Kilka lat temu na stacji benzynowej zauważyłem duże, ładne zdjęcie na całą ścianę i podpis „Aleja arktyczna”. Pod spodem stał rząd lodówek, więc nawet miałoby to sens. Gdyby nie fakt, że śliczne zdjęcie przedstawiało stado pingwinów. Westchnąłem ciężko.
Muszę tu coś wyznać. Generalnie jestem człowiek spokojny, ale za każdym razem, kiedy ktoś myli Arktykę z Antarktyką, a pingwina stawia koło niedźwiedzia polarnego, krew uderza mi do głowy. No dobrze, nie jestem tu całkiem obiektywny. W Antarktyce pracuję od ponad 15 lat i spędziłem tam dwie zimy. Zacząłem jako biolog badający słonie morskie, a od ponad 10 lat jako przewodnik turystyczny regularnie pokazuję ludziom oba polarne rejony. Pracuję na statku i opowiadam o dzikich mieszkańcach oraz o historii odwiedzanych miejsc. Dlatego myślę, że czas rozproszyć mgłę konfuzji spowijającą bieguny naszych wyobrażeń. Bo choć zarówno w Arktyce, jak i w Antarktyce jest bardzo zimno, pod innymi względami to dwa różne światy.
Drzewa pod grzybami
Jak wiemy, Ziemia jest kulką latającą w kosmosie, więc pojęcia „na górze” czy „na dole” nie mają w skali globalnej sensu. Niezależnie jednak od zasad logiki tak się utarło, że na szczycie globusa mamy biegun północny i to białe, co go otacza, nazywa się Arktyka. Jest to w zasadzie zamarznięty ocean (Ocean Arktyczny, najmniejszy i najpłytszy na świecie) otoczony północnymi krańcami Azji, Europy i Ameryki Północnej. To tu mieszkają niedźwiedzie polarne, morsy, renifery, białe wilki i lisy polarne (czyli pieśce), zające polarne i lemingi. A także ostatni przedstawiciele plejstoceńskiej megafauny – woły piżmowe, które pewnie wciąż się zastanawiają, gdzie podziali się ich kumple z ewolucyjnego dzieciństwa, czyli nosorożce włochate i mamuty.
Góra Herchela, Antarktyda/ Wikimedia Commons
W morzach dookoła pływają narwale, białuchy i wieloryby grenlandzkie. W ogóle mieszka tam sporo gatunków zwierząt, zarówno lądowych, jak i morskich, i choć wiele z nich nigdzie indziej nie występuje, często dalej na południe, w strefie umiarkowanej, ma podobnych do siebie krewniaków – z tej przyczyny, że Arktyka obejmuje ciągnące się w cieplejsze strony kontynenty. Zwierzętom czy roślinom z naszych sfer wystarczyło po prostu przesunąć się na północ i dostosować do polarnych warunków. Nie wszystkim się udaje, bo tam naprawdę bywa zimno i ciemno. Dlatego jedną z typowych cech ekosystemów polarnych jest stosunkowo niewielka liczba gatunków, ale za to ogromnie liczni ich przedstawiciele, bo jedzenia, przynajmniej w lecie, jest dużo, a konkurencji mało.
Choć łatwo Arktykę wskazać na globusie, jej dokładne granice są trudniejsze do wyznaczenia. Za jej południowy kraniec często uznaje się północny krąg polarny, czyli linię, poza którą jest w roku przynajmniej jeden dzień, gdy słońce nie zachodzi, i co najmniej jedna noc, gdy nie wschodzi, a zatem mamy dzień polarny i noc polarną. Co to oznacza dla tamtejszych organizmów? Dokładnie nic. Z punktu widzenia biologii i geografii bardziej sensowną granicę tworzy linia drzew, na której kończą się północne lasy iglaste, zwane tajgą, i zaczynają się bezdrzewne równiny porośnięte tundrą. Jednak ta linia nie jest zbyt wyraźna, bo drzewa wcale nie znikają nagle, tylko im dalej na północ, tym są mniejsze i rzadsze, przestając stopniowo dominować w przyrodniczym krajobrazie. Dzięki Golfsztromowi ogrzewającemu nasz kontynent w Europie i Azji granica ta znajduje się dalej na północ niż w Ameryce. Czyli na tej samej szerokości geograficznej za Atlantykiem mamy już porządną Arktykę, a u nas ciągle jeszcze mówimy o północnej strefie umiarkowanej. Gdziekolwiek by jednak ta granica była, za nią wciąż występują przedstawiciele tych samych rodzajów roślin i zwierząt. Są nawet drzewa, czyli karłowate brzozy i wierzby, które płożą się po ziemi, a ich „pniom” zwiększenie obwodu o centymetr może zająć nawet 100 lat. Jak to powiedział kiedyś mój przyjaciel i doświadczony polarnik Tomasz Janecki: „W Arktyce tak jak i w Polsce mamy drzewa i grzyby, tylko u nas grzyby rosną pod drzewami, a tam – drzewa pod grzybami”. Bardzo żałuję, że to nie ja wymyśliłem ten aforyzm i pocieszam się tylko tym, że Tomek trafił do Arktyki kilka lat przede mną, więc wcześniej miał szansę.
Góra lodowa w pobliżu Grenlandii/ Wikimedia Commons
Ale nawet nie Tomek był w Arktyce pierwszy. Znaleziska archeologiczne z Syberii świadczą o tym, że pierwsi przedstawiciele naszego gatunku, czyli Homo – dość optymistycznie nazywanego sapiens – z pewnością pojawiali się za kręgiem polarnym już około 30 tys. lat temu. Jednak ludzie mogli tam dotrzeć jeszcze wcześniej – niektóre pozostałości zdają się wskazywać, że już 150 tys. lat temu, choć informacji tych nie da się potwierdzić ponad wszelką wątpliwość. Za to na pewno wiadomo, że od jakichś 10 tys. lat ludzie stale żyją w Arktyce syberyjskiej, a od 5 tys. – w Ameryce Północnej i Grenlandii.
Tak czy owak o istnieniu Arktyki nasza tzw. cywilizacja dowiedziała się z pewnym opóźnieniem. Pierwszym europejskim odkrywcą północy był Pyteasz z Massalii, czyli obecnej Marsylii. Wiadomo, że między 325 a 300 rokiem p.n.e. wyruszył na kilkuletnią wyprawę badawczą, docierając do północnych krańców Europy, a może i dalej. W każdym razie, wróciwszy, opowiedział nie tylko o Ultima Thule, czyli ostatniej ziemi, i niezachodzącym słońcu, ale także o miejscu, gdzie „nie ma już różnicy między lądem a morzem i powietrzem, a substancji łączącej wszystko nie sposób przebyć pieszo ani statkiem”. Według Fridtjofa Nansena jest to opis lodowej kaszy formującej się na zamarzającym morzu i spowijającej świat mgły, charakterystycznej dla tych rejonów. Po Pyteaszu na północ wyprawiali się irlandzcy pustelnicy i Normanowie, którzy około tysiąca lat temu nawet osiedlili się na Grenlandii, gdzie stworzyli demokrację trwającą niemal 500 lat – czyli jak dotąd najtrwalszą w historii.
Zobaczyć płetwala i umrzeć
Ptolemeusz II, władca Egiptu żyjący w latach 308–246 p.n.e., miał w swojej menażerii niedźwiedzia polarnego. Podobnie zresztą jak Seiwa, rządzący w IX w. n.e. cesarz Japonii. Archeologiczne znaleziska świadczą nawet o tym, że państwa Dalekiego Wschodu utrzymywały wymianę handlową z Inuitami przez setki lat. Zarówno nasza przyroda, jak i kultura mają zatem od dawna silne więzi z Arktyką.
Dlatego także dziś, wyruszając do Arktyki, zetkniemy się z dużą różnorodnością – przyrodniczą i kulturalną. W Kanadzie i Grenlandii spotykałem Inuitów, których z kolei nie ma na Spitsbergenie, ale to tam widuję najwięcej niedźwiedzi polarnych i płetwali błękitnych. Zwłaszcza spotkanie z tymi ostatnimi robi gigantyczne wrażenie. Widziałem wcześniej wiele wielorybów, ale nic nie jest w stanie przygotować człowieka na takiego olbrzyma. Gdy widzę jego szaroniebieskawy potężny grzbiet, jak powoli przetacza się po powierzchni przed kolejnym nurem, zawsze wydaje mi się, że mógłbym spokojnie wrócić do kajuty, zrobić sobie kawę, wyjść – a on wciąż będzie się przetaczał. Przy pierwszym takim spotkaniu pomyślałem, że już właściwie mogę umrzeć.
Wydrzyk ostroterny na krze, Svalbard/ fot. AWeith (Wikimedia Commons)
Zupełnie inaczej jest z tym, co na dalekim południu (odpornym na geografię przypomnijmy: na spodzie konwencjonalnego globusa), czyli z Antarktyką. Właściwie wszystko jest tu na odwrót, z porami roku włącznie, choć to akurat dotyczy całej półkuli południowej. Arktyka to ocean otoczony kontynentami, a Antarktyka – jak na jej przeciwieństwo przystało – to kontynent otoczony oceanem. Zanim przejdę dalej, ustalmy nomenklaturę. Południowy kontynent to Antarktyda, a cała kraina, do której należy, to Antarktyka. Czyli Antarktyka jest pojęciem szerszym i obejmuje też morze oraz liczne wyspy. Antarktyka jest pełna paradoksów, a jeden z nich to ten, że choć jej granica leży na oceanie, jest wyraźna i jednoznaczna, przynajmniej z przyrodniczego punktu widzenia.
Ta granica to linia konwergencji antarktycznej, zwana też frontem polarnym, czyli otaczający planetę pas, w którym następuje zetknięcie zimnych wód antarktycznych z cieplejszymi o kilka stopni wodami napływającymi z okolic równika. Pas ten ma raptem kilkaset metrów szerokości, w dodatku przesuwa się nieco z miesiąca na miesiąc i z roku na rok, ale to, co się tam dzieje, jest tak niesamowite i ważne, że stanowi granicę krainy geograficznej.
Rybitwa popielata/ fot. AWeith (Wikimedia Commons)
Te kilka stopni różnicy decyduje o wszystkim. Tak już z wodą jest, że gdy staje się coraz chłodniejsza, robi się gęstsza i cięższa (aż dojdzie do około 4°C, po czym znowu odrobinę rzednie, dochodząc do zera). Dlatego gęste i ciężkie wody antarktyczne nie mieszają się swobodnie z cieplejszymi, tylko toną pod nimi. Kolejna ciekawa właściwość wody to taka, że jest ona również lepka, dzięki czemu zanurzające się w głębiny zimne wody ciągną za sobą wody cieplejsze. To trochę tak, jakby dwa wodospady zetknęły się twarzą w twarz. Ale wody cieplejsze wciąż pozostają rzadsze i lżejsze, więc po chwilowym szoku, że nagle coś je pociągnęło w głąb, zaczynają wracać ku powierzchni. Czyli w całej strefie konwergencji trwa nieustanne krążenie w dół i z powrotem. Przy okazji wszystkie substancje odżywcze z okolic dna są wynoszone ku powierzchni.
Jednocześnie latem w rejonach polarnych dni trwają prawie całą dobę, dzięki czemu przy ciągłym nawożeniu minerałami z głębin i w świetle długich dni glony mnożą się jak oszalałe. To z kolei zapewnia obfite pożywienie dla nieco większych stworzeń, takich jak antarktyczny kryl. To prawdziwy superbohater. Kryl sam w sobie jest nieduży – poszczególne osobniki dorastają raptem do około 7 cm długości, ale jest ich tak wiele, że jego ławice widać z samolotu jako gigantyczne różowe plamy na morzu. To właśnie ta ogromna baza pokarmowa stanowi podstawę niezwykle produktywnego ekosystemu morskiej Antarktyki. Tu niemal wszyscy jedzą kryla, a jeśli ktoś go nie je, to zjada kogoś, kto i owszem. Tu widać kolejny antarktyczny paradoks – mimo że mamy do czynienia z wielkim kontynentem, tamtejszy ekosystem jest zdecydowanie morski.
Mroźna kraina łagodności
Nie znaczy to oczywiście, że wyspy i kontynent Antarktyki są puste, jednak do innych lądów jest tak daleko, że wszystko, co tam mieszka, musiało albo dopłynąć, albo dolecieć. Czyli nie ma tam żadnych lądowych zwierząt. No, prawie żadnych. Żyje tam nielotna muchówka Belgica antarctica, która dorastając do -6 mm długości, jest największym lądowym zwierzakiem owej ziemi. Ale jej przodkowie nie przylecieli do Antarktyki, lecz mieszkają tam od czasu, gdy kontynenty były jeszcze zrośnięte w superkontynent – Gondwanę. Biedne muszki pewnie wciąż się zastanawiają, dlaczego tak się nagle ochłodziło w ciągu tych ostatnich milionów lat.
Pingwiny złotoczube, Półwysep Antarktyczny/ Wikimedia Commons
Lądowych kręgowców nie ma w Antarktyce żadnych. Brakuje więc także porządnych drapieżników: niedźwiedzi, wilków czy lisów. Nie ma też żadnej rdzennej ludności. A to znaczy, że na lądzie nikt tamtejszych ssaków i ptaków nie atakuje (może poza wszystkożernymi ptaszyskami, takimi jak wydrzyki czy petrelce olbrzymie). Dlatego kiedy na miejscu pojawiają się ludzie – czy to turyści, czy naukowcy – czują się nagle jak w biblijnym raju, gdzie nikt nikogo się nie boi. Młode uchatki, słonie morskie i pingwiny przychodzą się przywitać zaintrygowane pojawieniem się nowego fajnego ssaka. Stare zachowują obojętność o różnych stopniach życzliwości.
Płetwa humbaka/ Wikimedia Commons
To niesamowite, gdy dzikie zwierzę okazuje nam tak przyjazne zaciekawienie. Małe uchatki łaszą się i brykają jak małe pieski, a pingwiny faktycznie są tak puchate i ciepłe, jak wyglądają. Jednak chyba największy sentyment mam do słoników morskich. Jako bliscy krewniacy psów w wieku dwóch miesięcy mają w głowie mniej więcej to samo, czyli niewiele. Ale za to mają ogromne kochające serce i ważą więcej niż ja. Takie prawie 200 kilo szczenięcej miłości to dla mnie definicja słodkiego ciężaru. Do tego dochodzą jeszcze ogromne, czarne i lśniące z zachwytu oczy oraz rozkoszne fałdy na pulchnym ciałku.
Zwierząt jest tam całkiem sporo. Populację uchatek antarktycznych (to stworzenia podobne do fok, choć należące do innej rodziny, które potrafią biegać, mają gęste futro i wystające uszka) na plażach samej Georgii Południowej, wąskiej, górzystej wyspy długości niecałych 170 km, ocenia się na około 3 mln. Pingwinów maskowych jest w Antarktyce więcej, jedna z ich kolonii liczy sobie dobrze ponad milion osobników. Do tego trzeba dodać setki tysięcy innych gatunków pingwinów (których w sumie jest 17), a także kilkanaście milionów fok krabojadów, prawie milion słoni morskich i setki tysięcy pozostałych trzech gatunków fok, czyli lampartów morskich, weddelek i fok Rossa. No i miliony latających ptaków morskich, takich jak albatrosy, petrele, nawałniki itp.
Uchatka antarktyczna/ fot. liam Quinn (Wikimedia Commons)
Choć istnienie Antarktydy zostało potwierdzone raptem niecałe 200 lat temu, w ludzkiej świadomości istniała ona od dawna. Jak wiele innych rzeczy wymyślił ją już Arystoteles, który 340 lat p.n.e. orzekł, że na południu musi być jakiś ląd, żeby nasza okrągła Ziemia była w równowadze. W I w. p.n.e. Cyceron nazwał ten hipotetyczny ląd Terra Australis (czyli Ziemia Południowa), a już dwa wieki później Marinos z Tyru ukuł termin Antarktyka, jako anty-Arktyka. Nazwa jednak nie od razu się przyjęła i przez następne wieki geografowie zaznaczali ją na mapach jako Terra Australis Incognita, czyli nieznana ziemia na południu. Niektórzy z nich, bardziej optymistycznie nastawieni do życia, precyzowali określenie jako nondum cognita, czyli „jeszcze nieznana”. I tak było do roku 1820, kiedy rosyjski admirał Fabian Gottlieb von Bellingshausen pierwszy zobaczył kontynent. Można więc uznać, że choć nie udało nam się odnaleźć Eldorado, Fontanny Młodości, Hy-Brasil czy Atlantydy, Antarktyda jest pierwszą mityczną krainą, jaką odkryliśmy. Lubię tę myśl.
Humbak, który zmienił półkulę
Wiek XIX przyniósł rabunkową eksploatację Antarktyki, najpierw za sprawą łowców fok, którzy doprowadzili niemal do wyginięcia zabijanych dla futer uchatek oraz słoni morskich – przetapianych na tłuszcz. Choć prześladowania były bardzo gwałtowne, to w ewolucyjnej skali trwały zbyt krótko, by obecni mieszkańcy południowego krańca globu nas się bali.
Morsy, Arktyka / Wikimedia Commons
Od końca XIX w. do lat 60. następnego, XX stulecia ofiarą rabunkowej eksploatacji padały wieloryby. W samym wieku XX zabito tam powyżej miliona tych zwierząt, a z populacji płetwali błękitnych pozostała zaledwie jedna dziesiąta procent. Na szczęście nikt dziś, poza Japończykami, w Antarktyce wielorybów nie zabija i ich populacje powoli się odbudowują.
Orki, humbaki, płetwale błękitne, finwale i kilka innych gatunków można spotkać i w Arktyce, i w Antarktyce, choć prawdopodobnie nie są to te same osobniki. Nie możemy tego jednak stwierdzić z całą pewnością, bo np. o migracjach płetwali błękitnych wiemy mało, no i znany jest przynajmniej jeden przypadek humbaka, który po zimowej migracji z południa w stronę równika zamiast wrócić do domu, zaczekał na swoich pobratymców z północy i popłynął z nimi.
Lisek arktyczny w letnim umaszczeniu/ Wikimedia Commons
Dla przeważającej rzeszy mieszkańców stref podbiegunowych równik jest barierą nie do przekroczenia, bo wody są tam po prostu za ciepłe i zbyt mało produktywne. Z całą pewnością dotyczy to pingwinów. Naukowcy uważają je często za przykład największego sukcesu ewolucyjnego wśród ptaków, bo ich biomasa na południowej półkuli nie ma sobie równych. Gdyby jednak jakimś cudem trafiły na północ, zetknęłyby się z drapieżnikami, przed którymi nie umiałyby uciec.
Żadne z antarktycznych fok i uchatek nie wędrują na półkulę północną. Podobnie arktyczne foki czy morsy nie docierają na południe. Ani mors, ani narwal, ani niedźwiedź polarny nigdy pingwina nie widzieli.
Tylko dwa gatunki kręgowców pokonują cały świat i regularnie odwiedzają oba bieguny. Jednym z nich jest rybitwa popielata. Ten niepozorny, choć śliczny ptaszek rozmnaża się w Arktyce, gdy trwa tam obfitujące w pokarm lato. Kiedy ciepłe dni się kończą, podejmuje najdłuższą ze wszystkich ptaków migrację i wzdłuż kontynentów leci do brzegów Antarktyki, docierając do celu, gdy zaczyna się południowe lato. W ciągu życia rybitwa popielata pokonuje milion kilometrów, przy okazji zdobywając tytuł najbardziej nasłonecznionego ptaka na świecie, bo właściwie zawsze ma lato. I właśnie rybitwy popielate są często uważane za gatunek totemiczny dla nas, ludzi, również bywających na obu końcach planety. Jako polarny przewodnik mam do nich szczególny sentyment, bo podobnie jak one, wraz z kolegami i koleżankami z pracy ścigamy lato po krańcach Ziemi. Tyle tylko, że staramy się przy tym nie rozmnażać tak intensywnie.