setny noworodek miał szansę dożyć dorosłości.

Czytaj dalej