Pod koniec stycznia 2022 r. zmarł Thich Nhat Hanh, wietnamski mistrz zen, działacz pokojowy, nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla przez samego Martina Luthera Kinga. Propagator głębokiej ekologii i buddyzmu zaangażowanego, autor ponad stu książek, trener uważności, ale także uchodźca, zmuszony do przebywania poza swoim krajem przez ponad 40 lat.
Nhat Hanh był jednym z wielkich nauczycieli, którzy w latach 60. ubiegłego wieku zaszczepili buddyzm na Zachodzie, obok takich postaci jak Shunryu Suzuki z Japonii czy Koreańczyk Seung Sahn. Siadam do pisania tego felietonu w tydzień po jego śmierci, w świątyni Từ Hiếu, w której jako szesnastoletni chłopiec zaczynał swój trening zen, i do której przed kilkoma laty powrócił, aby dożyć tam swoich dni, skremowano dziś jego szczątki.
Będzie pamiętany przede wszystkim jako twórca metody mindfulness, święcącej na Zachodzie sukces niebywałych wręcz rozmiarów, a jednocześnie w jakimś sensie skompromitowanej. Okazało się, że trening uważności świetnie komponuje się z takimi aspektami zachodniej kultury jak nacisk na wydajność i sukces osobisty. Kapitalizm szybko kupił mindfulness i przerobił na jeszcze jedno narzędzie do mnożenia zysków, co pokazuje, że techniki medytacyjne same w sobie nie implikują bardziej etycznych czy empatycznych postaw. Myślę, że we współczesnej zachodniej kulturze, w której prawie każdy i każda coś tam praktykuje, trzeba to powtarzać do znudzenia: bez głębokiej, trudnej i niekończącej się pracy nad własnymi egoistycznymi ograniczeniami, ćwiczy się tylko sztuczki.
Siła współczucia
I dlatego żegnając Nhat Hanha, warto przypomnieć, że idea mindfulness narodziła się podczas wojny i była pomyślana jako technika do budowania pokoju. W swojej książce o strachu (Fear: Essential Wisdom for Getting through the Storm, 2014) Nhat Hanh wspominał pewną scenę: w Wietnamie toczyła się wojna, on czekał na prowizorycznym, opustoszałym lotnisku na transport do dotkniętego powodzią miasta Da Nang. Oprócz niego znajdował się tam jeszcze tylko jeden człowiek, był to żołnierz amerykański. Mnich wyczuł lęk tego młodego człowieka, którego wysłano do obcego kraju, żeby narażał swoje życie i odbierał życie innym. Pragnąc rozbroić ten lęk, powiedział: „musisz bardzo obawiać się Wietkongu”. Było to niestety najgorsze z możliwych zagajeń, Amerykanin przestraszył się jeszcze bardziej. Sięgając już właściwie po broń, zapytał: „Ty jesteś z Wietkongu?”. Nhat Hanh wyczuł, że od tego, jak odpowie, zależy jego życie. Spróbował więc, pokonując własny lęk, zareagować maksymalnym współczuciem – i to zadziałało, lęk zmniejszył się także po drugiej stronie, otworzyła się możliwość pokojowego wybrnięcia z sytuacji. Przynajmniej w tamtej pojedynczej sytuacji nikt nie musiał zginąć.
Oczywiście zawsze można powiedzieć, że musiały zadziałać także inne czynniki, że gdyby Amerykanin był w tym momencie gotów zabić mnicha, po prostu by to zrobił – nie wiemy, jak dokładnie było. Sama jednak myśl, żeby o śmiertelnym wrogu pomyśleć z autentycznym współczuciem (nie z litością, ale ze współczuciem) – jest radykalna. Wypróbujmy ją na sobie, w odniesieniu do kogoś, kto naprawdę zalazł nam za skórę, nawet jeśli nie sięgał jeszcze po broń.
Dla mnie w opowieści Nhat Hanha najciekawsze jest pewien szczegół: otóż podczas opisanej sceny dotarło do niego, a w każdym razie tak to potem relacjonował, że nie byłby w stanie zrekonstruować motywacji żołnierza ani ciągu przyczynowo-skutkowego, który doprowadził do ich spotkania. Zrozumiał, że każda interpretacja intencji tego drugiego będzie przynajmniej trochę błędna – dotyczy to zresztą wszystkich sytuacji, w których przypisujemy ludziom takie lub inne motywy działania. I większości innych sytuacji też.
Jest to chyba najważniejsza lekcja, jaką wynoszę z nauk Nhat Hanha: zawsze jest się trochę w błędzie. To trudna nauka, bo chyba najbardziej na świecie boimy się nie mieć racji. Jest jednak coś niemal zabawnego w odkrywaniu, że nigdy jej nie mamy.
Ćwiczenia z uważności
Inny znany motyw z Nhat Hanha przypominała jakiś czas temu Maria Popova (autorka wartego polecenia bloga „The Marginalian”). W jednej ze swoich książek mistrz proponował ćwiczenia z uważności możliwe do wykonania w zwykłych, codziennych sytuacjach.
Weźmy taką czynność jak jedzenie mandarynki. Człowiek przepełniony gniewem z pewnością nie doceni jej smaku. Gdyby jednak spróbować naprawdę ją zauważyć – nie tylko jako zakupiony w sklepie produkt, ale także jako owoc pewnego drzewa, obdarzonego liśćmi i korzeniami, rosnącego w słońcu i deszczu, co to zmieni? Drzewo, słońce i deszcz przynależą do mandarynki, ona zaś nie istnieje oddzielnie od tych zjawisk, tylko „między-istnieje” wraz z innymi bytami i procesami na planecie (o pojęciu „interbeing” już kiedyś tutaj pisałam). Takie ćwiczenie powinno przełożyć się na wdzięczność i zupełnie inną, od czysto konsumenckiej, relację z owocem, który mamy szczęście trzymać w dłoniach.
Bardzo łatwo powiedzieć, że to naiwne. O większości prostych prawd można to powiedzieć, do momentu, w którym nie spróbujemy naprawdę wziąć ich sobie do serca. Wtedy te bardzo proste sprawy stają się trudne.
Przećwiczyłam medytację z mandarynką i doszłam do wniosku, że czegoś w niej jeszcze brakuje: oprócz drzewa, słońca i deszczu, należałoby wziąć pod uwagę również środki chemiczne, których używa się podczas masowej uprawy i transportu cytrusów. Należą do nich środki grzybobójcze: imazalil i tiabendazol. Oba silnie zaburzają ludzką gospodarkę hormonalną. Imazalil prawdopodobnie jest rakotwórczy. A więc trzymając w dłoni mandarynkę, z dużym prawdopodobieństwem dotykamy trucizn, które najpewniej i tak mamy już w naszych organizmach (na marginesie: cytrusy warto myć przed obraniem). A więc słońce, deszcz, ziemia, drzewo, imazalil, kapitalizm.
Czy to znaczy, że metoda Nhat Hanha jest nieaktualna? Myślę, że wręcz przeciwnie. Obecność potencjalnie niebezpiecznych związków chemicznych w naszym jedzeniu wodzie i powietrzu to jeszcze jeden dowód na niemożliwość oddzielenia ludzkiego życia od życia całej planety. O powiązaniu wszystkich bytów i procesów na Ziemi, o konieczności odnowienia poczucia przynależności do ziemskiej wspólnoty mówi się ostatnio coraz więcej. Ale i do tej sprawy odnosi się zasada: łatwo powiedzieć, trudniej wykonać.
Zrealizowanie tej prawdy we własnym życiu jest tak samo trudne, jak zachowanie przytomnego umysłu podczas kłótni, w której bardzo chce się mieć rację. Mindfulness jest jednym ze sposobów zbliżenia się do tego celu – o ile rozumiemy, że jest tylko narzędziem.