W poprzednim odcinku: to m.in. dzięki militarnym dokonaniom naszego bohatera Ameryka wybija się na niepodległość. Jednak 10 lat później sytuacja w kraju wygląda dużo gorzej – tym razem nie wystarczą nawet wybitne talenty wojskowe, upór i waleczność. Tu jest Polska!
Warszawa, wrzesień 1794. To musiała być jedna z pierwszych spokojnych nocy w obozie powstańców pod Królikarnią na warszawskim Mokotowie. Przez ostatnie dwa miesiące namiot służył Naczelnikowi za sypialnię, biuro i kwaterę dowodzenia, a on sam nawet się nie rozbierał, ubrany w szarą sukmanę, zawsze gotowy skoczyć na koń i ruszyć na pomoc któremuś z zagrożonych przyczółków oblężonego miasta.
Dzięki zaprojektowanemu przez Naczelnika systemowi fortyfikacji, a także zaangażowaniu powstańców i ludu Warszawy miasto zamieniło się w potężną twierdzę – a dwumiesięczne oblężenie i ostatnie szturmy nie przyniosły rezultatu. Pruskie i rosyjskie wojska musiały odstąpić od miasta. Przynajmniej na razie Warszawa i powstanie były uratowane, a Kościuszko został bohaterem.
Tym dziwniejsza wydaje się treść biletu, który wódz powstania znajduje pod poduszką na swoim polowym łóżku. Anonimowy autor pisze, że za ocalenie zdrajcy Kościuszko sam jest winien szubienicy. Nie ma wątpliwości, że bilet adresowany jest do niego. Kto mógł go napisać? Kto grozi Naczelnikowi śmiercią?
Żeby to zrozumieć, musimy cofnąć się w czasie. W zasadzie od początku trwania insurekcji Kościuszko oprócz walki z armiami państw zaborczych ściera się z innym wrogiem – widmem narodowej niezgody w każdej chwili wiszącym nad powstaniem.
Musi bezustannie lawirować pomiędzy powstańczymi frakcjami. Próbując wciągnąć do powstania chłopów, obiecuje im wolność osobistą, ale tylko zmniejsza im wymiar pańszczyzny, żeby nie zniechęcić szlachty. Szukając politycznego kompromisu, musi uspokajać króla, który drży o swoje życie, a jednocześnie nie zrazić łaknącej krwi ulicy, a z nią rewolucyjnej Francji, od której oczekuje finansowej pomocy. Oprócz tych politycznych zadań miał jeszcze jedno, czysto prestidigitatorskie: skleić coś, co nigdy nie było razem.
Bilecik, który Kościuszko trzyma w ręku, ma bezpośredni związek z wyrokiem Sądu Kryminalnego Wojskowego (siedmiu na dziesięciu jego członków to jakobini), który kilka dni temu wydał wyrok śmierci na biskupa chełmsko-lubelskiego Wojciecha Skarszewskiego. Skarszewski to symbol Targowicy w jej najbardziej nikczemnym wydaniu, wsławiony zwalnianiem z przysięgi na wierność Konstytucji 3 maja zdrajca narodu, który na haniebnym sejmie w Grodnie agitował za ratyfikacją traktatów rozbiorowych. Tak naprawdę nie byłoby źle, gdyby zawisł na szubienicy.
Jednak pod wpływem nacisków ze strony powstańczej prawicy (na Kościuszkę wywiera presję król, a także nuncjusz apostolski – ten ostatni grozi mu klątwą) i po konsultacjach z członkami Rady Najwyższej Narodowej Naczelnik decyduje się ocalić biskupa.
Powtarza się sytuacja sprzed dwóch miesięcy. Wtedy, pod koniec czerwca, na zbudowanych w nocy szubienicach także zawiśli zdrajcy. Idąc za podszeptami prawicy, Kościuszko wyciągnął potem wobec sprawców surowe konsekwencje, interpretując to jako samowolę ludu. Teraz po raz drugi stawał wobec wieszania – i wahał się.
Ułaskawienie wywołało wielkie oburzenie w środowisku jakobinów. Naczelnika zaczęto oskarżać o „tyranię, arbitralność, uzurpację”. Skład sędziowski podał się do dymisji, a jeden z jego członków napisał w liście: „Patrzałem zawsze na ciebie Naczelniku jak na największego republikanina. Dziś przemówiłeś do nas ustami despoty”. Kołłątaj, ten polski Robespierre, miał napisać obraźliwy list, zarzucając Kościuszce „brak energii, powolność dla dworu”. Podobno Naczelnik zareagował złożeniem swojej władzy, ale Kołłątaj ubłagał go, żeby jednak pozostał na swoim stanowisku.
Kościuszce na pozór udało się zażegnać konflikt, nikt też oczywiście nie ciągnął go na szubienicę, jednak jego pozycja jako wodza była nadwyrężona. Żeby ratować swoją godność i autorytet Naczelnika, potrzebował militarnego zwycięstwa. Kiedy kilka tygodni później wyruszał z Warszawy w kierunku Maciejowic, przyjaciele odradzali mu ten pomysł. Już po klęsce i pojmaniu wodza powtarzano plotkę, że to właśnie narastający konflikt z RNN stanowił jedną z głównych przyczyn feralnej wyprawy.
O świcie 6 października Kościuszko wyrusza z Warszawy z mocnym postanowieniem: zwyciężyć nieprzyjaciela albo „zginąć za ojczyznę”. Klęska insurekcji – i widmo narodowej niezgody – wisi już nisko nad jego głową.
cdn.