Chwila (nie)uwagi Chwila (nie)uwagi
i
rysunek: Joanna Grochocka
Marzenia o lepszym świecie

Chwila (nie)uwagi

Paulina Wilk
Czyta się 20 minut

Zarówno bez głębokiego skupienia, jak i regularnego myślenia o niebieskich migdałach nie możemy być w pełni ludźmi. Brytyjski pisarz Johann Hari wzywa do buntu wobec mechanizmów polujących na naszą uwagę. Jak walczyć z rozproszeniem i żyć uważniej?

Urodził się w Szkocji, dorastał w Anglii. Jego książki czytane są w 40 językach na całym świecie. Rok dzieli na dwie części: albo podróżuje i przeprowadza badania, albo pisze w londyńskim domu. Jest autorem bestsellerów popularnonaukowych, w których opisał m.in. uzależnienie, depresję i deficyt uwagi nie jako osobiste problemy ludzi nimi dotkniętych, ale złożone zagadnienia społeczne, które można wspólnie rozwiązać. Jego książki charakteryzują się interdyscyplinarnością oraz imponują rozległością opracowania tematu. W każdej z nich Hari wychodzi od własnych doświadczeń, by odsłonić uniwersalne prawdy o świecie, w którym żyjemy.

Paulina Wilk: Osią Twojej najnowszej książki Złodzieje. Co okrada nas z uwagi jest opowieść o tym, jak próbowałeś ocalić własną zdolność koncentracji i głębokiego skupienia. Przy okazji badałeś, jak ciągłe rozpraszanie umysłu wpływa na człowieka. Na kilka miesięcy porzuciłeś Internet i media społecznościowe, używałeś aplikacji kontrolujących korzystanie z urządzeń elektronicznych, a nawet kupiłeś sobie pudło, w którym można „internować” własnego smartfona. Ile z tych metod samoobrony wciąż stosujesz? No i czy działają?

Johann Hari: Miewam wzloty i upadki, ale staram się trzymać wszystkiego, co opisałem. Spójrz, to jest właśnie moje specjalne pudło, w którym kilka godzin temu zamknąłem telefon. Nałożyłem pokrywkę, ustawiłem czas na zegarze, wcisnąłem guzik i nastąpiła blokada. I teraz nawet gdybym próbował rozwalić je młotkiem, nie będę miał dostępu do smartfona. Używam tego aresztu każdego dnia, kiedy pracuję. Mam też aplikację na laptopie, która pozwala wyłączać dostęp do wybranych programów albo całkiem odcina Internet na ustalony czas. To mój sposób na uniknięcie wielozadaniowości, choć oczywiście te metody nie załatwiają wszystkiego. W książce pisałem także o tym, jak destrukcyjnie na naszą uwagę wpływa np. stres. W zeszłym roku spadły na mnie dwa potężne ciosy: mój krewny popełnił samobójstwo, a przyjaciel został zamordowany. Te ekstremalne zdarzenia bardzo utrudniały mi skupienie. I chociaż z jednej strony na potrzeby pracy nad książką najpierw odciąłem się na kilka miesięcy od sieci, to potem ruszyłem w długą podróż badawczą po wielu krajach świata. Odbyłem rozmowy z 200 naukowcami specjalizującymi się w kwestiach uwagi i dogłębnie poznałem ich dorobek.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Twoje sposoby samoobrony bardziej przypominają bycie na surowej diecie czy walkę z nałogiem?

Żyjemy w środowisku, które systematycznie i na wiele sposobów destabilizuje naszą zdolność do skupiania uwagi. Mimo że nasze osobiste nawyki są częś­cią tego zjawiska, nie sądzę, by one stanowiły główną jego przyczynę. Na podstawie wywiadów z naukowcami – z którymi spotykałem się od Moskwy przez Melbourne po Miami – wyodrębniłem i opisałem 12 czynników zgubnych dla naszej zdolności utrzymania koncentracji. Wśród nich są te oczywiste, związane z nowymi technologiami i urządzeniami, ale też takie, które bardzo mnie zaskoczyły. Na skupienie wpływają np. dieta, aktywność fizyczna, sposób zaprojektowania przestrzeni biurowych czy modele edukacji szkolnej. Mocno zdziwiło mnie to, że na naszą umiejętność myślenia głębokiego i koncentrowania się bardzo negatywnie oddziałuje zanieczyszczenie powietrza. A więc żyjemy w świecie, w którym jedni z nas kształtują silne nawyki, a inni stają się uzależnieni od technologii. Wszyscy jednak znajdujemy się w stanie oblężenia, nasza uwaga jest atakowana z wielu stron.

To chyba nowość, że brak skupienia jest zjawiskiem o tak poważnych konsekwencjach. Wielu naukowców, o których wspominasz w książce, to pionierzy badań nad uwagą.

Na pierwszy rzut oka kłopot ze skupieniem i utrzymaniem uwagi wiąże się jedynie z niewielkim pogorszeniem jakości życia. Wydaje się, że robisz rzeczy trochę wolniej albo mniej dokładnie niż wcześ­niej. Ale gdy przyjrzymy się temu problemowi bliżej, okaże się, że nie ma takiego obszaru naszego życia, na który deficyt uwagi nie miałby wpływu. Uświadomił mi to dr James Williams z Uniwersytetu Oksfordzkiego, który kiedyś pracował w centrali Google, a dziś jest najważniejszym filozofem uwagi na świecie. Wyróżnił trzy jej poziomy. Pierwszy to reflektor – zdolność zawężenia zainteresowania do jednego, natychmiastowego zadania. Teraz patrzę na ekran i skupiam się na rozmowie z tobą, mimo że za oknem chodzą ludzie, przed sobą widzę bibliotekę pełną książek, a w oddali szumi klimatyzator. Odsuwam to wszystko i koncentruję się na naszym spotkaniu. I na tym poziomie wszyscy doznajemy notorycznych zakłóceń. Powiedzmy, że wstaję od biurka, idę do lodówki po napój, po drodze słyszę sygnał powiadomienia, chwytam telefon, odczytuję wiadomość i zaczynam odpisywać. Po chwili stoję w kuchni i nie mam pojęcia, po co tam przyszedłem. Wracam więc do biurka i zdaję sobie sprawę, że nie wziąłem napoju.

Jakbyś mówił o mnie…

A to tylko najtrywialniejszy wymiar problemów z uwagą. Poziom wyżej znajduje się uwaga, którą dr Williams nazywa światłem gwiazd. Ona pozwala osiągać nie doraźne cele, lecz te dotyczące planów długoterminowych – takie jak napisanie książki, założenie firmy, bycie dobrym rodzicem, nauczenie się gry na gitarze itp. Ten wymiar uwagi jest jak światła na nocnym niebie, ku którym zwracali się zagubieni na pustyni wędrowcy. Ale jest jeszcze jedna warstwa, określana jako świat­ło dzienne. To właśnie ją angażujesz, by w ogóle zdefiniować swoje cele i zamierzenia. Skąd wiesz, jaką chcesz napisać książkę? Albo czym właściwie jest dobre rodzicielstwo? Aby mieć o tym wyobrażenie, trzeba odpoczywać, myśleć, znaleźć czas na kontemplację. A w okolicznościach nieustannego zaklinowania w czynnościach i braku skupienia, ciąg­łego rozkojarzenia z trudem urywamy wolne chwile to tu, to tam. Bez światła dziennego nie widzimy całości, zostajemy pokawałkowani, tracimy spójne odczuwanie samych siebie.

Jednak wskazałeś w książce jeszcze czwarty rodzaj – światła stadionowe.

I dr Williams tej koncepcji przytaknął. To uwaga, która pozwala nam formułować oraz osiągać krótko- i długoterminowe cele nie jako jednostkom, lecz całym społecznościom. Porównałem ją do reflektorów ze stadionów sportowych, bo umożliwia nam widzenie siebie nawzajem, jak na meczu. To nie zbieg okoliczności, że kryzysowi społeczno-politycznemu towarzyszy kryzys uwagi. Demokracja jest formą głębokiej atencji, wymaga postaw obywatelskich, przyjmowania informacji, odróżniania fałszu od faktów, wywierania nacisku na przywódców, by realizowali długofalowe projekty. A wiemy już z badań, że część czynników osłabiających uwagę indywidualną działa też na zbiorowości. To nie przypadek, że kraje tak odmienne, jak Brazylia, Wielka Brytania i Mjanma ulegają w tej kwestii polaryzacji, a ich obywatele nie potrafią już siebie słuchać i jednoczyć się wokół wspólnych dążeń. To, co zaczyna się jako: „Oj, zapomniałem przynieść napój z lodówki”, prowadzi do krachu społeczeństw demokratycznych. Od zdolności skupienia i utrzymania uwagi zależy niemal wszystko – i to, jak bawią się nasze dzieci, i to, jak nasi liderzy radzą sobie z kryzysem klimatycznym.

Czuję, że coraz trudniej mi się skupić na dłużej niż kilka minut. Z oporem podchodzę do pisania długich tekstów, czytania grubych książek – jakby mój mózg miał kłopot ze skoncentrowaniem się na czymś przez dłuższy czas, jakby się od tego odzwyczajał. Czy nasze mózgi umieją się zaadaptować do stanu oblężenia bodźcami?

Mnie też z roku na rok coraz trudniej czytać książki, pisać, odbywać długie rozmowy, skupiać się na oglądaniu filmu. To trochę jak bieganie z góry na dół po schodach – niby daję radę, ale z każdą kolejną pętlą robi się ciężej. Zresztą pisanie tej ostatniej książki również odkładałem i powtarzałem sobie: „Przecież wiem, co jest przyczyną. Po prostu brakuje mi dyscypliny i silnej woli, by oprzeć się pokusom smart­fona, a poza tym robię się starszy i mój mózg słabnie”. Wpędzałem się w poczucie winy. Tyle że badania dowodzą, iż utrata uwagi przydarza się niemal wszystkim. Wiesz, na jak długo przeciętny pracownik biurowy skupia się na jednej czynności? Niecałe 3 minuty. A kiedy tracimy zdolność utrzymania uwagi, przede wszystkim tracimy głębię, a to ona czyni nas ludźmi.

Muskamy tylko rzeczywistość, jedynie czytamy jej nagłówki. Zaledwie scrollujemy świat.

Właśnie. A pomyśl o jakimś swoim dokonaniu, z którego jesteś dumna. Ono z pewnością wymagało czasu i uwagi. Jeśli nie możesz się skupić, słabnie zdolność rozwiązywania problemów, osiągania celów, rośnie niezadowolenie z siebie, ponieważ czujesz, że de facto stajesz się coraz mniej kompetentna. A odzyskanie zdolności skupienia to jak powrót naszej supermocy. Prof. Earl Miller z MIT, którego można zaliczyć do grona najważniejszych współczesnych neuronaukowców, uświadomił mi rzecz fundamentalną: człowiek potrafi świadomie myś­leć o jednej albo dwóch rzeczach naraz. I tyle. To jest podstawowe uwarunkowanie naszych mózgów, które nie zmieniły się znacznie przez ostatnie 40 tys. lat. Mimo to ulegliśmy zbiorowemu złudzeniu. Przeciętny nastolatek deklaruje, że jest w stanie śledzić równocześnie siedem kanałów medialnych. Tymczasem rośnie lista dowodów, że mózg może tylko przełączać się z jednej czynności na drugą i przenosić uwagę z zadania na zadanie. Chwileczkę, o czym to rozmawialiśmy? O co mnie pytałaś? Co było w SMS-ie, który przed momentem odczytałem? Zaraz, zaraz, o czym tam mówią w telewizorze? Mózg żongluje i żongluje – bardzo szybko.

I to nie wystarcza?

To pociąga za sobą wysokie koszty. Gdy zajmujesz się kilkoma rzeczami naraz, wszystkie robisz mniej kompetentnie, po prostu gorzej. Popełniasz więcej błędów, więcej zapominasz, jesteś mniej krea­tywna. Dr Glen Nelson, naukowiec powiązany z firmą komputerową HP, przeprowadził interesujące badanie na ten temat. Jedna grupa pracowników miała wykonać zadanie i w żaden sposób jej w tym nie przeszkadzano. Druga dostała polecenie oraz informację, że w czasie jego wypełniania ma też odpowiadać na sporą liczbę telefonów i mejli. Na zakończenie eksperymentu Nelson zmierzył IQ w obu grupach. Osoby, którym nie przeszkadzano, uzyskiwały w testach średnio o 10 punktów więcej niż badani z grupy drugiej.

To dużo?

Sporo. Dla porównania – gdybyśmy sobie teraz skręcili jointa z pierwszorzędnej marihuany i go wypalili, nasze IQ na krótki czas obniżyłoby się o 5 punktów. Czyli ciągłe czynniki zakłócające są dwa razy gorsze niż bycie na lekkim haju. A już całkiem serio: z rosnącej liczby badań wiemy, że żyjemy w nawałnicy bodźców, która degraduje nasze zdolności poznawcze. Zapytałaś, na ile jesteśmy w stanie się do tego zaadaptować. Otóż w bardzo ograniczonym stopniu. Nasze mózgi są plastyczne, mają wiele fantastycznych zdolności, ale wielozadaniowość nie jest jedną z nich.

Dlaczego więc w nią wierzymy?

Pojęcie wielozadaniowości pojawiło się w latach 60. XX w. i zostało zaczerpnięte z właściwości komputerów, które – owszem – mogą obliczać i rozwiązywać kilka problemów równocześnie, ponieważ mają wiele procesorów. My natomiast nie. Ludzie nie żyją zgodnie z logiką maszynową. Jeśli często żonglujesz zadaniami i punktami skupienia, drastycznie i szybko obniżasz umiejętność robienia rzeczy dobrze. Co nie znaczy, że wielozadaniowość nie bywa okresowo zdolnością bardzo przydatną. Wie to chociażby każda mama małego dziecka.

Ale dlaczego zaczęliśmy z takim namaszczeniem traktować maszyny? Czy nie lepiej byłoby odnosić się w ten sposób do natury, która ma swój rytm dnia i nocy oraz raczej się nie śpieszy? Wokół nas jest wiele fenomenów wydających się lepszymi wzorcami.

Rozwinęliśmy uwielbienie dla technologii w warunkach, których sami nie wybraliśmy. W ciągu ostatnich dekad upowszechnił się koncept produktywności, w którym szefowie uznają pracownika za produktywnego, jeśli ten odpisuje na mejle od razu, jest zawsze do dyspozycji i w każdej chwili można mu przerwać. A przecież właśnie takie zachowania niszczą produktywność! Jeśli ze skupienia wytrąci cię coś tak banalnego jak wiadomość tekstowa, to powrót do tego samego stanu skupienia zajmie ci średnio aż 23 minuty – obliczyli to badacze z Uniwersytetu Oregońskiego pod kierunkiem psychologa prof. Michaela Posnera.

Przez nieuwagę tracimy kawał życia.

Następnym razem, gdy stwierdzisz: „Odpiszę na tego mejla od razu, to zajmie mi 10 sekund”, dolicz jeszcze te 23 minuty. Tyle że większość z nas nie wytrzyma kolejnych 23 minut bez dalszych zakłóceń. W praktyce więc bez przerwy operujemy na obniżonym poziomie zdolności poznawczych. Pomyśl też o stresie! Odrobina stresu przez krótki czas świetnie wpływa na koncentrację, ale już spory i przedłużający się dewastuje ją. A sen? Wycieńczony człowiek niezaznający regeneracji niczego nie robi dobrze. I w jakimś sensie wszyscy to wiemy. Założę się, że żaden z czytelników tego artykułu nie chciałby, aby polska drużyna piłkarska pojawiła się na boisku wymęczona, po czterech godzinach snu, spięta i ze smartfonami w kieszeniach, żeby na nie zerkać podczas meczu. Bo wiemy, że przegraliby z kretesem. Aby wyjść z tej matni, musimy zdekonstruować fałszywą logikę, według której człowiek potrafi działać jak maszyna.

Ktoś poza środowiskiem naukowym już docenia wagę problemu?

We Francji w 2018 r. zauważono duży kryzys wypalenia zawodowego. Rząd pod presją związków zawodowych przeprowadził ogólnokrajowe badanie, by ustalić, co się dzieje. Okazało się, że ponad 40% pracowników uważa, że musi odbierać mejle i telefony o każdej porze, że przełożeni mogą ich niepokoić przez cały dzień albo w nocy, i jeśli im nie odpowiedzą, wpadną w tarapaty. Taka dyspozycyjność, przyzwolenie na przerywanie czasu wolnego, to nowe zjawisko. Kiedy byłem dzieckiem, szefowie moich rodziców nigdy nie dzwonili na nasz domowy telefon. Mama i tata po pracy byli w domu, a to, co z nią związane, zostawiali za drzwiami. Wyjątkiem byli lekarze na dyżurach i pan premier. Jak szybko przeszliś­my od stanu, w którym tylko nieliczni czuwają, do aktualnej sytuacji, gdy ponad 40% kraju dyżuruje non stop! To jeden z przykładów pokazujących, że problem uwagi musimy traktować strukturalnie, nie indywidualnie. We Francji, na skutek negocjacji związkowych, wprowadzono właśnie kolektywne rozwiązanie – prawo do odłączenia się. Każdy pracownik w umowie musi mieć jasno wskazane godziny pracy, poza którymi odpoczywa, również od korespondencji służbowej. To przykład zmiany, którą trudno wprowadzić samodzielnie. Tylko wyjątkowo silne osoby umieją sobie powiedzieć: „Od dziś po 17.00 nie odpowiadam na mejle”.

Twoja książka zainspirowała mnie do podjęcia różnych małych kroków. Wyprowadziłam smartfona z sypialni, nie zabieram go już na spacery z psem, wyłączyłam wszystkie powiadomienia. I czuję, że to trochę poprawiło moją uwagę, a także samopoczucie. Ale nie da się całkiem odłączyć od rzeczywistości.

Z tym wszystkim, co pogarsza nasze zdolności utrzymania uwagi, możemy radzić sobie na dwa sposoby: defensywnie i ofensywnie. Jestem entuzjastą wprowadzania osobistych zmian, jednak moja książka nie jest ich zbiorem ani poradnikiem, bo indywidualne kroki nie rozwiążą problemu. Świat sypie na nas swędzący proszek, a potem ktoś radzi nam: „Hej, naucz się medytować, to nie będziesz się drapał”. Mam to gdzieś! To jest napaść. Przestańcie sypać na mnie tę truciznę! W pewnym momencie musimy się zmierzyć z siłami, które nam to robią. Owszem, z rzeczywistości nie sposób się wypisać, ale można ją wspólnym wysiłkiem zmienić. Bywałem w miejscach, w których to się udaje, choćby we Francji czy w Nowej Zelandii.

No i gdy samemu się walczy z bodźcami, łatwo poczuć zmęczenie.

Jesteśmy potwornie zmęczeni! Dzieci przeciętnie śpią krócej aż o 85 minut niż w 1945 r. Dorośli śpią aż 20% krócej niż 100 lat temu. A przecież sen jest jedną z najbardziej podstawowych potrzeb! Rozmawiałem z dr. Charlesem Czeislerem z Harvard Medical School, który uchodzi za największego w USA speca od snu, doradza drużynom bejsbolowym i rządowi. Powiedział mi, że już sama zmiana w długości snu wystarcza, by wytłumaczyć dramatyczne pogorszenie uwagi. W czasie doby, gdy nie śpisz, w mózgu gromadzą się odpady metabolizmu, a we śnie płyn rdzeniowo-mózgowy dosłownie obmywa komórki z tych zanieczyszczeń i wydalasz je w moczu. Jeśli nie śpisz, mózg się nimi obkleja. Wolniej odpowiadasz, zapominasz, brakuje ci słów… Z czasem zwiększa to też ryzyko zapadnięcia na demencję. Jak się tu znaleźliśmy? W miejscu, w którym pozwalamy na zaniedbywanie tak kluczowej sprawy nie tylko sobie, lecz także naszym dzieciom? Na pewno przyczyną nie było to, że nagle wszyscy nabraliśmy niehigienicznych nawyków. Tu działają potężne mechanizmy. I wierzę, że mamy sposoby, by sobie z nimi radzić. Wiele czynników niszczących naszą uwagę jest zupełnie nowych, większość z nas pamięta świat bez nich.

Czyli nie jesteśmy skazani na rozkradanie naszej uwagi?

Ta sytuacja nie jest nawet wytworem kultury współczesnej – to wyłącznie skutek decyzji wąskiej grupy bardzo zamożnych ludzi. Spędziłem sporo czasu w Dolinie Krzemowej, przygotowując tę książkę. Firmy Big Tech próbują nas wtłoczyć w fałszywą dychotomię: jesteś za technologią czy przeciwko niej? A prawdziwe pytanie brzmi: o jaką technologię chodzi? W czyim interesie projektowaną? Stworzoną dla nas i wzbogacającą nasze życie czy działającą przeciwko nam, szkodliwą i niszczącą naszą uwagę? W Dolinie Krzemowej uderzyło mnie, jak wielu ludzi odpowiedzialnych za zaprojektowanie świata, w którym teraz żyjemy, ma wyrzuty sumienia. Podczas pewnej konferencji branżowej padło tam pytanie: „Kto z was chciałby żyć w świecie, który tworzymy?”. Nikt nie podniósł ręki.

Od lat czytam, że ludzie odpowiadający za mechanizmy, które okradają nas z uwagi, nie dają swoim dzieciom smartfonów, a sobie zakładają aplikacje kontrolujące czas spędzany przed ekranem. Czy wśród rekinów technologii zachodzi etyczna zmiana?

To nie są czarne charaktery rodem z filmów o Jamesie Bondzie. Nie usiedli kiedyś w pokoju i nie wymyślili zniszczenia świata. Tak jak szefowie fast foodów nie planują wpędzania ludzi w otyłość i cukrzycę. Oni chcą sprzedawać jak najwięcej usług i towarów, a nas dotykają skutki uboczne. Media społecznościowe prag­ną być dochodowe. W chwili, w której otwierasz jakąkolwiek aplikację społecznościową i zaczynasz przewijać wpisy czy posty, one zaczynają zarabiać. I czynią to na dwa sposoby. Po pierwsze: wyświetlając ci reklamy, po drugie – wszystko, co robisz w tych aplikacjach, jest skanowane i analizowane przez sztuczną inteligencję, przez algorytmy, które ustalają, kim jesteś i co cię kręci. Powiedzmy, iż te działania zdradziły, że lubisz Dolly Parton, Donalda Trumpa i właśnie kupiłaś pieluchy. Czyli pewnie słuchasz muzyki country, masz poglądy prawicowe i małe dziecko. Te mechanizmy zgarniają dziesiątki tysięcy takich mikrośladów. Wiedzą o tobie znacznie więcej niż twoi przyjaciele. Oni nie czytają przecież twojej prywatnej korespondencji o trzeciej nad ranem. Informacje te są potem sprzedawane reklamodawcom, ale przede wszystkim treści projektuje się tak, by jak najdłużej utrzymywać cię w stanie przeglądania. I koło się zamyka. Za każdym razem, gdy wyłączasz aplikacje, ich źródło przychodu się urywa. I chociaż możesz próbować przeciwstawiać się i opierać tym mechanizmom, to jednak są one wyrafinowane i potężne – masz przeciw sobie tysiące wykwalifikowanych inżynierów, których kombajny już jadą, by skosić twoje skupienie.

W porządku: tak to dzisiaj działa. Ale czy naprawdę nie ma innego modelu, na którym wilki zarobią, a owce będą całe i skoncentrowane?

Na razie firmy technologiczne wciąż udoskonalają metody zarabiania i trzymają nas w sieci coraz skuteczniej. Indywidual­ne akty oświecenia i świadomości nic tu nie zmienią. Nawet jeśli właściciele fast foodów sami przejdą na weganizm, to i tak nadal będą sprzedawać ludziom niezdrowe smażone kurczaki. Kiedy po raz pierwszy to zrozumiałem, pomyślałem, że mamy przerąbane. Ale potem dostrzeg­łem historyczną analogię, która pomogła mi znaleźć rozwiązanie. Gdy byłem mały, w samochodach jako paliwa używano benzyny ołowiowej – niezwykle szkod­liwej dla ludzi, a w szczególności powodującej utratę przez dzieci zdolności do skupiania się. Wiedziano o tym od samego początku wprowadzenia tego produktu na rynek; już w latach 20. XX stulecia Alice Hamilton alarmowała, że zatruwa on mózg. Wreszcie we wczesnych latach 80. ubiegłego wieku w Wielkiej Brytanii grupa matek zebrała się i postanowiła doprowadzić do zakazu jego używania. Nie wykrzykiwały, by zabronić benzyny w ogóle, lecz wezwały do opracowania jej lepszej odmiany. Najpierw były wyśmiewane, potem ignorowane, następnie zwalczane, a na końcu wygrały. Dziś dzieci mają IQ średnio o kilka punktów wyższe właśnie dzięki temu, że w powietrzu nie unosi się ołów.

Matki obrały realistyczny cel i wygrały bitwę. Jak to zorganizować teraz – w obronie naszej uwagi?

Pierwszy krok to przestać winić za deficyty uwagi samych siebie i nasze dzieci. I zacząć złościć się na siły, grupy oraz osoby realnie wyrządzające nam krzywdę. Media społecznościowe są tylko jednym z 12 czynników rozpraszających naszą uwagę. Jednak Aza Raskin z Center for Humane Technology – wybitny badacz Internetu i syn Jefa, współtwórcy komputerów Mac – uważa, że musimy doprowadzić do zakazu kapitalizmu inwigilacji, czyli modelu biznesowego opisanego przez Shoshanę Zuboff [chodzi o wspomniane już masowe zbieranie danych o użytkownikach przez gigantów Big Tech – przyp. red.]. Można zakazać technologii, które w sekretny sposób śledzą nasze zachowania w sieci, by ustalić słabe punkty i wykorzystać naszą uwagę. Jeśli wprowadzimy ten zakaz jutro, co by to oznaczało dla wielkich firm technologicznych? Konieczność uruchomienia innego modelu zarabiania.

Jakiego?

Choćby subskrypcji. Tak działają serwisy streamingowe czy podkastowe. Kiedy opłacasz subskrypcję, system zachęt i zarobku całkowicie się zmienia. Bo w kapitalizmie inwigilacji my – użytkownicy sieci – nie jesteśmy klientami. Jesteśmy produktami; to nasza uwaga jest dobrem, którym się handluje. Subskrypcja zmienia warunki, bo czyni nas klientami. I wtedy zamiast za wszelką cenę trzymać mnie przed ekranem, medium społecznościowe mogłoby naprawdę stymulować do spotkań z przyjaciółmi. Mogłoby zostać zaprojektowane tak, by zachęcać do bliskości i zaufania, a nie polaryzacji i agresji. Technologicznie rzecz biorąc, można to zrobić bardzo szybko.

Jest jeszcze jakaś inna droga?

Współwłasność publiczna. To model znany z działania BBC, największej firmy medialnej świata, cieszącej się też największym zaufaniem odbiorców. Jest utrzymywana ze składek obywateli. W ten sam sposób narodziła się publiczna kanalizacja, która zastąpiła rynsztoki i wydatnie podniosła poziom zdrowia w miastach. Tak jak wspólnie zrzuciliśmy się na rury kanalizacyjne, by nie chorować na cholerę, moglibyśmy zrzucić się na kanały informacyjne, by ocalić swoją uwagę. Warto te alternatywne modele rozważać na poważnie i szybko, bo Paul Graham – jeden z największych inwestorów w Dolinie Krzemowej – przekonuje, że stajemy się coraz bardziej uzależnieni od mediów i technologii. Porównaj Facebooka z TikTokiem – ten drugi ma dużo silniejsze mechanizmy uzależniające. A media społecznościowe to przecież nie wszystko. Wiemy na przykład, że przemysł spożywczy oferuje żywność coraz bardziej przetworzoną i szkodliwą dla naszej uwagi.

Jak wyobrażasz sobie współczesne wcielenie ruchu przeciw ołowiowi?

Musimy zjednoczyć się w demokratyczny front sprzeciwu. Mówić wyraźnie: „Nie. Nie macie prawa mi tego robić, niszczyć mózgu mojego i moich dzieci”. Zadeklarujmy, że chcemy żyć w świecie dobrej technologii, ale pragniemy też głęboko się zamyślać, bawić na świeżym powietrzu i czytać opasłe tomy. Tego typu byt musiałby być jednak niezależny od władz politycznych.

A co, jeśli jednak nie uda się nam uruchomić ani obron indywidualnych, ani wspólnej ofensywy?

Inwazja będzie się wzmagać.

Ale przecież już teraz mamy prob­lem z utrzymaniem uwagi na poziomie świateł stadionowych, żyjemy w spo­laryzowanych społeczeństwach, w których nie sposób się wokół czegokolwiek zgodzić.

Oczywiście istnieje ryzyko, że czara się już przelała; że przegapiliśmy moment, w którym zorganizowanie się wokół przezwyciężania wielkich wyzwań znajdowało się jeszcze w naszym zasięgu. Nie jestem jednak zwolennikiem tego poglądu. Dlaczego? Bo problem deficytu uwagi rezonuje wyjątkowo silnie i szeroko. Moja książka o uwadze jest jedyną, którą zgodnie chwalili Noam Chomsky, Hillary Clinton i Tucker Carlson [konserwatywny komentator polityczny – przyp. red.]. W sprawie zamachu na uwagę wszyscy jes­teśmy po tej samej stronie. Nie znam rodzica, który powiedziałby: „Moje dziecko doskonale się koncentruje, nie ma z tym żadnych kłopotów i nie mam powodów, by się o nie martwić”. Wszyscy widzimy, co jest grane. A wszyscy to wielki elektorat. Większy niż te, którymi dysponował jakikolwiek ruch polityczny, nawet ruch praw kobiet.

Mam 44 lata. Kiedy moje babcie były w tym wieku – na początku lat 60. XX stulecia – jedna z nich żyła jako wieś­niaczka w szwajcarskich górach, a druga była szkocką wdową po robotniku, chwytającą się każdego zajęcia, dzięki któremu dałoby się wykarmić dzieci. Nie mogły mieć włas­nego konta w banku, a przepisy prawne pozwalały mężom je gwałcić. Moja szwajcarska babcia nie miała nawet prawa głosować. Jednym słowem: życie naprawdę ich nie oszczędzało, a widoki na korzystne zmiany były żadne. Mizoginia i seksizm dotkliwie upośledziły ich egzystencje. I one były tego świadome, były wściekłe, ale też przekonane, że taki jest świat. Jednak w kolejnym pokoleniu znalazło się już mnóstwo kobiet i trochę mężczyzn, którzy powiedzieli: koniec tego. A dziś mojej 18-letniej bratanicy nikt, nawet najbardziej skrajny brytyjski konserwatysta, nie odmawia praw. Te siły, z którymi mielibyśmy się zmierzyć, by z powrotem uwolnić naszą uwagę, nie są nawet w połowie tak mocarne, jak potężni byli mężczyźni w latach 60. Oni kontrolowali wszystkie kraje, firmy, armie… A mimo to – zobacz, gdzie dziś jesteśmy.

Ale czy to w porządku wystawiać grupę zwyczajnych ludzi przeciwko bogaczom dysponującym nie tylko fortuną i technologią, lecz także wielkimi strukturami biznesowymi? Co z rządami, instytucjami oraz forami międzynarodowymi?

Politycy są tak skuteczni jak presja, którą na nich wywieramy. Jestem gejem i patrzę na to z perspektywy praw osób homo­seksualnych. Ta wielka zmiana w statusie i prawach osób LGBTQ+ w różnych krajach nie dokonała się, ponieważ jakiś lider partyjny postanowił być dla nas czuły. Doszło do niej, bo grono niebywale odważnych gejów postanowiło o siebie zawalczyć. A grupa osób heteroseksualnych otworzyła się na nich, wysłuchała i odmieniła swoje serca. Objawienia nie mają charakteru masowego, następują w wąskiej grupie, która działa jak wyzwalacz.

Myślisz, że my – współcześni użytkownicy sieci i obywatele – jesteśmy dobrze przygotowani do takiej walki?

Na pewno nie jesteśmy średniowiecznymi chłopami błagającymi króla Muska i króla Zuckerberga o okruchy z ich stołów. Jesteśmy wolnymi obywatelami wolnych demokratycznych krajów, mamy rozmai­te talenty, zasoby i kompetencje. I razem możemy iść, dokąd chcemy. Ta świadomość – potrzeba wyjścia ze zniewolenia – była przecież kluczowym elementem starań o wolność w socjalistycznej Polsce i dziś daje o sobie znać w waleczności zaatakowanych Ukraińców. To my jesteśmy władcami naszych wolnych umysłów.

W Twoich obserwacjach uderzyło mnie, że utrata uwagi jest degradująca dla istoty naszego człowieczeństwa. Piszesz, że po przeczytaniu książki lubisz siebie i szanujesz, a po godzinach spędzonych na grzebaniu w smartfonie myślisz o sobie jak najgorzej.

Prof. Raymond Mar z Wydziału Zdrowia na Uniwersytecie w Toronto wykazuje, że kiedy czytamy powieści, właściwie symulujemy cudze życie. A chyba John Updike pisał, że czytamy, bo inaczej nie sposób przeżyć aż tylu żyć. Literatura to najlepsza wirtualna rzeczywistość, jaką stworzyliśmy. Badania Mara wykazują, że czytanie uczy empatii. Jest jak chodzenie na trening współodczuwania. Działa dokładnie odwrotnie niż media społecznościowe, bo karmi najwyższe instynkty. Łatwo to sprawdzić. Poczytaj przez godzinę powieść, a potem spędź godzinę, przeglądając posty. I zadaj sobie pytanie, kim wolisz być. Naprawdę chcesz, aby nad twoim grobem ktoś wspomniał, jak dużo publikowałeś twee­tów i jakie ironiczne memy udostępniałeś? Nie – chcesz żyć z zaangażowaniem, współczuciem i miłością. Ale żeby połączyć się z własnym systemem wartości i funkcjonować w zgodzie z nim, potrzebujesz uwagi: czasu na rozmyślania, na marzenie o niebieskich migdałach.

Piszesz, że nie wystarczy bronić się przed utratą skupienia; że jako ludzie musimy zanurzać się w coś, co pozwoli nam zapomnieć o całym świecie. Powinniśmy szukać swojego stanu flow. W czym go znajdujesz?

W pisaniu i w czytaniu fikcji literackiej. Chętnie wracam do światów już znanych, jak te wytworzone w powieściach kryminalnych Georges’a Simenona. Ale to poczucie zanurzenia mogę znaleźć także w innych aktywnościach. Naprawdę każdy ten stan zna. To po prostu moment, w którym coś cię całkowicie pochłania. Znika czas, znika ego, rozpływasz się w tym, co robisz. W pieczeniu bajgli, układaniu puzzli albo operowaniu na otwartym mózgu. Flow jest najgłębszą formą skupienia uwagi dostępną człowiekowi, ale też najłatwiejszą do utrzymania. To nie jest wkuwanie faktów na pamięć przed egzaminem. To jak wspinanie się po skale i poczucie, że się z nią stapiasz. Wybitny psycholog Mihály Csíkszentmihályi udzielił mi ostatniego wywiadu w swoim życiu [zmarł w 2021 r. – przyp. red.], a badał flow przez 60 lat. Ustalił trzy wskazówki: zarezerwuj dużo czasu na robienie jednej rzeczy; wybierz cel, który jest dla ciebie naprawdę ważny; niech będzie to coś, co stanowi dość spore wyzwanie. Wtedy masz największe szanse osiągnąć flow. I poczujesz się wspaniale. Bo to najlepszy, najprzyjemniejszy stan dostępny człowiekowi. Możliwe, że ludzkie pragnienie flow zadecydowało o karierze naszego gatunku. Możliwe, że popychało nas do rozwoju, do płynięcia w stronę horyzontu i odkrywania tego, co jest za nim. Warto bronić naszej uwagi, by móc go odczuwać.

Na jakich sprawach ostatnio głęboko się skupiasz?

Kończę pracę nad dwiema książkami, do których badania prowadzę od 12 lat. Jedna dotyczy serii morderstw w Las Vegas, a druga jest biografią Noama Chomskiego. I mam na warsztacie jeszcze kolejną niewielką książkę.

A więc jednak usiłujesz być wielo­za­daniowy i żonglujesz, na przekór włas­nym naukom!

Przeciwnie! Kroję rok na sześciomiesięczne porcje, a zatem przełączam uwagę pomiędzy projektami dość rzadko. Zresztą nie mam złudzeń – Chomsky to gigant. Zanim ukończę badania nad jego życiem, będę miał tyle lat, ile on dziś – 94. Moja uwaga będzie zajęta przez pół wieku!


Johann Hari: Pisarz i reporter. Zasłynął wydaną kilka lat temu książką opisującą systemowe błędy w walce z narkotykami (polski tytuł: Ścigając krzyk). Jego ostatnia publikacja pokazuje, że uzależnienie od ekranów również ma swoje źródło w źle działającym systemie społecznym.

Czytaj również:

Bezmiar nadmiaru Bezmiar nadmiaru
i
„Mystischer Kopf: Meditation”, Aleksiej Jawlensky, 1918 r., Lenbachhaus, Monachium; zdjęcie: domena publiczna
Promienne zdrowie

Bezmiar nadmiaru

Natalia Fiedorczuk

Gdyby twój mózg stracił zdolność ignorowania niektórych bodźców, słyszałbyś wyraźnie każdy dźwięk, czuł każdy zapach, smak i teksturę wszystkiego, z czym styka się twoja skóra. Miałbyś wrażenie, że zaraz oszalejesz od nadmiaru bodźców. Podobnie czują się osoby ze spektrum autyzmu.

To był, zdaje się, 2005 r. Miałam dwadzieścia parę lat i postanowiłam wybrać się na randkę w ciemno. Niewiele pamiętam z tego spotkania, zamazała mi się nawet twarz chłopaka, z którym się umówiłam. Doskonale zapadły mi za to w pamięć zapach, zbyt głośna muzyka w knajpie i mój dyskomfort, gdy nie byłam w stanie skupić się na rozmowie. A także wstyd, że zabrakło mi pewności siebie, żeby poprosić o ściszenie radia. Wtedy trudno byłoby mi przyznać się przed chłopakiem, że na naszej randce przytłoczyły mnie odczucia zmysłowe. Po wielu latach zrozumiałam swoją tajemniczą podatność na nieprzyjemne zapachy i hałas: jestem osobą autystyczną (wolę to określenie od formy „z autyzmem”, która brzmi, jakbym była oderwana od przypadłości, która przecież towarzyszy mi na wszystkich etapach życia!). W pakiecie mam również ADHD – zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi. Medyczne zaświadczenia otrzymałam lata później w następstwie niezliczonych kryzysów i piętrowych kompensacji – prób udawania, że pochodzę z wytrzymalszego miotu niż w rzeczywistości. Obie przypadłości zlały się w jeden, niezdejmowalny garnitur, który dzisiaj mogę nazwać zespołem nielogicznego reagowania.

Czytaj dalej