Czy ludzie są w stanie zejść z drabiny bytów i zrozumieć, że Dekalog nie odnosi się tylko do nich? Przypatrzmy się kwestii ochrony przyrody od nieco innej strony niż zwykle.
Ochrona przyrody jest ochroną czegoś znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać. Rozciąga się na dziedziny, w które obserwatorzy ptaków i roślin nieczęsto się zapuszczają: etykę, aksjologię czy metafizykę. Pomijanie tych mniej znanych aspektów sozologii – bo tak fachowo nazywa się ochrona przyrody – sprawia, że bywa ona marginalizowana oraz infantylizowana. A przecież stosunek do środowiska naturalnego często odzwierciedla nasz stosunek do drugiego człowieka. W Polsce niedemokratyczne zmiany społeczne i polityczne zaczęły się od symbolicznego wyrębu Puszczy Białowieskiej, a kolejne akty dewastacji rodzimej przyrody i krajobrazu okazują się tłem dla coraz to agresywniejszych przypadków uwłaczania godności człowieka.
Ochrona życia
Ochrona gatunków oraz ich siedlisk bywa również ochroną życia człowieka. Czasem mimowolną i nie zawsze uświadomioną, jednak bardzo ważną i wymagającą ciągłego podkreślania, szczególnie w dobie katastrofy klimatycznej. Głęboki ślad węglowy, bezrefleksyjne zabijanie zwierząt, zanieczyszczanie gleb, trucie wód, wyrąb lasów – to działania na szkodę Innego, jeśli sięgnąć do filozofii dialogu, bądź Bliźniego, jeśli odwołać się do chrześcijaństwa. Woda, powietrze i gleba są sferami naszego oddziaływania na Innych–Bliźnich. Przestrzenią, w której wyrządzamy uniwersalne dobro lub zło o lokalnym zasięgu. Człowiek okazuje się więc nie tylko podmiotem, lecz także przedmiotem ochrony przyrody. Jak ujął to prof. Włodzimierz Tyburski: „Degradacja środowiska jest w jakimś sensie zawsze degradacją człowieka. Mówiąc inaczej, na skutek barbarzyńskiego niszczenia przyrody, niebezpiecznego nadużywania możliwości i władzy technologiczno-przemysłowej człowiek zagraża sam sobie”. Sam sobie.
Na jeszcze bardziej szczegółowym poziomie interpretacji widzimy, że świat organizmów to żywy bank substancji chemicznych i genotypów, które nagle mogą okazać się ludzkości potrzebne, bo np. blokują rozwój komórek rakowych. Ten depozyt nie wymaga żadnych nakładów finansowych, biznesplanu czy zastępu kadr. Wystarczy go docenić i nie niszczyć, czyli nie wycinać, nie rozkopywać, nie osuszać. Chroniąc ginące gatunki i siedliska, chronimy zarazem zbiór genów i związków chemicznych, które mogą nas kiedyś uratować.
Skok z drabiny
Czy troska o siebie samego miałaby być głównym powodem ochrony przyrody? Takie dość egoistyczne podejście wynika, przynajmniej w jakiejś mierze, z drabiny bytów (scala naturae) – najbardziej rozpowszechnionego modelu struktury naszej rzeczywistości i sposobu myślenia zarazem (nie zawsze uświadomionego). W tradycyjnej drabinie bytów sformułowanej jeszcze przez starożytnych Greków świat ma strukturę hierarchiczną. Na szczycie drabiny jaśnieją bogowie oraz idee, niżej są aniołowie, potem ludzie, a jeszcze niżej zwierzęta i rośliny. Szczebel drabiny zależy od doskonałości stworzenia. Tymczasem współcześnie coraz częściej mówi się o równości wszystkich bytów i ich wzajemnym powiązaniu. Zamiast perspektywy antropocentrycznej badacze i aktywiści proponują perspektywę biocentryczną (egalitaryzm w miejsce elitaryzmu). W tym ujęciu inne stworzenia są równe człowiekowi, co oznacza, że ich zabijanie powinno być regulowane czy też objęte restrykcjami. A według skrajnych myślicieli nawet zakazane. Ale czy człowiek jest w stanie zejść z drabiny?
Biocentryczna równość wywołuje opór wielu komentatorów: jest ich zdaniem wstępem do deprecjacji życia człowieka i zamachu na nie. Padają wręcz zarzuty ekofaszyzmu (prawa zwierząt ograniczą prawo człowieka do rozmnażania się, czyli życia) albo ekomarksizmu: ptaki, ssaki i ryby jako nowe podmioty… marksistowskiej walki klas. Koncepcji tej wytyka się też niekonsekwencję: jeśli człowiek ma tę samą pozycję co drapieżniki, to dlaczego miałby ograniczać swoje potrzeby – w końcu wilk czy lis tego nie robią.
Nie wdając się w jałowe spory, zaznaczmy jedynie, że nie powinniśmy chronić przyrody wyłącznie z powodu własnych korzyści materialnych. Wartość lasów, bagien, rzek, wartość gatunków wciąż mierzona jest miarą przydatności dla człowieka. W przypadku bliskiego nam wszystkim leśnictwa słyszymy zazwyczaj o liczbie metrów sześciennych drewna określonego sortymentu (wielkowymiarowe, średniowymiarowe itd.) i jego cenie. Albo o gatunkach pożytecznych i szkodliwych. Tymczasem przyroda ma także wartość samą w sobie, autoteliczną. Niewymagającą gardłowania „dlaczego?”.
Umiar i miłość bliźniego
Większość działań uważanych za „ekologiczne”, a będących właśnie sozologią, cechuje umiar – jedna z cnót powszechnie spotykanych w wielu różnych religiach świata, np. w etyce chrześcijańskiej. Również w kosmologiach pogańskich i ludowych odnajdujemy baśnie oraz legendy chwalące umiar i wstrzemięźliwość. Mowa o uniwersalnej postawie, powszechnie akceptowanej i pożądanej, do której sprowadza się wiele działań ochronnych. Czyż umiar, powstrzymanie się nie są esencją ochrony biernej? Jej definicje mówią wprost o „wstrzymaniu się od ingerencji”. Oczywiście sozologia i teologia to dwie różne dziedziny, nawet różne porządki teoretyczne, jednak mające wiele punktów wspólnych. W przyrodzie, w środowisku czy krajobrazie, też widać skutki naszych wyborów między dobrem a złem. Sozologia urasta tu do miana „teologii stosowanej”, tzn. daje nam wskazówki co do postawy, jaką winniśmy przyjąć wobec świata.
Piąta cnota główna w katechizmie Kościoła katolickiego to umiarkowanie, piąty grzech główny zaś to nieumiarkowanie. W kontekście tych rozważań ważny jest także destrukcyjny grzech chciwości. I błogosławieństwo z Kazania na Górze opisane w Ewangelii św. Mateusza: „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem oni posiądą Królestwo Niebieskie”. Ochrona przyrody wydaje się więc również emanacją umiaru. A co pokazuje zwierciadło Dekalogu? Jeżeli dewastacja środowiska jest zamachem na życie człowieka, to okazuje się występkiem przeciw piątemu przykazaniu („Nie zabijaj”). A może nawet także przeciw przykazaniu miłości, które Chrystus dał uczniom w Ewangeliach, odpowiadając na pytanie faryzeuszy o największe przykazanie. Możliwe, że ochrona przyrody powinna być więc rozpatrywana również jako wcielenie największego przykazania, szczególnie w czasach, kiedy posądza się ją o działanie na szkodę człowieka (zarzut ekofaszyzmu). Może się też okazać – używając słownika religii chrześcijańskiej – realizacją postulatu miłości bliźniego. Trudno więc zrozumieć, dlaczego odrzucają ją katoliccy konserwatyści. Czy doczekamy się kiedyś w Polsce konserwatywnego humanizmu ekologicznego, który wyśmieje mechanistyczno-pozytywistyczne konwulsje polityków twierdzących, że zwierzęta w klatkach nie cierpią? Mamy tu swoje tradycje, twórcą pojęcia „humanizmu ekologicznego” jest bowiem Polak – Henryk Skolimowski.
Czy kryzys ochrony przyrody nie jest więc zarazem kryzysem chrześcijaństwa? Okaże się nim, gdyż niszczenie drzew czy rzek nie może odbyć się bez agresji, przemocy, kłamstwa i etymologicznie rozumianego złodziejstwa (złodziej to ten, przez którego dzieje się zło).
„Pięknodobro”
Ochrona przyrody jest także ochroną archetypów piękna i prawzorów pierwszych estetyk ukrytych w fenomenach i tworach przyrody, takich jak drzewa, lasy, polany, jeziora, góry czy zwierzęta. Widzimy to na ścianach neolitycznych jaskiń i ściankach glinianych naczyń z epok przedhistorycznych (czyli jeszcze przed wynalezieniem pisma). Widzimy nawet teraz, na wycieczce do starego lasu, podczas której ludzie – zwłaszcza dzieci – żywiołowo zachwycają się drzewami czy ptakami. Piękno u starożytnych filozofów greckich tożsame było z dobrem i prawdą, niszczenie jego przejawów ma więc cechy filozoficznego zła, bo okaże się zarazem działaniem na szkodę dobra. Nie przypadkiem starogreckie kalos oznacza „dobry” albo „piękny”, a w niektórych użyciach „prawdziwy”. Inne słowo kalokagathia to dobro i piękno jednocześnie, połączenie tych wartości w jednym. „Pięknodobro” chciałoby się powiedzieć. Tożsamość tych wartości podkreślał też św. Tomasz z Akwinu.
Wystarczy przypomnieć sobie zabójstwa obrońców Amazonii, pełne poświęceń protesty przeciw wycince Puszczy Białowieskiej czy samospalenie Piotra Szczęsnego, który w liście pożegnalnym pisał: „Protestuję przeciwko niszczeniu przyrody, szczególnie przez tych, którzy mają ją bronić”, by zdać sobie sprawę z tego, że figura „filozoficznego zła” nie jest tu przesadą. Raczej źródłem głębokiego egzystencjalnego dyskomfortu, strachu (depresja klimatyczna), krzywdy, a także – o czym krępujemy się mówić – cierpienia. Czy nie świadczą też o nim nasze osobiste reakcje na dewastację bliskich nam tworów przyrody?
Niszczenie (chce się napisać: anihilacja) harmonicznych jakości ukrytych w krajobrazie sprawia nam ból. Jego miarą jest wcześniej przeżywana radość z tego, co zdewastowano. Kto wie, może są to nawet wielkości wprost proporcjonalne. Chroniąc piękno, chronimy więc również strefę zachwytu człowieka – ten szczególny stan, w którym jest bezbronny i otwarty. Homo miratus, człowiek zachwycony, jest przecież skłonny do „estetycznego katharsis”, swego rodzaju zmiany wewnętrznej, rekapitulacji poglądów i nawet przyjęcia refleksyjnej postawy wobec coraz bardziej kruchego świata. Skłonny zrezygnować z posiadania coraz to nowych rzeczy, z własnego czasu, luksusu, który myli z komfortem. Chroniąc więc stare lasy i drzewa, czyste jeziora oraz dzikie rzeki, chronimy sferę emocji i wrażliwą psychikę, chronimy człowieka zachwyconego. A zachwyt jest lepszy niż strach.
Kim jest człowiek zachwycony? To artystka z Białegostoku, która stawała przed harwesterami niszczącymi Puszczę Białowieską. Ornitolodzy protestujący przeciw polowaniom na ptaki. Aktywiści apelujący o zaprzestanie wyrębu starodrzewów w Bieszczadach i nauczyciel z Puszczy Boreckiej negocjujący z leśnikami ochronę sędziwych drzew. A nawet dresiarz z Ursynowa, który na widok jeży przechodzących przez ulicę zatrzymuje długi sznur samochodów. I kiedy rozlegają się klaksony niecierpliwych kierowców, wychodzi ze swojego bmw i tłumaczy: „Morda, ku…a, jeże idą!”.