Michał Woroch jest podróżnikiem, fotografem, mówcą motywacyjnym. Odwiedził Mongolię, Indie, Spitsbergen, samochodem terenowym przejechał z Ameryki Południowej na Alaskę. Obecnie szykuje się do wyprawy trekkingowej w Himalaje. Choruje na rdzeniowy zanik mięśni i porusza się na wózku.
Wojtek Antonów: Niedawno wróciłeś z Zakopanego, gdzie testowałeś łazik skonstruowany specjalnie na wyprawę Wheelchairtrip Himalayas Challenge 2020. Jak wrażenia?
Michał Woroch: Na testy jechałem z duszą na ramieniu. O wyprawie myślę od dawna i cały czas obawiałem się, czy faktycznie będę mógł jeździć takim łazikiem. Jednak po całym dniu spędzonym w terenie, na jeździe po nierównościach, górkach i polach wokół Zakopanego przekonałem się, że jest nieźle i wyprawa takim pojazdem jest możliwa! Łazik otwiera przed niepełnosprawnymi zupełnie nowe możliwości samodzielnego poruszania się, w terenie górskim, dzięki czemu nasz plan staje się realny.
Testowane łaziki to prototypy, na ich podstawie zostaną zbudowane pojazdy, które zabierzemy w Himalaje. Pomysłodawcą konstrukcji jest Bartosz Mrozek z Zakopanego, który elektrycznych łazików chce używać, aby umożliwić niepełnosprawnym osobom korzystanie przynajmniej z części górskich szlaków. Bartosz jest niesamowicie energetyczną osobą; kiedyś jego największą pasją było latanie na paralotniach, jednak w wyniku wypadku znalazł się na wózku. Nie zmieniło to jednak jego ekstremalnych zainteresowań: zimę spędza, jeżdżąc na specjalnej narcie, a latem lata szybowcami lub jeździ czterokołowymi rowerami.
Nowy Rok na Salar de Uyuni w Boliwii, Maciej Kamiński i Michał Woroch; zdjęcie: Michał Woroch
Sam także konstruujesz urządzenia, które pomagają Ci w realizowaniu marzeń.
Gdy w 2008 r. zostałem zaproszony na wyprawę do Mongolii, dowiedziałem się, że ostatni etap podróży będę musiał przebyć… konno. Musiałem się nauczyć jeździć. Pierwsze próby były totalnym niepowodzeniem. Na konia musiały mnie wsadzać dwie osoby, nie było mowy, żebym samodzielnie utrzymał się w siodle. Zacząłem więc myśleć o zrobieniu czegoś w rodzaju uprzęży, którą będę mógł się przymocować do siodła. Prototyp powstał z pasów samochodowych, lin żeglarskich i starego węża strażackiego. Wszystko teoretycznie miało działać – teoretycznie, bo przed wyjazdem nie zdążyłem przetestować działania uprzęży. To miała być moja pierwsza poważna wyprawa, więc nie mogłem odpuścić.
Aby dotrzeć do celu naszej podróży, czyli ludu Caatanów, o którym chcieliśmy zrobić reportaż, trzeba przez pięć dni jechać koleją transsyberyjską, pięć dni samochodem i dalej jeszcze trzy dni konno. Na szczęście pas zadziałał i mogłem jechać konno prawie 10 godzin dziennie. Oczywiście w praniu wyszły pewne niedogodności; nie pomyślałem o tym, że nie będę mógł kontrolować nóg, które po prostu luźno zwisały po bokach. Ponaciągałem pachwiny i sprawiło mi to sporo cierpienia, jednak w drodze powrotnej skorygowałem pas i podróż była dużo łatwiejsza. To, że mogłem wziąć udział w tym projekcie i dotarłem do niesamowitego ludu żyjącego na mongolskim pustkowiu, sprawiło, iż w wiele rzeczy uwierzyłem – choć dotarło to do mnie dopiero kilka miesięcy po powrocie.
Gdy na forum internetowym podzieliłeś się pomysłem, że chcesz jako niepełnosprawny wybrać się land roverem w podróż po Ameryce Południowej, wszyscy pukali się w głowę.
Moim wyobrażeniom o samochodzie terenowym, którym będziemy przemierzać Amerykę, idealnie odpowiadał klasyczny Land Rover Defender 110. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, jak wiele pracy będzie nas kosztować jego przygotowanie. Z powodu ograniczonych funduszy kupiłem auto używane, delikatnie mówiąc – w średnim stanie. Gdy na jednej z grup fanów Defendera napisałem, jaki mamy zamiar, zderzyłem się ze ścianą niezrozumienia. Pod postem pojawiło się kilkadziesiąt komentarzy i prawie każdy przekonywał, że nie mamy pojęcia, w co się pakujemy. Czytając to wszystko, chciałem po prostu wyłączyć komputer i zapomnieć o projekcie.
Krok po kroku zdobywałem jednak wiedzę i co najważniejsze – udało mi się poznać świetnych ludzi, dzięki którym było możliwe przygotowanie naszego auta. I choć zajęło to dużo czasu, w końcu nasz zmęczony życiem land rover stał się pojazdem, który miał nas zabrać w podróż życia, wyposażonym we wszelkie udogodnienia, których niepełnosprawni szaleńcy mogą potrzebować w drodze przez dwie Ameryki.
Testy prototypów konstruowanych na Annapurna Circuit, Bartosz Mrozek i Michał Woroch, Tatry 2018 r.; zdjęcie: Michał Woroch
Spędziliście prawie rok w podróży. Jak znalazłeś partnera, który zgodził się na takie szaleństwo?
Z Maciejem znamy się od chwili, gdy obaj trafiliśmy do szpitala – ja z powodu postępującego rdzeniowego zaniku mięśni, on po operacji usunięcia nowotworu z kręgosłupa z dnia na dzień znalazł się na wózku. Mieliśmy po 17 lat i spotkaliśmy się w najtrudniejszym momencie naszego życia, do wszystkiego byliśmy nastawieni na „nie”. I właśnie dzięki tym trudnym doświadczeniom zawiązała się między nami wyjątkowa przyjaźń i pojawiły się pomysły na wspólne projekty.
Pierwszą wyprawę zrobiliśmy po Europie; starym vanem objechaliśmy prawie cały kontynent i… było ciężko. Zamiast cieszyć się z możliwości podróżowania, dobijaliśmy się myśleniem o tym, czego nie możemy zrobić: zejść na plażę, imprezować z innymi młodymi ludźmi. Dopiero po powrocie zacząłem zdawać sobie sprawę, że po prostu byliśmy źle nastawieni. Bo mimo wszystko przeżyliśmy wspaniałą przygodę: dwóch gości na wózkach przejechało przez Europę. Chciałem znów to poczuć, być w trasie. Wtedy właśnie razem z Maciejem
wymyśliliśmy land rovera, Amerykę i ponownie ruszyliśmy w drogę.
Podróż przez Ameryki przyniosła Wam Kolosa – najważniejszą polską nagrodę podróżniczą. Jak przyjąłeś takie wyróżnienie?
Podczas wyprawy nie myślisz o nagrodach. Najważniejsze, by mieć to uczucie w sercu, zarysowany cel, a reszta jest drogą. Nasza podróż była lekarstwem dla duszy – mimo że zdecydowaną większość czasu byliśmy zamknięci w samochodzie, czuliśmy się wolni. Te 371 dni to była nasza wielka przygoda, dążenie do celu pomimo choroby i ograniczeń. Jedyny sposób, w jaki możemy osiągnąć pełną wolność. Jestem szczęśliwy, że kapituła doceniła nasz trud. Nawet jeśli nie miałem siły, żeby unieść statuetkę.
O wyprawie, przygodach, momentach zachwytu i trudnych chwilach można przeczytać w książce Krok po kroku. Z Ziemi Ognistej na Alaskę. To Twój kolejny samodzielny projekt?
Podjąłem decyzję o wydaniu książki bez wydawnictwa i było to bardzo ciekawe doświadczenie. Mogłem mieć pełną kontrolę nad tym, jak ostatecznie będzie wyglądać. Oczywiście korzystałem z pomocy redakcyjnej, jednak większość pracy wykonałem sam. Książkę można znaleźć na mojej stronie internetowej (www.wheelchairtrip.com) lub wymienić ją na… worek śmieci. Akcja „Książka za worek śmieci” to bardzo fajna inicjatywa Ani Jaklewicz – zasady są naprawdę proste: zgłoś się do akcji sprzątania i za śmieci wybierz sobie książkę, między innymi moją.
Twoja choroba postępuje. Czy można ją powstrzymać?
Przed wyjazdem ostrzegano mnie, że jeśli zwiększę wysiłek fizyczny, to przyśpieszy to i tak postępujący proces zaniku mięśni. Różnica jest wyraźna, przedtem mogłem np. samodzielnie dostać się na wózek. Teraz nie dam rady. Na pewno tego nie żałuję, bo podróż dała mi tyle radości i wolności, że warto było zapłacić tę cenę.
Od niedawna dostępny jest lek, który powstrzymuje rozwój choroby. Od stycznia jest refundowany w Polsce i jestem zaangażowany w działania, aby każdy chory mógł go otrzymać. Jest nas nie więcej niż tysiąc. Proces otrzymania decyzji o refundacji jest skomplikowany i zajmuje dużo czasu, a to właśnie czas jest w tej chorobie kluczowy. Obecnie na lek, nawet po wydaniu pozytywnej decyzji, mam czekać dwa i pół roku. Niestety, przez ten czas choroba może posunąć się jeszcze bardziej, dlatego wierzę, że sytuacja jeszcze się zmieni.
Michał Woroch na Alasce; zdjęcie: Michał Woroch
Jakie wyzwania czekają w Himalajach?
Planujemy pokonanie szlaku trekkingowego wiodącego dookoła Annapurny, tzw. Annapurna Circuit. Najwyższym miejscem, na które zamierzamy się wspiąć, jest przełęcz Thorong La – 5416 m n.p.m. To mniej więcej 200 km i wprawny piechur pokonuje tę trasę w 18 dni – ile zajmie nam, zobaczymy. Zdaje się, że jeszcze nikt na wózku inwalidzkim się tego nie podjął; grupy niepełnosprawnych pokonujące szlak korzystały z pomocy szerpów. Oczywiście poruszanie się w takim terenie na wózku jest niemożliwe, land rover też tam nie wjedzie – jedyna nadzieja w naszych łazikach. Jeśli uda się je wykonać dokładnie tak, jak chcemy, całą trasę będziemy się starali pokonać samodzielnie, choć na pewno nie będzie łatwo. Wysiłek fizyczny na takiej wysokości może być problemem nawet dla zdrowej osoby, choć oczywiście zakładam, że z Bartoszem poradzimy sobie ze wszystkim.
Na razie jednak pod Annapurnę jeszcze długa droga, a sam trekking w cieniu Himalajów będzie jej ostatnim etapem.