Po kilku sekundach Pinokio powiedział sri i odleciał, zostawiając powiew skrzydeł na czole.
Tsi tsi
powiedział mysikrólik, co na polski tłumaczy się „tu tu”. Srrri! przytaknął gorliwie pełzacz, spadając z góry jak liść. Srrri srrri dołączyły w podobnym narzeczu sikory, kiwając główkami. Gdzieś obok jął przedrzeźniać je kowalik. Pojedyncze kik dzięcioła dużego mieszało się ze skwapliwym tit tit sikor czarnogłówki i ubogiej. W ciągu minuty nade mną: w koronach świerków i sosen, a i wokół: na grabach i leszczynach, unosiła się chmura głosów i ruchów. Tak, ruchów, bo zrazu trudno było kogokolwiek dostrzec. Machnięcia. Skoki. Krótkie loty. Dostrzegalne nawet w resztkach pokrzyw, trzcin i na ziemi. Stałem w środku czeredy ptaków, chociaż nie latam.
Zimą ptaki drzew (brakuje mi takiego określenia w przyrodoznawstwie) łączą się w stada i koczują po okolicy w poszukiwaniu pokarmu. Są jak organizm, którego poszczególne macki penetrują zakamarki biochory, czyli przestrzeni lasu. Jeśli gdzieś mysikrólik trafi na złoża jaj motyli czy poczwarek, to nawołuje resztę braci, za którą ciągną głodomory z innych gatunków. A w borze słychać falę tsi, sriii bądź cit. Jakby się wszyscy nawoływali szeptem. Albo uciszali