Do szkoły dojeżdżałam kolejką podmiejską. Co dzień miałam gwarantowane 45 minut na czytanie gazety. A bywało, że dłużej, bo kolejka miała w zwyczaju przystawać gdzieś w polach, między elektrownią a zakładem karnym dla kobiet. Wtedy nie było się na co gapić za oknem ani o czym gadać. Czułam wtedy spojrzenia, lekko zazdrosne, że mam co czytać. Gazeta była ogromna, wielkopłachtowa, dobrze opanowałam sztukę jej składania i przewracania stron pomiędzy ramionami i siatami współpasażerów. Czytając, znikałam. Zapadałam się w dziennikarskie opowieści, zafascynowana złożonością świata, ale jednocześnie przekonana, że nie ma straszliwych powodów do zaniepokojenia. Bo obok wiadomości złych – dotyczących głodu, wojen, katastrofalnych zdarzeń, gazeta donosiła o wysiłkach na rzecz dobra – ustaleniach organizacji międzynarodowych, nowych traktatach, negocjacjach pokojowych, planach działania i przeciwdziałania. Czyli o tym, co dobre, a w każdym razie o wysiłkach na rzecz zaprowadzenia dobra. I jakoś się to równoważyło.
Zrównoważony był również ton, w jakim mówiła do mnie wielka gazeta. Spokojny, rzeczowy, nieprzestraszający, niesiejący paniki, niepodjudzający do uproszczonych wniosków. I nieśpieszny. Taki, który pozwala między wersami przetrawić informację, a także myśleć. Nie bać się, nie oburzać, nie obrzydzać – myśleć, mieć refleksję. Był to ton niebudzący silnych emocji, ale celowo je łagodzący. Tym tonem mówią wciąż prezenterzy i dziennikarze BBC szkoleni, by przekazując informacje, dawać także otuchę. Nie traktować świata i jego zdarzeń lekko, ale nie opowiadać go katastroficznie. Snuć informacyjną opowieść nie jak przepowiednię końca świata, ale podawać ją jak witaminową dawkę zdrowego rozsądku i trzeźwości. Tym, którzy chcą być częścią rzeczywistości, przynależeć do obiegu spraw, ale mają prawo czuć się nim przeciążeni.
Globalizacja, zmieniając wszystko, zmieniła także wiadomości. Na gorsze. Nie w swej esencji, bo doniesienia o masowym głodzie w Afryce czy kryzysie w Zatoce Świń i rewolucji w Iranie nie były ani lepsze, ani lżejsze niż aktualne informacje o rozprzestrzenianiu się koronawirusa czy potężnych pożarach w Australii. Końce świata następują co dzień, od zawsze – jeśli nie tu, to gdzieś tam, dla kogoś innego. Rzecz w tym, jakim tonem są oznajmiane i jak często.
Mawia się, choć nie wiem, czy istnieją na to dowody inne niż anegdotyczne, że pokolenie moich dziadków, urodzone na początku XX stulecia, przez całe życie musiało przyswoić tyle informacji, ile ja dziś przyjmuję w dzień lub dwa. Mniejsza o precyzję – skala przyrostu nowych treści, wobec których jako człowiek muszę się jakoś ustawić, opowiedzieć, czyli czynników środowiskowych, wobec których się, jako myślące zwierzę, każdego dnia adaptuję, wzrosła dramatycznie. Odkąd świat w mediach skurczył się do globalnej wioski, wszystko wydaje się moim najbliższym otoczeniem, a więc cierpienie misiów koala i płomienie pożerające przepiękny kontynent oraz liczone w miliardach spalone istnienia rozrywają mi serce, nie dają spać i niewiele na to pomagają datki, które wysyłam organizacjom dzielnie ratującym zwierzęta z pożogi. Rzeczywistość boli, przestrasza, przerasta. Taka jest codzienność każdego, kto jak ja wyrósł w przekonaniu, że człowiek inteligentny to także człowiek dobrze poinformowany i starający się rozumieć rzeczywistość.
Nie sposób być dziś dobrze poinformowaną. Po pierwsze dlatego, że negatywnych informacji jest w tzw. kanałach niepomiernie więcej niż tych pozytywnych i dających powody do nadziei. Po drugie dlatego, że wiadomości są złe – źle tworzone. Podaje się je z niepotwierdzonych źródeł, coraz częściej zmyśla (lub pobiera od zmyślających je robotów). A po trzecie są one podawane w tonie krzykliwym, alarmistycznym, podnoszącym wszelkie wskaźniki emocjonalne. A mózg rozgorączkowany nie myśli dobrze. W ogóle nie myśli, tylko reaguje. Silna emocja nie daje wyboru, wyzwala pierwotnie wydeptaną ścieżkę w naszym wciąż gadzim mózgu, który – choć świat przeistacza się tak dogłębnie – pozostał od tysięcy lat z grubsza niezmieniony. Czytanie i przyjmowanie informacji częściej więc ogłupia, niż pozwala zmądrzeć i lepiej rozumieć.
Różne są sposoby radzenia sobie z tym informacyjnym odmętem. W tym najbardziej radykalne – całkowite odstawienie. Pełna izolacja od kontaktu z mediami wszelkiego typu jako tymi, które zaśmiecają nasze umysły, wywołują rozedrganie, umysłową biegunkę i de facto niszczą możliwość konstruktywnego życia i myślenia. Znam wiele osób, które, jeśli nie kompletnie to w znaczącym stopniu, zredukowały swoje kontakty z tzw. kanałami przekazu. To strategia obronna, a także świadcząca o trosce własnej – nie jem śmieciowego żarcia, nie słucham śmieciowych pseudowiadomości. Spójne, logiczne. Ale dla mnie, choć tego podejścia próbowałam, niezadowalające. Bo ja chcę wiedzieć. Chcę wiedzieć dobrze.
Próbowałam skupiania się na dobrych wiadomościach. Dzieje się przecież tyle wspaniałych i pozytywnych rzeczy. Etiopczycy sadzą miliony drzew, naukowcy uleczyli już dwoje pacjentów z wirusem HIV, pewien dzielny żółw umożliwił odbudowę całej populacji sobie podobnych. Tyle jest powodów do radości, głębszego oddechu, odczucia siły życia. I sporo jest mediów, które na tych zdarzeniach się koncentrują. Które – jak „Przekrój” – patrzą na świat przez pozytywny i sprawczy filtr, pokazując życie z dowcipem i wiarą w dobre możliwości. Pobieram z nich dawkę optymistycznych treści, ale mi one nie wystarczają. Wiem, że jest kraina cieni, więc te dobre informacje chłonę, jakbym otaczała się chitynowym pancerzem na wszystko, co nieuchronnie we mnie uderzy.
Staram się balansować na wzburzonym morzu treści i nicości z uniesioną głową. Po prawej zalew fake newsów – najnowszej formy zła polegającej na sianiu zamętu, fałszu i dezorientacji uprawianej przez byty i boty, które mają w tym twardy, namacalny i polityczny interes. Po lewej – fale najgorszych możliwych doniesień: katastrofy, tragedie, nieszczęścia, cynizm, okrucieństwo we wszystkich odmianach. Staram się więc nie rozglądać na boki i trzymać kurs. Tam, gdzie migają światła nielicznych już latarni morskich – solidnie wmurowanych w ląd rzeczywistości redakcji, w których uprawia się rzemiosło zawiadamiania i dawania nadziei. Nie jedno bez drugiego. Dziennikarz niedaleko stoi od szewca – wyprawia swoich klientów w długą i trudną drogę, której nie da się pokonać w byle łapciach. „Informacja to władza” – znacie to powiedzenie? Jest prawdziwe nie tylko w wymiarze strategii wojennych czy politycznych, ale w codzienności każdego z nas. To, co wiemy i rozumiemy, staje się naszą siłą. O ile mamy szansę, czas i przestrzeń, żeby się z nową wiedzą zintegrować. O ile mamy przewodników, mistrzów albo dobrych sojuszników – zawodowych dziennikarzy, którzy pomagają się z nią zespolić.
Coraz częściej czuję się osamotniona. Drepczę w tanich byle łapciach skleconych naprędce przez tych, którzy podają się za szewców informacji. A droga jest wyboista, kręta i coraz bardziej mam pod górkę. Ze światem, ze wszystkim, czego się o nim dowiaduję, oraz wszystkim, czego coraz bardziej o nim nie wiem.
Nie wiedzieć – to był do niedawna symptom ignorancji, ksobności, głupoty. Dziś okazuje się strategią obronną, zdrową dietą. Bo może lepiej nie wiedzieć. Tego, na co nic poradzić się nie da. I tego, co mogłoby okazać się manipulacją, strategią ogłupiania. Poczucie nieogarniania świata jest w porządku, jest na miejscu. Nie trzeba być Kapuścińskim, żeby nie ogarniać. Każdy ma prawo do tego przeciążenia – i ten, kto bardzo stara się rozumieć. I ten, kto skapitulował i skrywa się w swojej niszy kilku specjalistycznych blogów, dwóch pism lifestyle’owych albo krótkiego porannego serwisu w radiu. Może to wystarczy? Może nie musimy wiedzieć aż tyle.
Ja wciąż wieżę w latarników. Mam kilka zaufanych źródeł nadających informacje i rozświetlających drogę. Jestem im ogromnie wdzięczna, że trwają i wierzą. Bo rysowanie obrazu rzeczywistości maksymalnie zbliżonego do prawdy jest wysiłkiem, który warto podejmować. Jednym z tych, które co dzień chronią nas przed końcem świata, przed ciemnością, przed ciemnotą.