Już prawie dwa lata żyjemy w pandemii – to ciężki czas nie tylko dla płuc i portfela, ale też dla psychiki.
Od samego początku pisałem i piszę, że koronawirus oznacza gigantyczny, bezprecedensowy kryzys zdrowia psychicznego. To nie jest tylko moja opinia. Porozmawiajcie ze swoim terapeutą: prawdopodobnie usłyszycie, że wolnych terminów nie ma i nie będzie, bo ludzie walą po ratunek drzwiami i oknami.
Ileż to razy padał żart-nieżart, że w dzisiejszych czasach antydepresanty powinny być dodawane do wody w kranie. A już całkiem serio słyszałem od lekarzy, że teraz naprawdę nie jest czas, żeby z tych leków schodzić.
Lekarzem nie jestem, więc stronę medyczną zostawiam specjalistom, a już z całą pewnością nie rozstrzygnę nic w przypadkach indywidualnych. Tutaj refren jest stały i niezmienny – masz problem? Idź do lekarza i się go słuchaj. I owszem, czytaj stoików, ale najpierw słuchaj lekarza. Jestem natomiast filozofem i wiem, jakie czynniki brzegowe definiują sytuację.
Na podstawowym poziomie mamy poczucie zagubienia, niepewności. Lęk o przyszłość, o to, że nie wiadomo, co dalej będzie. Jest taki trafny mem z Fukuyamą: „teraz to byście chcieli koniec historii, co?”. Działa to w makroskali (co dalej ze światem?), działa w mezoskali (co dalej z moim planami, z moją pracą, moim życiem?), ale i w mikroskali. Ostatnie odczułem niedawno na własnej skórze – jadę tramwajem, mam dwie maseczki, jedna na drugiej. I jestem jedynym zamaseczkowanym, nikt się niczym nie przejmuje. Bardzo dziwnie się człowiek wtedy czuje, a właściwie chodzi o to, że nie wie, jak się ma czuć. Mam się bać? Awanturować? Wysiąść?
Prawo ogólne mówi, że ilość wstrząsów w życiu, jakie zniesie nasza psychika, jest ograniczona. Jeżeli jesteśmy twardzi, mamy dużą – jak to się dzisiaj modnie mówi – rezyliencję, no i jeśli czytamy stoików, to możemy znieść dużo. Ale ta wytrzymałość zawsze ma granice, nie jest nieskończona.
To trochę jak z wątpieniem – można kwestionować to i owo, ale nie można zakwestionować wszystkiego naraz. Czegoś zawsze się trzeba trzymać. I to właśnie nam COVID-19 bez pudła umie odebrać: trzęsie naraz wszystkimi filarami naszego doświadczenia. Stąd poczucie, że „świat się wali”, stąd metafizyczny dygot – czyli poczucie, że zbyt wiele spraw chwieje się naraz. Dostaję jeden cios, chcę uciec w drugą życiową alejkę, ale tam dostaję kolejny, nie mam, gdzie się schronić. Wszystkie dotychczasowe bezpieczne miejsca stają się groźne, nie muszę już wychodzić ze strefy komfortu, bo strefę komfortu mi odebrano. To jest bardzo trudny moment, którego nasza psychika może nie wytrzymać.
Ale to nie wszystko. Pandemia oznacza też bezprecedensowe zakwestionowanie samej racjonalności świata, w którym żyliśmy. I tutaj może być bez przesady porównana… no, może nie z wojną, ale z wielką depresją czy polską transformacją ustrojową na pewno. Zasady nagle się zmieniły, wszystko, czego nas uczono, stanęło na głowie. Brzmi abstrakcyjnie? Wyjaśnię.
Nie da się żyć w świecie stuprocentowo chaotycznym. To jest dobre może dla Epikura, ale nie dla współczesnego człowieka. Zawsze podkreślam, że obecnie wyzwaniem stoika jest nauczyć się żyć w świecie, który już nigdy nie będzie wydawał się tak logiczny i racjonalny, jak mógł się wydawać kiedyś.
Niemniej jednak, w praktyce jakieś robocze racjonalizacje musimy stosować. W codziennym życiu i działaniu przyjmujemy sobie pewną logikę, bo nie da się wszystkiego co dzień wymyślać od nowa. Tak nie dałoby się pracować, obsługiwać technologii, żyć w społeczeństwie, żyć w ogóle. Posługujemy się schematami, skrótowcami, bo są wygodne i konieczne. Bez nich życie byłoby ciągłą szarpaniną – która się ziściła właśnie w pandemii!
Koronawirus uderzył nie tylko w nasze płuca, ale i w racjonalność świata, w którym żyjemy. Przykłady? Moje pokolenie wychowano na obietnicy podróży i otwartych granic – z dnia na dzień okazało się, że można wrócić do Europy drutów kolczastych.
Jeszcze ważniejsze są codzienne kontakty międzyludzkie. Od zawsze mówiono nam, że trzeba się odwiedzać, spotykać, że „siedzieć w domu przed komputerem” to źle, bo „prawdziwe życie” jest wtedy, kiedy wyjdziemy z pokoju i spotkamy się z innymi. I to właśnie zakwestionował COVID-19. Nagle okazało się, że wyjście z domu i spotkanie z ludźmi może być śmiertelnie niebezpieczne. Szczególnie dla seniorów. Przez całe lata „odwiedzić babcię” było synonimem dobrego uczynku. I to stanęło się na głowie, nagle musimy się zastanawiać, czy babci tym nie zabijemy.
Ta zmiana perspektywy jest naprawdę bardzo, bardzo trudnym doświadczeniem i nie jest bynajmniej zmianą praktyczną. Jest właśnie podważeniem samej logiki świata, w którym żyjemy. Wszystko, czego byliśmy nauczeni, wszystko, co kazano nam uznawać za racjonalne, logiczne i oczywiste, niespodziewanie się rozsypało. A my musimy codziennie to składać od nowa.
I jest to ogromnie trudne.