Czarownicy szkodzący zza grobu
Wiedza i niewiedza

Czarownicy szkodzący zza grobu

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 2 minuty

Być może czytelniczki i czytelnicy słyszeli o „synodzie trupim” z 897 r. Zwłoki papieża Formozusa zostały wyciągnięte z grobu i przystrojone w urzędowe szaty, po czym rozpoczął się pośmiertny proces. Nie była to parodia procedury sądowej: nieżywego Formozusa ponoć nawet przesłuchiwano. Ostatecznie został uznany za winnego – jego ciało okaleczono, sprofanowano i wrzucono do Tybru.

Jakkolwiek przedziwna wydaje się ta historia, okazuje się, że w czasach nowożytnych na terenach współczesnej Polski odbywały się równie makabryczne praktyki – w pewnym sensie jeszcze bardziej niesamowite, bo mające związek z „magią pośmiertną”. Wszyscy wiemy o procesach czarownic, które płonęły na stosach. Znacznie mniej znany jest fakt, że między XVI a XVIII w. na Śląsku i Morawach powszechnie sądzono czarownice i czarowników nierozpoznanych za życia, którzy podobno szkodzili zza grobu. Magia posthuma Daniela Wojtuckiego to pionierskie oraz imponujące dzieło poświęcone temu zagadnieniu.

Jeśli pojawiały się jakieś niepokojące zjawiska, epidemie, choroby ludzi czy zwierząt, jeśli ktoś widział rogatą postać, jeśli kogoś znienacka coś dusiło albo kiedy zimna zjawa napastowała kobiety – podejrzenie padało na niedawno zmarłą osobę. Wtedy należało odkopać grób i sprawdzić stan zwłok, zwłaszcza gdy nad mogiłą słyszano czasem tajemnicze „mlaskanie”. Jeżeli nie zaobserwowano stężenia pośmiertnego i dodatkowo zauważono, że odzież, w której pochowano daną osobę, została „nadgryziona”, było jasne, kto jest winien opisywanych nieszczęść. Wówczas nieboszczyka sądzono.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Podczas procesów czarownic za kluczowe uznawano przyznanie się do winy (stąd brała się „konieczność” tortur). W przypadku zmarłych było to niemożliwe, dlatego tak dużą wagę przywiązywano do zeznań pokrzywdzonych, którzy musieli przysięgać, że nie wymyślili swoich koszmarów sennych i że podczas ataku zjawy byli trzeźwi. Gdy orzeczono winę, najbezpieczniej było nieboszczyka unicestwić – najlepiej w ogniu. Niekiedy tłum, porwany entuzjazmem, odkopywał większą liczbę ciał i na cmentarzach dochodziło do prawdziwej makabrycznej hekatomby, podczas której niszczono kilkadziesiąt zwłok za jednym razem (wierzono, że zmarli mogą zarażać innych pochowanych w pobliżu, sprawiając, że oni również stawali się niebezpieczni). Z tego powodu na cmentarzach organizowano pilnujące mogił straże.

Ktoś mógłby powiedzieć, że to kolejny przejaw starosłowiańskiej wiary w upiory, ale prawdziwe apogeum tego zjawiska miało miejsce dopiero w pierwszej połowie XVIII w. i można się tu dopatrywać raczej wpływów germańskich. 

Wojtucki oparł swoje badania na ogromnej ilości materiałów archiwalnych i relacji kronikarskich, z których zrekonstruował niepokojący świat, pełen strachu, mrocznych wierzeń oraz praktyk. Magia posthuma to niemal 600-stronicowa kopalnia wiedzy o zapomnianych wymiarach historii. Choć spełnia ona wszelkie kryteria pracy naukowej, jest pozbawiona specjalistycznego żargonu i czyta się ją znakomicie, jak udane dzieło popularyzatorskie. Książka jest na tyle skrupulatnie i przejrzyście opracowana, że zawiera nawet chronologiczny wykaz – w formie tabeli – wszystkich poznanych przez autora przypadków magii pośmiertnej. Szczególnie czytelniczki i czytelnicy z okolic Wrocławia mogą tam znaleźć wiele frapujących faktów o swoim regionie.

 

Czytaj również:

Zwierzęta mówią
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Wiedza i niewiedza

Zwierzęta mówią

Tomasz Wiśniewski

Zachodni filozofowie od zawsze mieli swego rodzaju obsesję na punkcie pytania: „Co nas różni od zwierząt?”. Jedną z częstych odpowiedzi była rzekoma wyjątkowość posiadania języka i związanego z nim „rozumu”. Tego rodzaju poglądy, spotykane od Arystotelesa przez Kartezjusza po Heideggera, nie są niewinne: całkiem konkretnie przekładają się na nasz stosunek do zwierząt oraz na ich życie.

W swojej fascynującej książce Eva Meijer, która łączy kompetencje filozoficzne z wnikliwą znajomością najnowszych ustaleń naukowych, uświadamia nam, że na ogół przyjmujemy bardzo wąskie rozumienie języka, redukując go do tego, co sami potrafimy zakomunikować. A także znakomicie ukazuje, że różne definicje języka zostały tak utworzone, by wykluczyć z niego (inne) zwierzęta. Podobne problemy dotyczą wielu popularnych pojęć, takich jak choćby instynkt. Zazwyczaj wiążemy go ze zwierzętami, a jeśli widzimy w sobie zachowania „instynktowne”, uznajemy je za „niższe”. Nasza mowa jest pełna tego rodzaju uprzedzeń. Meijer zadaje sobie trud przebrnięcia przez gąszcz ukrytych antropocentrycznych założeń ludzkiego języka.

Czytaj dalej