Nie tylko sikorki czy słonie, ale także muszki owocówki czy motyle potrafią leczyć się roślinami. Niemądry człowiek im w tym przeszkadza, mądry zaś je podpatruje.
Stąpam po lesie wysokimi, czaplimi krokami. Staram się jak najdelikatniej trącać mokre leszczynowe kotki i kapiące gałęzie. Las pachnie wodą i mchem. W dłoni mam mapę z naniesionymi na nią tajemniczymi krzyżykami – czuję się jak w terenowej grze. Każdy krzyżyk to miniaturowy świat jednej ptasiej pary, prostokątna budka z sosnowego drewna kryjąca utkane z trawy, mchu i piór gniazdo, zawsze wyjątkowe, niepowtarzalne jak budująca je samica. To miejsce akcji mini epopei rozgrywającej się cichutko przez kilkadziesiąt dni – od pierwszych splotów subtelnej konstrukcji, poprzez niemożliwie małe i kruche jaja, aż do opierzonych podlotów opuszczających swój drewniany dom w połowie czerwca.
Dopiero rozpoczął się chłodny szwedzki maj – budki są więc teraz w większości puste, nie znajdę tam przyczajonych nad miseczką gniazda rodziców. Na tym etapie sezonu mógłbym w zasadzie wygrzewać się w słońcu na ganku mojego szwedzkiego domu i zajadać słodką semlą z pobliskiej cukierni, czekając na prawdziwą akcję: na wyklucie się piskląt i następujący wkrótce po tym harmider terenowych badań. Ale – trochę niestandardowo – wchodzę w te majowe dąbrowy i zaglądam do świeżo pozakładanych ptasich gospodarstw. Jestem na tropie sikorzych wiedźm, szamanek, szalonych zielarek zaznajomionych ze sposobami na choroby oraz infekcje nękające ich pierzaste mikroświaty.
Zapach czuję już z daleka. Sączy się leniwie z budki wciśniętej w wąski, niemal jeszcze bezlistny dębowy młodnik na brzegu nasiąkniętej jak gąbka storczykowej łąki. Lawenda? Podchodzę bliżej. Nie… Jest bardziej