O wszechprzenikaniu
Ziemia

O wszechprzenikaniu

Julia Fiedorczuk
Czyta się 3 minuty

A gdybyśmy tak przestali myśleć o sobie jak o oddzielnym, skończonym, zamkniętym „ja”, o jakiejś gotowej rzeczy, która musi kontrolować otoczenie, żeby nie zginąć, podporządkowywać sobie świat, żeby zachować swoją sztywną – podszytą lękiem – tożsamość?

Gdybyśmy zamiast tego wyobrazili sobie proces powstawania – a raczej współpowstawania – „ja” i wszystkich innych bytów, energii, zjawisk, gdybyśmy dostrzegli, że częścią tego procesu jest powietrze, którym oddychamy, woda, stanowiąca znaczny procent składu naszego organizmu, pożywienie – ciała roślin i zwierząt stające się naszym ciałem – słowa sprawiające radość i słowa raniące, poglądy, którym gotowi bylibyśmy przyklasnąć i te, z którymi walczymy? Czyż taka wizja nie byłaby bliższa faktycznemu doświadczeniu czasu i zmienności, której wszyscy podlegamy, i czyż nie byłoby łatwiej zadbać o nasze otoczenie – ludzkie i więcej-niż-ludzkie – gdybyśmy rozumieli, że dbamy w ten sposób o samych siebie? Czy dałoby się na tej podstawie od nowa przemyśleć sprawczość, politykę, ekonomię? Włączając do niej – jak postulowali m. in. filozofowie nauki Bruno Latour i Donna Haraway – także nie ludzkich aktorów?

Według niedawnego raportu ONZ, o którym słyszało się w mediach przez jakieś trzy dni (w żadnym momencie nie był to jednak news z pierwszych stron gazet), ludzkość weszła już na ścieżkę zagłady. Milionowi gatunków istot grozi wyginięcie. Szóste wielkie wymieranie to dzieło człowieka, ssaka, który w swojej krótkiej historii z upodobaniem przypisywał sobie różne formy wyjątkowości, wyobrażając sobie, że jest jedynym bytem obdarzonym duszą, jedynym posiadającym język, jedynym inteligentnym, jedynym wykazującym uczucia wyższe i tak dalej. Tak się w tej wyjątkowości zasklepiliśmy, że wessała cały świat, a my nawet nie zauważyliśmy, kiedy zaczął znikać.

Rzecz jasna, niebezpiecznie jest mówić „my”: nie wszyscy ludzie na Ziemi w równym stopniu odpowiadają za wyniszczenie dzikiego życia. Ziemię w największym stopniu eksploatują najbogatsi, a najbiedniejsi ponoszą największe koszty tej eksploatacji. Mieszkając w Polsce, przeważnie nie należymy do czołówki najbogatszych. Mimo to jako Europejczycy sytuujemy się po stronie tych uprzywilejowanych: to inni, w innych częściach świata, płacą cenę za nasz relatywnie wysoki, komfortowy poziom życia.

Wszystko łączy się ze wszystkim innym – to pierwsze prawo ekologii, ale też ekonomii (oba słowa wywodzą się od greckiego oikos – dom). Nie da się wykroić jakiegoś kawałka rzeczywistości i udawać, że podejmowane w jej obrębie działania nie mają wpływu na szerszą rzeczywistość: mają. Wynika stąd ryzyko, ale też nadzieja – choć nie możemy zgodzić się, aby koncerny wyniszczające Ziemię zrzuciły odpowiedzialność na nas, konsumentów, choć musimy żądać systemowych, politycznych rozwiązań, to jednak nasze indywidualne działania, nawet drobne, mają znaczenie.

Taką intuicję – o współpowstawaniu i wzajemnym przenikaniu się wszystkich rzeczy – znajduje się często u poetek i poetów. To właśnie w tym miejscu – jestem o tym przekonana – nauka może zetknąć się z poezją i duchowością.

Nauka o wszechprzenikaniu jest także jedną z podstaw myślenia buddyjskiego. Thích Nhất Hạnh, wietnamski mnich, działacz pokojowy i twórca przemielonej już przez kapitalizm praktyki mindfulness używa pojęcia interbeing, czyli „współbycie” albo „międzybycie”, dla opisania nieskończenie złożonej sieci wzajemnych zależności pomiędzy zjawiskami wszechświata. W jednym z najważniejszych tekstów filozoficznych buddyzmu, tzw. sutrze girlandowej (Avataṃsaka sūtra), intuicja ta została opisana za pomocą obrazu tzw. sieci Indry: jest to ogromna sieć wysadzana diamentami, przy czym każdy diament odbija wszystkie inne i jest przez nie wszystkie odbijany. Przybliżając tę metaforę czytelnikom na Zachodzie, Alan Watts przywołał swojski obraz:

Wyobraźcie sobie wielowymiarową pajęczynę o poranku, pokrytą kroplami rosy. Każda kropla zawiera odbicie wszystkich innych kropli. I, w każdej odbitej kropli, odbicia wszystkich innych kropli odbijające się w tym odbiciu. I tak w nieskończoność.

Wyobraźmy sobie!

Thích Nhất Hạnh podaje inny przykład. Odwołując się do poetyckiego zmysłu swoich czytelników, mówi o „chmurze w kartce papieru”:

Bez chmury nie byłoby deszczu, bez deszczu drzewa nie mogą rosnąć: bez drzew, nie da się zrobić papieru. Papier potrzebuje chmury, gdyby nie było chmury, nie byłoby także tej oto kartki papieru. Możemy zatem stwierdzić, że chmura i papier przenikają się (inter-are).

Można próbować odnieść te metafory do współczesnej nauki i opisywanych przez nią zjawisk, takich jak splątanie kwantowe. Ale można też wziąć głęboki oddech i spokojnie – chociaż przez moment – przyjrzeć się własnej duszy: kim jest ta, która się przygląda? Kim ten, kto wymiera?

 

Przeczytaj ten felieton po angielsku.

 

Czytaj również:

Jeden milion vaquitas
i
fragment obrazu "Polowanie" , Piero di Cosimo, 1494–1500 r./MET Museum
Ziemia

Jeden milion vaquitas

Mikołaj Golachowski

Vaquita, czyli morświn kalifornijski, to najmniejszy i jeden z najbardziej rozczulających waleni. Jego nazwa po hiszpańsku oznacza krówkę i faktycznie cechą charakterystyczną tych morświnów są ciemne pierścienie otaczające ich oczy (co nadaje im wygląd płaczącej pandy) oraz plamki na pysku. Samice vaquity są nieco większe od samców. Ich obłe, tłuste ciałka mierzą około 140 cm. Podobne do nich samce dorastają zaledwie do 134 cm. Gatunek ten jest endemiczny dla północnego zakątka Zatoki Kalifornijskiej. Jest albo raczej był. W chwili obecnej jego populację ocenia się na 9 osobników. DZIEWIĘĆ.

Morświny kalifornijskie giną w sieciach kłusowników polujących na również endemiczną dla regionu i krytycznie zagrożoną totoabę, największą rybę z rodziny kulbinowatych. Pęcherz pławny tej ryby jest uważany w Chinach za przysmak, a wedle „tradycyjnej” medycyny ma on też wartości lecznicze. Łatwo się zorientować, na ile jest to tysiącletnia wiedza, patrząc na mapę świata i porównując położenie Chin z położeniem Kalifornii. Ale przekonanie to jest na tyle silne, że konsumenci są skłonni płacić za pęcherz totoaby fortunę, a kłusownikom, mimo utarczek (czasem zbrojnych) z nieudolnie działającymi władzami Meksyku, polowania wciąż się opłacają. Być może totoaba jeszcze przez chwilę przetrwa, kryjąc się w głębinach. Morświnów kalifornijskich nie da się już niestety uratować, zwłaszcza, że podejmowane w ostatnich latach próby odłowu żywych osobników w celu rozmnożenia ich w niewoli spełzły na niczym, a schwytane zwierzęta poumierały. Nawet jeśli tych dziewięć malutkich morświnów rzeczywiście jeszcze gdzieś pływa, są już martwe, choć same o tym nie wiedzą.

Czytaj dalej