Jesteśmy z dziennikarzem Pawłem Smoleńskim na Sycylii, u przyjaciółki, która prowadzi hotel. Za oknem – morze. Zatoka otwiera ramiona w kierunku Grecji. Widmo dalekiego okrętu, bliskie punkciki kajaków i kutrów.
– To tutaj – mówi Caterina – w VIII w. przed Chrystusem dopłynęli pierwsi Grecy.
Stajemy z Pawłem plecami do wody, żeby zobaczyć, co widzieli przybysze: dymiący wulkan, dromadery wzgórz w marszu do wodopojów…
Informacja o Grekach, jak wiele innych, mogłaby pozostać martwym punktem turystycznego folderu, lecz jakoś nim nie jest. Nie dlatego, że ćwiczymy wyobraźnię i silimy się na wyszukiwanie sensu zjawisk, które same w sobie nie muszą mieć znaczeń. Możliwe, że mają tylko ruch, statykę, siłę przyciągania wzroku. Przyczyna tego, że to, co widziane, przekłada się w nas na to, co poruszające, jest inna. Istnieje ich co najmniej kilka.
Po pierwsze – poznaliśmy w Katanii księdza, który prowadzi duszpasterstwo odrzuconych. Nie, nie uparł się, żeby służyć na marginesach „przyzwoitego” świata. Prawie pół wieku temu dostał przydział na jeden z takich marginesów, niezliczonych pod słońcem, rozejrzał się, zobaczył, że zamieszkują go prostytutki męskie, żeńskie i wielopłciowe, usiadł w konfesjonale, usłyszał płacz i uznał, że takie jest jego zadanie: słuchać płaczących. Pytać, czy coś może dla nich zrobić. Ksiądz pewnie nosił już w sobie słowa Świętego Pawła: „Nie masz Żyda ani Greka; nie masz niewolnika ani wolnego; nie masz mężczyzny i niewiasty; albowiem wszyscy jednym jesteście […]”. Ale może nie były mu wcale potrzebne i obraz świata ludzi równych wbrew nierównościom wydał mu się tak naturalny jak nam wszystkim – hen, w podstawówce – zanim dotknie nas żądło uprzedzeń?
Po drugie – spotkaliśmy u Cateriny czarnoskórego chłopca z Mali. Chłopak uciekł z domu, bo został niesłusznie oskarżony o zbrodnię. Szedł, trochę jechał, miesiącami do Libii. Harował za darmo, został pobity. Pod pokładem łodzi dostał się na Lampedusę, potem do wspólnoty imigrantów we Włoszech. Trafił do Cateriny na coś w rodzaju hotelarskiego stażu, ale skończył 18 lat i zgodnie z prawem europejskim straciłby opiekę państwa włoskiego. Tyle że Caterina zaproponowała mu stałą pracę. Nie wiem, czy dlatego, że czytała Świętego Pawła albo Homera. Chyba z odruchu serca. Empatycznej wyobraźni, która pozwoliła jej zobaczyć, jak będzie wyglądało życie dobrego chłopca o strasznym losie i o czarnej skórze w świecie bez reguł, w kraju triumfującej Ligi Północnej.
Jest wiele znaków na ziemi i niebie, które mówią, że warto wrócić do utraconego punktu w przeszłości, gdzie spotyka się każde dzisiaj, Grek z Żydem, Jezus z Antygoną. Punktu, w którym gromadzą się historie wędrowców bez względu na to, skąd płyną i dokąd. Sceny spotkań ludzi, których wysiano w różnych punktach ziemi. Którzy niczego o sobie nawzajem i o sobie samych wcześniej nie wiedzieli aż do chwili, kiedy natrafili na siebie.
Siadamy z Pawłem w barze na brzegu przed skałami – zastygłym iłem, którym cyklop rzucał w uciekającego Ulissesa. Zważmy: kiedy Polifem spytał króla Itaki o imię, ten odpowiedział mu „Nikt”. Kiedy więc Ulisses wbił mu w jedyne oko płonącą żerdź, cyklop wzywał pomocy, słusznie krzycząc, że zranił go nikt. „Jakże bliski mi jest cyklop” – mówi w wierszu Krzysztof Karasek, nasz poeta współczesny. Jakże bliski mógłby być nam wszystkim, których przecież coś boli, lecz nie wiemy co. Życie samo, które nie wiemy, czym jest. Którzy nie umiemy wytłumaczyć sobie przyczyn własnego cierpienia.
Patrzymy z okien hotelu Palladio w Naxos, myśląc, że przesiadka z okrętu na ponton nie zmienia tożsamości rybaka Jezusa ani awanturnika Ulissesa. Wszyscy podróżują. Wszyscy mają własne opowieści. Mamy wielkie szczęście, że miejsce, które dla wielu stało się dzisiaj cmentarzem, może być dla nas soczewką człowieka, jego losu, zmagań, cierpień i wyzwoleń. Morze Śródziemne.
Ci, którzy dziś decydują, kogo przyjąć, kogo odrzucić, byli tymi, którzy kiedyś się błąkali lub będą się błąkać, czasem z powodzeniem, zawsze z wielką stratą. Pod naporem osobistej nieobojętności chce mi się powiedzieć: zgódźmy się, że czas nie istnieje. Każdy człowiek dzisiejszy jest człowiekiem pradawnym. Każdy czas historyczny jest czasem archaicznym i wiecznym. Każdy człowiek odwieczny jest człowiekiem przyszłości. A wszyscy spotykamy się w godzinie mitu. W śródziemnomorskiej godzinie siostrzeństwa, braterstwa. Albo obojętności, zła i niezrozumienia, że każdy ból nas wszystkich boli tak samo.
Przez tyle lat powtarzaliśmy światu, że nie jesteśmy ludźmi porządku jałtańskiego, ale śródziemnomorskiego. I co?