Nie tylko smog, korki czy niekontrolowany rozrost zatruwają dziś miejskie życie. Nasze miasta są za głośne. Niszczą słuch, ale też zdrowie. Fizyczne i psychiczne.
Damaszek, 2.00 nad ranem. Na dole, z ulicy słychać krzyki mężczyzn, odgłosy głuchego walenia i ryku silników. Myślę: „Wojna?!”. Wyglądam z okna: rozładunek ciężarówek z oponami. Mężczyźni ściągają wielkie gumowe obwarzanki z naczep i staczają je do piwnicy pod moim hotelikiem. Całą ulicę wypełniają magazyny oponiarskie. Kłęby spalin, zlane potem sylwetki. Trzy godziny tumultu, który budzi okolicę. I tak co noc.
Przed zmrokiem, na wzgórzu na skraju miasta widać, że powietrze drży – nie tylko z gorąca, także od natężenia dźwięków. W czerwieniejącym słońcu odzywa się pierwszy muezzin, z głośników zawieszonych wysoko na minaretach płyną wezwania do modlitwy. Zaraz dołączają kolejni, co najmniej kilkaset głosów. Niebo nad Damaszkiem faluje tak mocno, że miasto zdaje się podskakiwać.
Kair, godziny popołudniowego szczytu, duże skrzyżowanie. Czekam na współdzieloną taksówkę – odartą z lakieru ładę albo inny wóz zesłany z Zachodu, poobijany i powgniatany, dymiący ropnymi spalinami i wyjący jak zarzynane zwierzę. Huk jest wszechogarniający, kręcę się na otwartej przestrzeni, instynktownie szukając schronienia, ale wszędzie wokół widać źródła hałasu. Przy skraju ulicy handlarze wykrzykujący ceny towarów, na jezdni ścisk pojazdów, które – choć poruszają się wolno jak w czkawce – wyją. Stare silniki, stare tłumiki, wciskane ze zniecierpliwieniem klaksony i zatrzaskiwane z całą mocą drzwi. Na deskach rozdzielczych radioodbiorniki dudniące egipskimi przebojami. Z tego zgiełku nie ma ucieczki, a raczej – wszyscy jej na gwałt szukają i stąd jeszcze większy zgiełk.
Nie ma cichej pory dnia ani nocy. W południe w centrum, niedaleko najważniejszych muzeów szum pojazdów i tłumy zwiedzających wspólnie tworzą najgłośniejsze miejsce w całej egipskiej stolicy. Nieodległy plac Tahrir tego wieczoru wypełni się protestującymi – będą wrzawa, okrzyki, wreszcie strzały, panika. Ale jutro demonstranci wrócą.
Po drugiej stronie Nilu środek nocy to początek dobrej zabawy. Parkingowi łapią kluczyki w locie i po mistrzowsku wsuwają auta w szczeliny, o centymetry od innych zderzaków. Na łodziach działają restauracje i kluby – taniec brzucha, muzyka etniczna albo mocne bity z didżejskich konsoli. Pogłos niesie się daleko po wodzie. W Kairze nikt nie śpi długo ani mocno. Przed świtem rusza targowy zgiełk: rozładowywanie z samochodów dostawczych, nawoływanie klientów do straganów. Nocą pracują piekarnie, mleczarnie, zakłady rzemieślnicze. Krzyk codzienny.
Obrzeża Delhi, 1.00 w nocy. Wjeżdżamy do miasta, a raczej – próbujemy wedrzeć się do molocha liczącego już 27 mln istnień. Budzi mnie ryk silników tak głośny, jakbym stała na płycie lotniska, tuż przy odrzutowcu. A to tylko zakorkowana autostrada. Nasz autobus jest otoczony przez olbrzymie samochody ciężarowe. Wszystkie jakoś się wcisną w plątaninę miejskich ulic, wiele spośród nich wtoczy się do uliczek Starego Delhi, między średniowieczne zabytki, meczety i oblepiające każdą ścianę stragany. Wjadą z tym rykiem niczym wieloryby oblepione przez plankton maleńkich autoriksz, motorów, skuterów i coraz liczniejszych samochodów osobowych. Wszyscy trąbią, jak gdyby bez tego ich obecność była nieważna i niewystarczająca. Co kilka sekund charakterystyczny klakson rikszy – przypomina skrzek dziecięcej zabawki, tylko bardzo głośny. W mieście są od niedawna wyznaczone rejony ciszy, gdzie trąbić nie wolno – to całe ulice oraz obszary w promieniu 100 m od szkół, przedszkoli, szpitali i niektórych świątyń. Delhi wzoruje się w tym na Bombaju, najgłośniejszej indyjskiej metropolii, gdzie zagęszczenie 22 mln ludzi na niewielkim skrawku lądu powoduje tumult trzykrotnie przekraczający dopuszczane przez Światową Organizację Zdrowia normy liczone w decybelach. Normalna ludzka rozmowa ma głośność od 50 do 60 dB, wiele rejonów Bombaju huczy jak 110–120 dB, czyli jak silnik samolotu albo wielka fabryka od środka. Gdyby przebywający w tym hałasie ludzie byli pracownikami, musieliby bezwzględnie nosić słuchawki ochronne. Ale ponieważ spadający na nich zewsząd dźwięk jest melodią ich wielkomiejskiego życia, wzruszają ramionami i hałasują dalej. Bo to nie miasto tworzy hałas, ale my – każdy z osobna, wszyscy naraz.
Kalkuta, śródmieście, dochodzi 6.00 rano. Pierwsze trąbienie rikszarza, szybko dołączają kolejne dźwięki. Przejeżdża samochód z wyjącym radiem. Ktoś chlusnął wodą z wiadra, prycha i pluje przy kąpieli. Ktoś dmie w muszlę na poranną modlitwę. Dzwonią w świątyni. Muezzin woła. Dwie ulice dalej stary tramwaj, pamiętający Brytyjczyków, wchodzi w zakręt na szynach – ostry pisk, wyobrażam sobie, że lecą iskry. W moją uliczkę wpada nie młodszy od niego autobus, taki z drewnianym nadwoziem i silnikiem wielkości całego fiata 126 p. Ryk maszyny, krzyk konduktora uwieszonego u drzwi: „Park Street! Park Street! Wysiadać! Uwaga, kobiety!”. Dwa głośne walnięcia otwartą dłonią w blaszany bok maszyny, żeby kierowca wiedział, że wszyscy wsiedli i można jechać. Pedał gazu w dół, ryk silnika – niewyobrażalny. Handlarze wystawili już pierwsze stragany, wyładowali wszechświat koszul, dezodorantów, zegarków elektronicznych, smartfonów, piszczałek i owoców. I krzyczą. Nie, przekrzykują się, żeby przyciągnąć do siebie przechodniów – z ich gardeł wydzierają się ceny, kuszące przymiotniki. Całe naszyjniki słów powtarzanych szybko po 10, 15 razy. A ulica już buzuje, całe miasto jedzie – jak orszak, który zasysa wszystkich wokół swym ruchem, hałaśliwym przesuwaniem się budzi innych, wciąga w obłęd, zabija ciszę.
W tym wielomilionowym mieście cicho jest tylko na XVIII-wiecznym cmentarzu, wśród kamiennych katakumb i tablic upamiętniających kolonialnych oficerów, którzy padli ofiarą pospolitej malarii albo ciężkiej niestrawności.
Dzień powszedni w Bombaju to nieustanny wlew hałasów do uszu i umysłu. Miliony żyć stłoczonych na maleńkich przestrzeniach – w budynkach z poprzedniego stulecia i slumsach, na chodnikach. A żyje się stadnie, gwarnie, bez intymności, bez milczenia. W najuboższych chatynkach telewizor albo radio, wiatrak i tzw. cooler, namiastka klimatyzacji. Głośne kłótnie albo wieloosobowe posiłki, rozmowy i śmiechy, gromady piszczących dzieci biegających w tę i z powrotem. Hordy ulicznych psów obszczekujących ten zgiełk, jakby chciały dźwiękiem oznaczyć teren. Przejeżdżające tuż przy domach pociągi. Ale to jeszcze nic, bo przez trzy miesiące w roku trwają religijne festiwale. Nastaje czas ulicznych parad, w których idą i tańczą tysiące ludzi, na samochodowych platformach kołyszą się posągi bóstw i olbrzymie głośniki – przez dudnienie muzyki przedzierają się wybuchy sztucznych ogni i ludzkie okrzyki. Radość wyraża się na ulicy, szczęście przeżywa się razem i hucznie. Do sezonu festiwali trzeba dodać sezon wesel, wcale nie mniej hałaśliwy. Z nadmiaru szczęścia można ogłuchnąć albo oszaleć. Mieszkańcy wielkich miast Indii tracą słuch w części lub całości średnio 10–20 lat wcześniej, niż wskazywałby na to ich wiek. Mają też, jak wszyscy długotrwale wystawieni na działanie nadmiernego hałasu ludzie, cukrzycę, miażdżycę, otyłość, a także znacznie podniesiony poziom kortyzolu – hormonu stresu, który niszczy naczynia krwionośne i międzyludzkie relacje. Bo łatwiej o agresję i przemoc. Natężenie dźwięków jest proporcjonalne do ciasnoty życia. Oba te efekty pogarszają jego jakość i skracają je.
Nowy Jork, środek Manhattanu, okolice Madison Square Garden. Opuszczam i zamykam okno w popularnym molochu Pennsylvania Hotel, bo tumult Siódmej Alei nie daje mi spać. Ale kiedy to robię, muszę włączyć wentylator, bo zaduch jest nie mniej męczący, więc głowę do poduszki i tak przykładam w hałasie. Nie zasnę. Ludzie są wszędzie, słychać ich zza ścian, na korytarzu, w dole – wyjeżdżających schodami z wielkiej stacji kolejowej, tupiących na chodniku. Samochody suną bez przerwy, bez względu na porę. Taksówkarze nowojorscy lubią trąbić, może dlatego, że wielu z nich to Pakistańczycy i Hindusi, tak się nauczyli w Amritsar i Karaczi. Na dwóch rogach skrzyżowania nocne roboty drogowe. Po przekątnej – remont budynku. W sklepikach z kiczowatymi pamiątkami z napisem „I love NYC” od rana wali muzyka. Sunący od przecznicy do przecznicy ludzie głośno rozmawiają przez telefony, ignorują mówiących jeszcze głośniej sprzedawców biletów na Broadway. Na rogu ktoś krzyczy, że Jezus chce nas zbawić. Dźwiękowa kwintesencja Nowego Jorku – elektryzująca przy kilkudniowym pobycie, ale jak w tym żyć i nie zwariować?
O wpływie hałasu na zdrowie psychiczne wiemy jeszcze niewiele, na razie rośnie pula badań potwierdzających, że długie przebywanie w zbyt silnym natężeniu dźwięków przyczynia się do depresji, obniża koncentrację, wywołuje błędne decyzje, obniża zdolności poznawcze, nie pozwala się uczyć. Mówiąc prościej: przytłacza, nie daje myśleć, czuć ani spać. I irytuje, bo nasz mózg w toku ewolucji nauczył się wielkiej wrażliwości na dźwięki. Słyszeć i rozpoznać źródło dźwięku to dla ludzi pierwotnych była kwestia przetrwania. A teraz nasze umysły, atakowane przez hałasy, wykonują nieustającą pracę na ich ignorowanie. Usilnie próbują pracować, odpychając to – w wielu miastach już nieprzerwane – zakłócenie.
Patrząc nocą na ożywioną Siódmą Aleję, przypominam sobie Hongkong i Tokio. One także nie pozwalają zasnąć – zalewają noc falą światła i dźwięku. Migające neony, rozświetlone fasady nigdy nie cichną. Z głośników w sklepach wyrywają się zapętlone komunikaty reklamowe, zawsze z hałaśliwą muzyką. W salonach gier automaty emitują ogłuszającą kakofonię, w której można tylko machinalnie wciskać joysticki albo pociągać za gałkę jednorękiego bandyty. Każdy wynik – dobry lub zły – powoduje, że maszyna wypluwa z siebie przedzierającą się przez hałas melodyjkę. W restauracjach, gdzie je się grupowo, wielkie stoły obsiadają pijani i głośno rozmawiający ludzie. Do kelnerów się krzyczy, inaczej nie usłyszą.
W Seulu, gdy jedna dzielnica przysypia, w sąsiedniej ruszają imprezy, a kiedy ich zgiełk gaśnie, we wszechobecnych kawiarenkach furczą już młynki do kawy i jazgotliwe miksery szykujące pobudzające koktajle – 25-milionowy tłum niewyspanych musi zdążyć do pracy. W stolicy Korei Południowej zgiełk schodził pod ziemię, do najrozleglejszego systemu metra na świecie, gdzie każda stacja to gwarne targowisko. Tylko w wagonikach metra trochę ulgi – szokująca w kontraście cisza ciał, które ze sobą nie rozmawiają, tylko wysyłają miliardy cichych wiadomości, wpatrując się w smartfony. Dźwiękowy czyściec – jak milcząca umowa odnawiana co rano przez społeczeństwo na wielkim kacu.
Kampala, zapada zmierzch. Siedzę na motorze, za chłopakiem, który przewiązał usta chustą. Chroni się od spalin. Powoli przejeżdżamy przez rondo, a właściwie okrążamy to, co kiedyś będzie rondem. Ludzie już są, infrastruktury jeszcze nie ma. Ugandyjska stolica, jak wiele miast Afryki, dopiero się wydarza. Jej przyszłość brzmi coraz wyraźniej: każdego dnia przybywają nowi mieszkańcy i nowy hałas. Z drogi zakorkowanej terenowymi toyotami i motorami przeskakuję na dworzec minibusów – wielki plac zastawiony setkami wozów. Wokół nich wrzeszczący naganiacze machają, pokrzykują, usadzają pasażerów, wiążą ich paki na dachach. Silniki włączone nie wiadomo po co, może żeby podkreślić nieodzowność podróży, pośpieszyć spóźnialskich. Na targowisku przy stadionie sportowym jak w ulu – kto głośniejszy, ten więcej sprzeda. W domu znajomych na obrzeżach, a później w hostelu w zamożnej dzielnicy centrów handlowych oraz ambasad ćwiczę bezsenność wywołaną hałasem. Dźwięki samochodowych silników mieszają się z muzyką z barów z bilardem. Spędzam w tym mieście 14 dni. Przez 14 dni i nocy boli mnie głowa.
Nie byłam w Pekinie ani Kantonie – według światowego indeksu zanieczyszczenia hałasem z 2017 r. najgłośniejszych miastach na Ziemi (te wyżej opisane są w pierwszej dwudziestce).
Ale moje uszy potrafią to sobie wyobrazić: zbyt wiele ludzkich pragnień do realizacji, zbyt wiele interesów do zrobienia, zbyt dużo szans niecierpiących zwłoki, zbyt wiele maszyn i technologii, które mogą to wszystko usprawnić. Żyjemy w zagęszczeniu i pośpiechu, za cenę hałasu, który – jak nam się błędnie wydaje – przestaliśmy słyszeć.
***
Do miast na świecie przeprowadza się coraz więcej ludzi. W połowie stulecia na indyjskich terenach zurbanizowanych będzie 416 mln więcej mieszkańców. W Chinach – 255 mln więcej niż dziś. Nieuchronnie więc poziom hałasu także się podniesie. Razem z nim wyrosną podziały klasowe: na tych, których stać na luksus ciszy i spokoju, oraz tych, którzy będą koczować (bo trudno to nazwać mieszkaniem) na hałaśliwych zapleczach, przy traktach kolejowych, węzłach dróg ekspresowych, przy wiaduktach i mostach, wokół zakładów produkcyjnych i centrów logistycznych. Już dziś wiadomo, że w miastach USA, takich jak Chicago czy Detroit, kolorowi żyją w głośniejszych o kilka decybeli dzielnicach niż biali.
Do początku XXI w. hałas był niedocenianym i niewycenianym czynnikiem życia w mieście, teraz powoli rośnie świadomość, że jest on – obok zanieczyszczonego powietrza – jednym z najważniejszych problemów wielkich miast, nazywa się go cichym zabójcą. Hałas szybko staje się dla ludzi wysoce uciążliwy, a kto ma pieniądze, chętnie je wyda, by go uniknąć. Dlatego prognozowany jest bardzo szybki wzrost na rynku materiałów wygłuszających (blisko połowa tego wzrostu nastąpi w Azji i Afryce), a także technologii, które dotąd wykorzystywano tylko w filharmoniach i studiach nagrań. Z jednej strony, firmy budowlane zaczynają inwestować w takie materiały, które pozwolą odgradzać się od miejskiego hałasu lub spowodują, że budynek „przyciągnie” inne dźwięki. To możliwe np. dzięki otworom, które przekierowują do domów odgłosy z wewnętrznych podwórzy, a nie z ulic.
Z drugiej strony, część firm oraz restauracji już inwestuje w systemy modyfikacji nagłośnienia, taki dźwiękowy Photoshop. Pozwalają one modelować odgłosy, które słyszą pracownicy w tzw. open space’ach czy klienci dużych restauracji (gdzie coraz częściej przekrzykujemy się, zamiast rozmawiać). Wzmacniają jedne dźwięki, a łagodzą inne i pozwalają sprowadzać słyszane wokół rozmowy do nieangażującego uwagi szumu, wręcz sprzyjającego skupieniu lub spokojnym konwersacjom z osobami siedzącymi przy tym samym stole. Czyli do tzw. pink noise. Na przykład centrala Bloomberga w Londynie korzysta z wyrafinowanego systemu Constellation. Na razie jednak te rozwiązania są dostępne dla nielicznych, bo ich koszt sięga od setek tysięcy do milionów dolarów.
Do nowej świadomości hałasu budzą się także władze wielkich miast Azji. Zaczyna się instalacja ekranów wygłuszających wzdłuż ruchliwych ulic, wyznaczanie cichych stref – np. zamkniętych dla ruchu kołowego – oraz wprowadzanie mandatów za trąbienie i zakazu jazdy z hałaśliwymi silnikami starszymi niż kilkuletnie. Wcielanie tych obostrzeń w życie idzie marnie, od Nowego Jorku po Karaczi. Za to specjalne numery telefonów, pod którymi można zgłaszać skargi na hałasy, są oblegane. Zgłoszenia w NY czy Bombaju liczone są w dziesiątkach i setkach tysięcy rocznie. Dotyczą zwykle robót ulicznych, budów, ruchu samochodowego, ale także innych osób: głośnych sąsiadów, klientów lokali.
Jak świat długi i szeroki słychać, że tracimy cierpliwość. Ale to dopiero początek. Żeby skutecznie przyciszyć nasz rozbuchany styl życia, najpierw trzeba dokładnie zmierzyć problem. Dopiero oznaczenie poziomów hałasu w miastach pozwoli liczyć na wprowadzenie praw chroniących wewnętrzną potrzebę ciszy. Każdy może pomóc, instalując w telefonie jedną z darmowych aplikacji służących do pomiaru natężenia hałasu (np. belgijską NoiseTube). Umożliwiają one łatwe zapisanie i dołączenie uzyskanego wyniku do globalnych baz danych – bezcennego źródła wiedzy dla badaczy i aktywistów, którzy zabiorą te decybele do burmistrzów i prezydentów miast, by w naszym imieniu zażądać prawa do ciszy.