Typowa narracja o rewolucji przemysłowej to opowieść o moralnym i gospodarczym postępie. Brzmi ona mniej więcej tak: wynalazcy, ekonomiści i mężowie stanu z Europy Zachodniej wymarzyli sobie nowy, zindustrializowany świat.
Napędzani optymizmem i naukowym know-how oświecenia bohaterscy mężczyźni – James Watt (wynalazca maszyny parowej), Adam Smith (ojciec współczesnej ekonomii), William Huskisson (brytyjski polityk) i inni – walczyli z dławiącymi rozwój skutkami gospodarczych regulacji, irracjonalnych praw i zwyczajów oraz tradycyjnej struktury cechowej, która odrzucała innowacje. Do połowy XIX w. udało im się wprowadzić gospodarkę opartą na zasadzie laissez faire (czyli „wolną”), której napędem były maszyny i skupioną wokół nowoczesnych fabryk i miejskiej klasy pracującej. To był długi i trudny proces, ale w rezultacie ta rewolucja zawiodła Europejczyków na nowe wyżyny cywilizacji. W końcu zamieszkali w nowym świecie opartym na pracy najemnej, mobilności i konsumpcji lśniących produktów.
Europa wyrwała się z przedindustrialnej niedoli, hamującej postęp rodzaju ludzkiego od zarania dziejów. Tanie i dostępne bez ograniczeń paliwo kopalne wprawiło w ruch lokomotywy (i inne parowe maszyny), które wiozły ludzkość ku nowej wspaniałej przyszłości. Później, mniej więcej wtedy, kiedy sami doszli do wniosku, że niewolnictwo wcale nie jest takim dobrym pomysłem, Europejczycy wyeksportowali tę rewolucję do innych części świata, aby każdy mógł zakosztować wolności i uprzemysłowionej nowoczesności. Dokonali tego po części dzięki „otwarciu rynków” prymitywnych społeczeństw rolniczych. Efekt końcowy: szczęśliwsi ludzie, wzrost bogactwa i wydajności – ludzkość wreszcie osiągnęła to, na co ją stać.
Postępu nie da się zatrzymać?
To smutne, ale wciąż dosładzamy sobie nasz społeczny autoportret tą przelukrowaną opowieścią. Jest ona głęboko zakorzeniona w zbiorowej tożsamości świata uprzemysłowionego. Stała się bardziej złożona, ale wciąż ma triumfalistyczny wydźwięk. Weźmy np. książkę Joela Mokyra The Enlightened Economy: An Economic History of Britain, 1700–1850 (Oświecona gospodarka: historia gospodarcza Wielkiej Brytanii, 1700–1850) wydaną w 2009 r.
„W sensie materialnym życie w Wielkiej Brytanii i świecie uprzemysłowionym, który poszedł za jej przykładem, jest dzisiaj o wiele lepsze, niż wyobrażałby to sobie nawet najbardziej szalony osiemnastowieczny filozof – i choć taki rezultat mógł być niezamierzony, większość ekonomistów uznaje go za niepodważalne błogosławieństwo”.
Myśl, że dzięki rewolucji przemysłowej jesteśmy nie tylko technologicznie bardziej zaawansowani i materialnie wyposażeni, lecz także lepsi, jest głęboko zakorzeniona i trudna do zakwestionowania. Niełatwo zdobyć się na sprzeciw wobec opinii, że nowe technologie, rozwój gospodarczy i społeczeństwo konsumpcyjne są absolutnie konieczne. Krytykowanie przemysłowej nowoczesności to w pewien sposób krytykowanie moralnego postępu rodzaju ludzkiego, ponieważ centralnym wątkiem tej opowieści jest myśl, że uprzemysłowienie zrewolucjonizowało również nasze człowieczeństwo. Krytycy społeczeństwa przemysłowego często spotykają się z sarkastycznym: „Więc chciałbyś, żebyśmy na powrót zamieszkali w jaskiniach, co?” albo kategorycznym: „Postępu nie da się zatrzymać”.
A co jeśli przyjęlibyśmy bardziej krytyczny i sceptyczny stosunek do wartości, które otrzymaliśmy w spadku?
Narracje są nieuchronnie moralistyczne; nigdy nie powstają spontanicznie na podstawie „faktów”, ale raczej są narzucone zjawiskom i zawsze kryją się za nimi poglądy dotyczące tego, co jest właściwe, a co niewłaściwe. Orędownicy rewolucji przemysłowej odziedziczyli po filozofach oświecenia opowieść o postępie jako właściwej drodze człowieka (czytaj: Europejczyka), ale w centrum swojej koncepcji postępu umieścili rozwój technologiczny oraz liberalizację gospodarki. Dziś ta wpojona nam zasada działania wciąż popycha nas – wydawałoby się, że nieuchronnie – ku dalszemu wzrostowi i dalszemu rozwojowi technologii, ponieważ założenie brzmi, iż są one w ostatecznym rozrachunku korzystne dla ludzkości.
Zwolennicy zrównoważonego rozwoju nie są przeciwni industrializacji jako takiej i nie dążą do powrotu do epoki kamienia łupanego. Ale są przeciwnikami budzącej wątpliwości opowieści o postępie, której karykaturę nakreśliliśmy powyżej. Wraz z Janem Jakubem Rousseau uznają obiektywny postęp technologiczny, ale niekoniecznie uważają, że uczynił on nas bardziej prawymi. Nie zakładają też, że podstawowym wartościom rewolucji przemysłowej nie da się nic zarzucić. Bo jest co zarzucić: nierówności społeczne, dzięki którym bogacą się nieliczni, wzrost gospodarczy za wszelką cenę, włącznie ze zniszczeniem środowiska naturalnego, oraz założenie, że mechaniczne nowinki są zawsze zjawiskiem pozytywnym. Przede wszystkim zaś zwolennicy zrównoważonego rozwoju stawiają pytanie, czy rewolucja przemysłowa nie wystawiła na szwank zdolności rodzaju ludzkiego do życia na Ziemi w szczęściu – w dalszej perspektywie. Może dobre czasy napędzane paliwami kopalnymi narażają przyszłe pokolenia na ryzyko powrotu tej samej nędzy, którą industrialiści tak szybko chcieli zostawić za sobą?
Rewolucja zanieczyszczeń
A jeśli ponownie przemyślimy narrację o postępie? Jeśli uwierzymy, że wynalazki pojawiające się w czasie rewolucji przemysłowej i po niej jedne rzeczy uczyniły lepszymi, a inne gorszymi? Jeśli przyjmiemy bardziej krytyczny stosunek do wartości, które nam wpojono? Jeśli wreszcie na powrót wpiszemy do opowieści o postępie czynniki środowiskowe? Nagle znikną różowe kolory. Okaże się, że dzisiejszy kryzys ekologiczny jest zakorzeniony w rewolucji przemysłowej.
Rozważmy np. wzrost poziomu gazów cieplarnianych (GHG) w atmosferze od roku 1750. Najważniejsze z tych gazów to dwutlenek węgla (CO2), metan (CH4) i podtlenek azotu (N2O). Zmiany ich stężenia można przedstawić na wykresie, analizując skład chemiczny próbek z odwiertów wykonywanych w starym lodzie. Aktualniejsze poziomy CHG określa się na podstawie bezpośrednich pomiarów atmosferycznych.
Każde szacowne ciało zajmujące się studiami nad klimatem – włączając NASA i inne amerykańskie agendy rządowe: Krajową Administrację ds. Oceanów i Atmosfery oraz Agencję Ochrony Środowiska – wiąże poziom stężenia GHG z zanieczyszczeniami wypluwanymi przez maszyny od końca XVIII w. Te same instytucje naukowe informują też o związku między poziomem GHG a innymi rodzajami działalności człowieka, takimi jak wycinanie lasów i hodowla krów puszczających metanowe bąki. Ale to paliwa kopalne (węgiel, gaz i ropa) są głównymi winowajcami.
Z tych naukowych analiz wynika, że rewolucja przemysłowa otworzyła drzwi prawdziwej erze zanieczyszczeń, której „zawdzięczamy” brudne miasta, toksyczne tereny przemysłowe (i zatrute ludzkie organizmy), skażone gleby, zanieczyszczone i kwaśne oceany oraz „kłębowisko” gazów cieplarnianych, które zatrzymuje ciepło w atmosferze ziemskiej, destabilizując systemy klimatyczne i podnosząc średnią temperaturę na powierzchni planety. Amerykańska Agencja Ochrony Środowiska stwierdza bez ogródek: „Stężenia tych gazów, rosnące od 1750 r., wynikają z działalności człowieka w erze industrialnej”. Warto także zauważyć, że światowa populacja zaczęła wzrastać w czasach rewolucji przemysłowej. Przez milenia liczebność Homo sapiens utrzymywała się na poziomie znacznie poniżej miliarda – przekroczyła tę cezurę około roku 1800. Obecnie świat ma ponad 7 mld mieszkańców i wciąż przybywa nowych. To ogromna rzesza ludzi, którzy potrzebują żywności, energii i mieszkań oraz mocno nadwerężają globalne ekosystemy.
Błogosławieństwo i klątwa
Kiedy weźmiemy pod uwagę powyższy tok wydarzeń, rewolucja przemysłowa przestanie jawić się jako „niepodważalne błogosławieństwo”. Zaczyna wyglądać jak błogosławieństwo zmieszane z klątwą – jego rezultatem są technologie, które wielu ludziom pozwoliły żyć dłużej i bezpieczniej, ale jednocześnie zniszczyły ekosystemy, spowodowały wyginięcie wielu gatunków, przyczyniły się do gwałtownego wzrostu populacji i spustoszyły systemy klimatyczne, co będzie skutkowało częstszymi suszami, powodziami, burzami i nieobliczalnymi zmianami schematów pogodowych, groźnymi dla większości społeczeństw na świecie.
To wszystko oznacza, że prostoduszna narracja o postępie wymaga przemyślenia. Taki pogląd nie jest niczym nowym: rewolucja przemysłowa miała swoich krytyków od momentu, kiedy się zaczęła, nawet jeśli ich przekaz ginął w turkocie prymitywnych silników. Argumentując, każdy na swój sposób, myśliciele i aktywiści tak odmienni, jak Thomas Malthus, Fryderyk Engels, luddyci, John Stuart Mill, Henry David Thoreau, William Wordsworth oraz John Muir zgłaszali zastrzeżenia odnośnie do różnych aspektów rewolucji przemysłowej. Narracja o rozwoju przemysłowym jako postępie zwyciężyła mimo ich różnorodnych protestów.
Luddyci negowali konieczność istnienia maszyn, które pozbawiły zatrudnienia tak wielu ludzi. Engels przedstawiał okropne warunki pracy i życia klasy robotniczej oraz pokazywał związek między zmianami gospodarczymi, nierównościami społecznymi i zniszczeniem środowiska naturalnego. Thoreau kwestionował potrzebę nowoczesnych luksusów. Mill podważał logikę systemu gospodarczego, którego celem miał być bezkresny wzrost. Muir próbował przywrócić dawną wartość światu natury, który wówczas postrzegano głównie jako przeszkodę utrudniającą wytwarzanie bogactwa i rozprzestrzenianie się europejskich osadników po całym globie.
Te umysły intelektualnie zainspirowały ruch na rzecz zrównoważonego rozwoju, np. John Stuart Mill i John Muir w ostatnich dekadach zostali „odkryci” na nowo przez ekonomistów ekologicznych i ekologów poszukujących historycznego rodowodu. Dla dzisiejszych zwolenników zrównoważonego rozwoju to oni, oraz inni im podobni, są prawdziwymi wizjonerami tamtej epoki.
Tekst pochodzi z książki Jeremy’ego L. Caradonny Sustainability: A History (Historia zrównoważonego rozwoju), wydanej nakładem Oxford University Press w 2014 r.