Cały świat dąży do zwiększenia konsumpcji mięsa. Różnicę robi tutaj prawie 1,5 mld Chińczyków, wielu spośród nich staje się coraz zamożniejszymi i domaga się dostępu do mięsnych dóbr. Na chwilę obecną nie osiągają jeszcze naszych standardów – w Europie jedna osoba konsumuje rocznie 80–90 kg mięsa, w Chinach jest to 35 kg na osobę. Jeśli osiągną nasz poziom, będzie to poważny problem – twierdzi Enrico Parenti, reżyser filmu Sojalizm, z którym rozmawia Dariusz Kuźma.
Dariusz Kuźma: Film dokumentalny o katastrofalnym wpływie masowej produkcji wieprzowiny na i tak zaburzoną równowagę środowiskową Ziemi musi być w taki czy inny sposób osobisty. Dlaczego poświęciłeś na Sojalizm kilka lat życia?
Enrico Parenti: Odkąd pamiętam, interesowałem się kwestią zagrożeń wynikających z przesadnej produkcji oraz bezrefleksyjnej konsumpcji mięsa, więc próba zgłębienia tego tematu za pomocą formy filmowej filmowymi narzędziami wydawała mi się czymś naturalnym. Nie mam zamiaru nikogo nawracać, przekonywać do wegetarianizmu, sam zresztą nie jestem stuprocentowym wegetarianinem, bo jem ryby. Chciałbym po prostu szczerej i otwartej dyskusji w temacie, który naprawdę dotyczy nas wszystkich. Podobnie do tego podchodzi Stefano Liberti, współreżyser Sojalizmu i autor książki Władcy jedzenia (Wydawnictwo Agora, 2019 r., tłumaczenie: Ewa Nicewicz-Staszowska, przyp. red.), która jest w pewnym sensie powiązana z naszym z dokumentem, lecz kreśli znacznie szerszą perspektywę. W filmie z racji ograniczeń czasowych skupiliśmy się na Chinach, wieprzowinie i soi, bo zaczynaliśmy w 2015 r., niedługo po tym, jak chińskie Shuanghui Group, (dziś WH Group) nabyło amerykańskie Smithfield Foods, jednego ze światowych potentatów wieprzowiny.
Pokazujecie napędzaną korporacyjnymi pieniędzmi przemysłową produkcję wieprzowiny z perspektywy zawiłej sieci powiązań, w której łączą się zamknięcie amerykańskiego rynku na małych producentów, wycinanie połaci brazylijskiej Amazonii i proces zagarniania ziemi w afrykańskim Mozambiku. Ale jaka jest w ogóle geneza tego wieprzowo-sojowego szału?
To oczywiście temat rzeka, ale głównym katalizatorem procesu są Chiny, które w ciągu ostatnich 15–20 lat zaczęły eksportować soję w niewyobrażalnych ilościach, żeby wykarmić hodowane na mięso zwierzęta. Domowa produkcja wcześniej im wystarczała, ale wraz z przyrostem populacji, rozwojem gospodarki i gigantycznym wzrostem PKB w narodzie pojawiły się nowe potrzeby. Chiny borykają się z problemem erozji i uprzemysłowienia miast, co skutkuje ograniczaniem terenów uprawnych, więc państwo zdecydowało się zwrócić w kierunku produktów wysokokalorycznych, w tym mięsa. Więcej hodowanych zwierząt oznacza większe wydatki na paszę, więc postawiono na tanią i sprawdzoną soję. Następnie zaczęły zachodzić procesy prowadzące do zwiększenia ilości i wydajności produkcji soi, ponieważ populacja wciąż rosła, ludzie żądali mięsa, a więc należało hodować, karmić i zabijać więcej zwierząt, i robić to szybciej niż kiedyś.
Ale jednocześnie Chiny uzależniły się od wielu czynników zewnętrznych.
Trzeba pamiętać, że nieco ponad pół wieku temu ten kraj zaznał jednej z największych klęsk głodowych w historii – szacuje się, że umrzeć mogło nawet 36 mln ludzi. Dzisiaj Chiny są globalną potęgą i chcą się zabezpieczyć przed podobnymi przypadkami, a że partia rządząca jest partią autorytarną, była w stanie wpoić ludziom pożądany przekaz: społeczeństwo się bogaci, a symbolem tego bogactwa jest szeroka dostępność mięsa. Szczególnie wieprzowiny, która ma ogromne tradycje w chińskiej kulturze. Tamtejszy rząd obawia się rzecz jasna uzależnienia się kraju od eksportu i wciąż trwa dyskusja, w jaki sposób temu przeciwdziałać, przykładowo w planach jest ograniczenie spożycia mięsa do 2030 r., ale na razie wygląda to tak, a nie inaczej.
Podajecie w Sojalizmie, że problem jest znaczący, ale punkt krytyczny Chiny osiągną w ciągu 10–20 lat, gdy przyłączą się do nich inne rosnące gospodarki z setkami milionów ludzi do wykarmienia, choćby Nigeria czy Pakistan.
Prawda jest taka, że to nie jest problem krajów rozwijających się, lecz całego świata. Jedną z pierwszych rzeczy, do których dąży każde zamożniejące państwo, jest wzrost spożycia mięsa. Dlaczego? Ponieważ mięso przez całe wieki kojarzyło się ludziom z luksusem.
Nie wiem, jak było w Polsce po drugiej wojnie światowej, ale w latach 50. i 60. konsumpcja mięsa wzrosła we Włoszech kolosalnie. Moja babcia rolniczka zjadała kiedyś jedną świnię rocznie. Więcej się po prostu nie dało, dlatego mięso trafiało na stół od święta bądź przy specjalnych okazjach. Po wojnie kraj zaczął się błyskawicznie uprzemysławiać, pojawiły się nowe technologie, więcej sposobności kupienia mięsa – i po niższych niż dotychczas cenach.
Zaczęły pojawiać się także pierwsze oznaki nieuregulowanej przesady?
W rezultacie powstały pierwsze uprawy monokulturowe, które pomagają nadążyć za popytem hodowców zwierząt, a niektóre państwa stały się głównie dostawcami. Wystarczy wziąć pod uwagę, że przez większość historii gatunku ludzkiego produkcja pszenicy wynosiła tonę na hektar. Dzisiaj w niektórych miejscach dochodzi do 14 ton na hektar. Cały świat włożył wiele wysiłku w to, żeby wypracować technologiczne metody usprawniające i przyśpieszające cały proces, a dzisiaj korzystają z tego głównie korporacje, bo przy ich natężeniu produkcji i cenach mali rolnicy nie mają szans na przebicie. W poczet tych technologii wliczam oczywiście GMO, również w Europie, do której żywność genetycznie modyfikowana trafia mimo ograniczeń.
Co masz na myśli?
Uprawa GMO jest w Unii Europejskiej zakazana, ale prawda jest taka, że spora część paszy, którą karmione są zwierzęta, pochodzi z Brazylii i Argentyny. Nie jest to zabronione, bo cały świat jest w taki czy inny sposób uwikłany w ten system produkcji mięsa. Nie wspomnieliśmy o tym w filmie, ale większość producentów wieprzowiny w Rumunii należy do Smithfield Foods, czyli chińskiego WH Group. Po spotkaniu z publicznością w Polsce dowiedziałem się też, że podobno spora część tutejszych kurczaków pochodzi od Smithfield.
Czy można w takim przypadku powiedzieć, że Chińczycy robią dokładnie to samo, co robiły Europa i Stany Zjednoczone?
Oczywiście. Cały świat dąży do zwiększenia konsumpcji mięsa. Różnicę robi w tym przypadku prawie 1,5 mld Chińczyków, wielu staje się coraz zamożniejszymi i domaga się dostępu do mięsnych dóbr. Na chwilę obecną nie osiągają jeszcze naszych standardów – w Europie jedna osoba konsumuje rocznie 80–90 kg mięsa, natomiast w Chinach to obecnie 35 kg na osobę. Jeśli osiągną nasz poziom w Chinach, będzie to poważny problem, ale z drugiej strony trochę trudno nam ich pouczać w tym kontekście, skoro wciąż spożywamy trzy razy więcej mięsa od nich. Zmiana myślenia musi więc zajść w Europie czy w Stanach Zjednoczonych, a nawet więcej – powinna tam mieć swój początek.
I Chinom naprawdę opłaca się sprowadzać soję z Brazylii, zamiast sięgnąć gdzieś bliżej?
Nie bardzo mają wyjście.
W Wietnamie czy Tajlandii nie ma terenów nadających się na uprawę monokulturową. W zasadzie nie ma ich na całym świecie. W Brazylii, która rocznie eksportuje około 90 mln ton soi, udało się to wyłącznie kosztem wycinki lasów w Mato Grosso, przez którą zmienił się cały system opadów w tym regionie.
W Argentynie znaleźli tereny, które nie były licznie zamieszkane, ale w Mozambiku rządowy projekt Pro-Savana mający umożliwić zakup ziem brazylijskim inwestorom, a w ogólnej perspektywie Chinom, oznaczał wysiedlenie kilku milionów ludzi. I dlatego ostatecznie upadł. Sęk w tym, że inne inicjatywy, które nie upadły, doprowadziły do nieodwracalnych zmian. Istnieje poparta dowodami teoria, że do powstania martwej strefy w Zatoce Meksykańskiej przyczyniła się właśnie moda na monokultury.
Żyjemy w świecie, który bacznie przygląda się poczynaniom wielkich korporacji. Dlaczego tak mało mówi się o tym w środkach masowego przekazu?
W Europie i Stanach Zjednoczonych świadomość jest coraz większa. Szczególnie, że jeszcze pięć lat temu nikt nie orientował się w skali zagrożenia. To stosunkowo nowa sprawa. Problemem nie są zresztą same korporacje, które zawsze skupiały się głównie na zarabianiu pieniędzy kosztem wszystkiego, lecz koncentracja władzy w rękach kilku międzynarodowych gigantów dyktujących, co jemy, jak jemy i za ile jemy. Czyli w szerszej perspektywie problemem jest również polityka rządów, które pozostawiają niektóre sprawy bez regulacji. Nie da się oczywiście zniwelować spożywania mięsa, jest ono ściśle związane z rozwojem gatunku ludzkiego, ale można je ograniczyć. Przez ostatnie pół wieku w zamożnych krajach jedliśmy mięso tak, jakby jutra nie było. A przecież jest i robi się coraz mniej ciekawe. Dziś każdego roku zabija się około 70 mld zwierząt. Siedemdziesiąt miliardów! Z tego 66 mld to kurczaki.
Trudno to w ogóle objąć wyobraźnią…
Pewnie, że trudno, ale problemem nie są wyłącznie warunki, w jakich hoduje się zwierzęta, by pozbawiać je życia. W Chinach istnieją miejsca, w których dzięki technologii można zabijać 600 świń na godzinę. Dlatego warto spojrzeć na całość właśnie z perspektywy ilościowej. Często słychać głosy, że żyjemy na przeludnionej planecie, i to jest fakt. Tyle że przeludnionej nie przez ludzi. Nas jest 7 mld i spora część dożywa mimo wszystko kilkudziesięciu lat. Świnie hodowlane żyją przeciętnie sześć miesięcy, kurczaki natomiast zaledwie 40–50 dni. Stają się ładnie opakowanym mięsem, a na ich miejsce wchodzą nowe, które przetrwają tyle samo. I tak 70 mld razy. To jest prawdziwe przeludnienie.
Co w takiej sytuacji może zrobić jednostka? Ty i inni dokumentaliści realizujecie filmy, aktywiści walczą protestami, a co ma począć Kowalski, który znaczną część życia poświęca na pracę i życie domowe, a w pobliżu miejsca zamieszkania ma same supermarkety?
Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Myślę jednak, że podstawą jest wypracowanie w sobie dyscypliny i spożywanie mniej mięsa. Tak po prostu. Nie mówię, aby wracać do korzeni i jeść kilogram na rok, ale w Europie wystarczyłoby ograniczenie spożycia do 20–30 kg rocznie. Uwierz mi, to i tak dużo, a naszym ciałom w zupełności wystarczy. Kolejnym krokiem jest przyglądanie się temu, co jemy. Z wielkimi sieciami trudno rozmawiać, ale warto indagować mniejszych sprzedawców, żeby sprowadzali żywność nie z hodowli przemysłowej. Właśnie tam zwierzęta cierpią najbardziej, a przy okazji tworzą się tony ścieków, które swoją toksycznością skażają rzeki i jeziora oraz utrudniają życie ludziom, którzy są zmuszeni mieszkać w okolicy. Przy okazji Sojalizmu jeździmy wraz ze Stefano po świecie i staramy się edukować ludzi. Bardzo pomocna jest w tym telewizja. W Polsce film też zostanie w niej wyemitowany, prawa kupił TVN.
Ludzie mimo wszystko wielokrotnie udowodnili na przestrzeni wieków, że nie można im całkiem ufać w kwestii myślenia o przyszłości planety. Jest jakaś szansa na inny ratunek?
Technologia. Jestem przekonany, że w ciągu nadchodzących 10 lat pojawi się moda na już istniejące roślinne burgery, które będą stuprocentowo symulować prawdziwe mięso. Dzisiaj różnica jest jeszcze zauważalna, choć trzeba przyznać, iż iluzja jest niesamowita, ale dojdziemy do punktu, w którym alternatywa będzie wyglądała i smakowała tak samo, a jednocześnie będzie lepsza i zdrowsza. Najważniejsze dwa typy to obecnie Beyond Burger oraz Impossible Burger, ale powstaje coraz więcej start-upów pracujących nad ulepszaniem technologii. W Warszawie widziałem je w Meet & Fit i Krowarzywach. Z tym że duże sieci też zauważają rosnącą potrzebę na takie produkty – niedawno Burger King ogłosił, że włączy je do swojego jadłospisu.
Rzeczywiście smakują jak mięso wieprzowe czy wołowe?
Miałem dotychczas okazję spróbować je zaledwie kilka razy, ale tak – smakują. Naukowcy zanalizowali mięso na poziomie molekularnym i odtworzyli jego właściwości za pomocą składników roślinnych. Statystyki mówią same za siebie: wytworzenie Beyond Burgera wymaga 99% mniej wody i 46% mniej energii, a emisja CO2 jest w całym procesie mniejsza o 90%. Należy poświęcić swoje nawyki żywieniowe dla dobra planety i ograniczania cierpienia zwierząt. I sądzę, że wiele osób się ze mną zgodzi. Masz rację co do tego, że ludzie nie są jako ogół zbyt odpowiedzialni, ale jeśli dostają solidną alternatywę, zmiany przychodzą im znacznie łatwiej.
Brzmi optymistycznie, ale jeśli się uda, pozostaną hektary upraw w różnych częściach świata, które nie będą już potrzebne i nie będą generować zysków wielkim korporacjom.
To prawda, ale świat cały czas prze do przodu. Kiedyś ludzie jeździli konno, potem przyszły samochody i stały się masowym środkiem transportu. Elektrownie jądrowe zastępują te węglowe. W pewnym momencie przestaniemy być zależni od ropy. Ekonomia to ekonomia, korporacje będą musiały to przyjąć i przełknąć, i na pewno znajdą inne sposoby na zarobek.
Jeśli do tego nie dojdzie, prognoza głosi, że w roku 2050 będzie się zabijało 120 mld zwierząt rocznie…
Taka jest rzeczywiście prognoza, tyle że to teoria, bo nie ma miejsca na Ziemi ani na dodatkowe 50 mld zwierząt do uboju, ani na kolejne dziesiątki hektarów monokultur jak soja. Da się zapewne wyciąć jeszcze więcej lasów w Brazylii czy Argentynie, ale w Afryce proces jest w zasadzie nie do przeprowadzenia. Bo tam na odpowiednich terenach mieszka mnóstwo ludzi. We wspomnianym Mozambiku projekt Pro-Savana zakładał wysiedlenie 6 mln ludzi i się nie udało, a za 20 lat na tych terenach ma mieszkać wedle prognoz 15 mln. Półtora miliarda ludzi w Chinach, kolejny miliard w Indiach i dynamiczny rozwój Afryki sprawiają, że nie ma czasu na przekonywanie wszystkich. Potrzebujemy natychmiast dobrych rozwiązań, a te moim zdaniem może dostarczyć tylko rozwój technologiczny. I zmiana przyzwyczajeń żywieniowych.
Film „Sojalizm” można było obejrzeć na 16. Festiwalu Filmowym Millennium Docs Against Gravity