„Niebo fioletowi się i gęstnieje, ale na piasek spada tylko kilka kropel. To nie wyczekiwana ulewa, lecz tasmańskie przekleństwo: sucha burza. Powietrze pochłania wilgoć, zanim ta dotrze do ziemi. Zarzewia ognia, które normalnie mogłaby zgasić ulewa, przeradzają się w pożary”.
Dlaczego śledztwa w sprawie morderstw na Tasmanii tak trudno zakończyć? Bo nikt nie ma karty dentystycznej, za to ślady DNA pasują do wszystkich” – brzmi jeden z licznych dowcipów, które Australijczycy opowiadają o wyspie. Położona 240 km na południe od kontynentalnej części kraju Tasmania stereotypowo uważana jest za ubogą, zacofaną prowincję, której półdzicy mieszkańcy z braku wyboru krzyżują się między sobą.
Nie odstrasza to jednak turystów, których z roku na rok przybywa. Większość z nich przyjeżdża w lecie, gdy surowy klimat jest najbardziej znośny – średnia temperatura w dzień przekracza 20°C. Unikatowa, dzika przyroda to jeden z największych skarbów wyspy. Tasmania ma powierzchnię porównywalną do Irlandii, ale populację niewiele większą niż Gdańsk. Ponad połowa jej terenu to parki narodowe, rezerwaty lub chronione lasy, jedna piąta znajduje się na liście światowego dziedzictwa przyrodniczego UNESCO. Pozostała część to też w dużej mierze zieleń: pastwiska, sady i pola uprawne. Położony na północnym zachodzie wyspy przylądek Cape Grim słynie z najczystszego powietrza na świecie. Nie dziwi więc, że biura turystyczne, agenci nieruchomości, samorząd i producenci żywności przez wszystkie przypadki odmieniają słowo „naturalny”, a slogany reklamowe obiecują, że na Tasmanii w końcu odetchniesz pełną piersią.
***
W połowie stycznia słynne tasmańskie powietrze pachnie jak polskie ogródki działkowe w listopadzie. Kiedy jedziemy południowym wybrzeżem wyspy, charakterystyczny swąd palonych liści i trawy przenika do samochodu mimo zamkniętych szyb i rozkręconej klimatyzacji. Ukłucie nostalgii szybko znika. Wypiera je drapanie w gardle i ciężar w zatokach, który przechodzi w ćmiący ból głowy. Tasmania płonie już od niemal miesiąca. Na internetowej mapie zarządzanej przez stanową straż pożarną niemal codziennie pojawiają się kolejne ogniki.
Sam ogień w australijskim buszu to nic nadzwyczajnego. Zdarza się na tyle często, że lokalne gatunki roślin przystosowały się do niego – jak wiecznie zielone krzewy banksji, których nasiona schowane są w grubej skorupie otwierającej się dopiero pod wpływem płomieni, dzięki czemu wysiewają się w użyźnionej i oczyszczonej z „konkurencji” glebie. Na Tasmanii bez ognia nie urosłyby m.in. gigantyczne eukaliptusy, które oglądamy w Parku Narodowym Mount Field – ten gatunek wysiewa się po pożarze, by skorzystać z przerzedzenia buszu. Niemal 100-metrowe drzewa w Mount Field wysokością ustępują tylko kalifornijskim sekwojom. Najstarsze z nich pamiętają czasy, zanim na wyspę przybyli pierwsi biali kolonizatorzy.
Przystosowują się też ludzie. Pożary lasów to na Tasmanii zjawisko cykliczne, sezonowe. Prawdopodobieństwo, że mieszkające poza miastami rodziny któregoś lata zmuszone będą przed ogniem uciekać, jest na tyle duże, że straż pożarna zachęca wszystkich mieszkańców do tworzenia indywidualnych planów ewakuacji, zawierających m.in. listę rzeczy, które ze sobą zabiorą, i osób, z którymi powinni się skontaktować przed wyruszeniem. Reagować trzeba szybko, bo płonący busz jest zdradliwy: po suchym podłożu ogień przemieszcza się błyskawicznie. Równie niebezpieczne są wyprzedzające go iskry i unoszące się w powietrzu drobiny żaru. Zdarza się, że dom staje w płomieniach, jeszcze zanim jego mieszkańcy widzą zbliżający się pożar.
***
W tym roku jest jednak inaczej. Pożary rozpoczęły się w grudniu, do stycznia osiągnęły skalę, której służby nie są w stanie kontrolować. Jedynie w pierwszym tygodniu stycznia spłonęło 180 km² chronionych przez UNESCO chłodnych lasów deszczowych. Porośnięte gęstym mchem, spowite delikatną mgiełką lasy w porównaniu z tropikalnymi kuzynami są mniej barwne, ale równie piękne. Na liście światowego dziedzictwa znalazły się jednak nie z powodu wyglądu, lecz ze względu na unikatowe rośliny i zwierzęta, których nie da się znaleźć poza Tasmanią. Ogień zagraża rzadkim gatunkom, które przetrwały na wyspie od czasów prehistorycznego prakontynentu Gondwany, jak rosnące w dolinie rzeki Huon Lagarostrobos franklinii. Niewielkie, gęste drzewka o drobnych, łuskowatych pędach, przypominające nieco popularne w Polsce tuje, są jednymi z najbardziej długowiecznych organizmów na Ziemi – poszczególne osobniki potrafią przeżyć ponad 3 tys. lat.
Tasmańskim strażakom (łącznie na wyspie jest 250 zawodowców i niemal 5 tys. ochotników) na pomoc ruszyli koledzy z innych części kraju i ochotnicy z Nowej Zelandii, którzy ciężkim sprzętem wyrąbują pasy ochronne, a na szczególnie zagrożonych terenach rozstawiają ciągnące się kilometrami rzędy spryskiwaczy, by zmniejszyć ryzyko zaprószenia ognia; samoloty zrzucają na lasy wodę i środki chemiczne hamujące spalanie. Służby blokują drogi i zamykają parki narodowe, setki ludzi zostały ewakuowane z zagrożonych terenów. Strażacy przyznają jednak, że dopóki pogoda się nie zmieni, najlepsze, co mogą zrobić, to starać się, by pożary się nie rozprzestrzeniały. Przy utrzymującej się od tygodni suszy połączonej z silnym wiatrem i wysoką temperaturą nie mają szans, by je ugasić. Pozostaje czekać na deszcz.
W tym roku lato jest tu rekordowo gorące. Choć w porównaniu z kontynentalną częścią kraju temperatura była znacznie niższa, to i tak zdarzało się, że grubo przekraczała 30°C. A tutejsze 30° różni się od tego nad Wisłą – tasmańskie słońce jest bezlitosne, promienie niemal od razu wydają się wżerać w skórę. Paradoksalnie to również efekt czystego powietrza, pozbawionego „filtrów” z kurzu i zanieczyszczeń. Do tego dochodzi ekstremalnie wysoki poziom promieniowania UV, którego człowiek nie jest w stanie poczuć, ale osobie o mojej karnacji wystarczy 10 minut, by nabawić się poparzeń słonecznych. Owszem, tuż przed wschodem słońca poranki są chłodne, po szybach samochodu spływają krople wody, a śpiący w namiotach znajomi trzęsą się nad poranną kawą – zdjęte wieczorem ubrania rano są zimne i mokre. Wystarczy jednak godzina, by w powietrzu nie został nawet ślad wilgoci. W południowej części wyspy trawa wypłowiała od upału. Na nieutwardzonych drogach nasz samochód wzbija tumany kurzu.
Pewnego wieczoru nad horyzontem w końcu zbierają się ciemne chmury. Pierwszy błysk wydaje się dobrym znakiem. Ale choć za nim idą kolejne, a niebo fioletowi się i gęstnieje, na piasek spada tylko kilka kropel. To nie wyczekiwana ulewa, lecz tasmańskie przekleństwo: sucha burza. Zjawisko, które odpowiada za większość pożarów na Tasmanii, pojawia się, gdy powietrze pochłania wilgoć, zanim ta dotrze do ziemi. Zarzewia ognia, które normalnie mogłaby zgasić ulewa, przeradzają się w pożary. W przeciwieństwie do tych będących winą ludzi, te wywołane przez pioruny częściej wybuchają w odległych miejscach, do których nie są w stanie dotrzeć wozy strażackie, a towarzyszący burzom silny wiatr podsyca ogień i potrafi przenieść kawałki żaru nawet o kilkadziesiąt kilometrów. Najgorszy jest jednak mechanizm błędnego koła: im więcej pożarów, tym mniej wilgoci w powietrzu; im mniej wilgoci, tym więcej suchych burz. Tylko 15 stycznia w Tasmanię uderzyło około 2400 piorunów, które podpaliły lasy w 60 miejscach.
***
Kiedy oglądamy eukaliptusy w Mount Field, pożary wydają się jeszcze odległym problemem. Jak bardzo niesłusznie, przekonujemy się już tego samego dnia, gdy jedziemy nad jezioro Gordon. Stojąca na zbiorniku tama to chluba australijskich inżynierów i jedna z większych atrakcji turystycznych wyspy. Umieszczony między górskimi zboczami 140-metrowy betonowy łuk dzieli krajobraz na pół – po jednej stronie rozlewa się ogromne, niemal czarne jezioro, po drugiej otwiera skalisty wąwóz, po którego dnie wije się wąska strużka wody. Choć Tasmania w sezonie jest zatłoczona, na górskiej drodze mijamy zaledwie kilka samochodów. Na pobliskim darmowym kempingu zamiast ściśniętych obok siebie vanów, przyczep kempingowych i terenówek z namiotami na dachach czekają tylko wielkie, ociężałe muchy. Na budynkach naklejone kartki: obozowisko zamknięte; ogień jest zbyt blisko i rozprzestrzenia się w niekontrolowany sposób. Kąpiel w jeziorze też odpada – samoloty strażackie nabierają tu wody.
Jezioro Pedder, nad którym położony jest kemping, dla australijskich ekologów ma symboliczne znaczenie. Niewielki zbiornik otoczony połaciami piaszczystych plaż przez lata uznawany był za lokalny skarb. Na początku lat 70. na tereny te wkroczyli inżynierowie z firm hydroenergetycznych – postanowili zalać dolinę, w której się znajdował. Protesty przeciwko sztucznemu powiększeniu jeziora zmobilizowały ludzi na bezprecedensową skalę i choć nie odniosły sukcesu, doprowadziły do powstania pierwszej na świecie Partii Zielonych i wielu innych organizacji pozarządowych, m.in. działającej do dziś Wilderness Society.
Nowe Pedder, ponad 20-krotnie większe od oryginalnego, też jest piękne – pełne wysp i wcinających się w skaliste brzegi zatok. Kusi, by mimo zakazu zostać tutaj na noc, nacieszyć się kempingiem tylko dla siebie, spać na samej plaży. Ale w malowniczym widoku jest coś niepokojącego: brakuje mu głębi. Nawet odrobinę oddalone fragmenty krajobrazu szarzeją i rozmywają się. Wracając na autostradę, po raz pierwszy wjeżdżamy w gęsty dym. Bez zasięgu w komórkach (w parkach narodowych nie ma co na niego liczyć), na kompletnie pustej drodze zakaz biwakowania już nie wydaje się podyktowany przesadną ostrożnością. Zamiast nad górskim jeziorem spędzamy noc za remizą w jednej z okolicznych wiosek. Gdy przyjeżdżamy, na parkingu jest już pełno ludzi. W świetle czołówek widzimy białe płatki osiadające na ubraniach i śpiworach. To z nieba sypią się drobiny popiołu.
***
Stopniowo przyzwyczajamy się do zapachu spalenizny. Nawet gdy udaje się nam wywietrzyć samochód, odnajdujemy go w ubraniach, pościeli i tapicerce. Prawdziwie niesamowicie robi się dopiero, gdy wychodzi słońce, na które miejscowi mówią „diabelskie”: małe, intensywnie pomarańczowe. Światło przefiltrowane przez dym jest złote, jak w ulubionej porze fotografów. Tyle że zamiast kilkadziesiąt minut utrzymuje się od wczesnego popołudnia aż do czerwonego zachodu słońca.
21 stycznia powietrze w dolinie Huon na południu wyspy jest gorsze niż w Pekinie. W miejscowości Geeveston stężenie cząsteczek PM10 wynosi 250% dopuszczalnej normy, a PM2,5 – ponad 400. W nieco większym Cygnet stężenie cząsteczek PM10 przekracza normę ponadtrzykrotnie, a PM2,5 – niemal czterokrotnie. Półtoratysięczne Cygnet to mekka australijskich i zagranicznych hipisów. Kiedy odwiedzamy je kilka dni później, na murach wiszą plakaty 37. edycji słynnego na cały kraj festiwalu folkowego, ulotki reklamujące zajęcia jogi i odręcznie namalowane plakaty wzywające do obalenia kapitalizmu. Wzdłuż zadbanej głównej ulicy ciągną się sklepy z etnicznymi ozdobami, galerie sztuki, pracownie garncarskie i punkty ziołolecznictwa – wszystko spowite gęstym dymem. Rozum podpowiada, by jechać dalej, ale wygrywają puste żołądki. Zza szyby kawiarni serwującej wegańskie zapiekanki przyglądamy się innym gościom: dwóch mężczyzn przyjechało na rowerach i spokojnie popija kawę przy zewnętrznym stoliku, naprzeciwko nich czyta gazetę bosy chłopak w lnianych spodniach. Po ulicach chodzą rodzice z dziećmi. Nie wydają się szczególnie zaniepokojeni.
Częściowo to kwestia mentalności – Australijczycy szczycą się pragmatycznym podejściem do życia, brakiem skłonności do histerii i umiejętnością przystosowania do trudnych warunków. Pożary uznawane są tu za uciążliwą, ale normalną część życia, jak ponad 40-stopniowy upał, jadowite pająki czy fakt, że do przydomowego basenu zakradł się wielki pyton. Gdy lokalny dziennik „The Mercury” alarmował, że powietrze na Tasmanii jest gorsze niż w Chinach, część komentatorów była oburzona. Autora artykułu oskarżali o niepotrzebne szukanie sensacji, a porównanie nazywali idiotycznym. 10 dni później dym z płonących tasmańskich lasów dotarł do oddalonej o ponad 2000 km Nowej Zelandii. Stężenie PM2,5 w Geeveston przekroczyło normę 20-krotnie, a stanowy departament zdrowia publicznego zalecił, by osoby starsze, dzieci, kobiety w ciąży i przewlekle chorzy opuścili Cygnet.
***
Ze stwierdzeniem, że tegoroczne pożary to normalne zjawisko, nie zgadza się Tom Allen z tasmańskiego oddziału Wilderness Society. W styczniu organizacja opublikowała list otwarty, w którym przekonuje, że pożary są „naturalne” w takim samym stopniu jak wymierająca rafa koralowa czy topniejące lodowce. „Wszystkie pożary, które w ostatnich latach dotknęły chronione obszary Tasmanii, są naznaczone przez zmiany klimatyczne” – twierdzi Allen. Jak wylicza, obszary uznane za część światowego dziedzictwa naturalnego płonęły w latach: 2008, 2010, 2013 i 2016. „Liczba i skala pożarów wywołanych przez suche burze wzrosła dramatycznie po roku 2000. Od 2007 r. spłonęło w nich około 13% chronionych przez UNESCO terenów” – dodaje.
O tym, że globalne ocieplenie oznacza więcej burz z piorunami, naukowcy mówią od dawna. Ze skutkami suchych burz mierzy się nie tylko Tasmania, lecz także m.in. Kalifornia. W 2014 r. grupa badaczy z University of California w Berkeley wyliczyła, że każdy stopień, o który podnosi się średnia temperatura na Ziemi, oznacza 12% więcej błyskawic. W październiku ubiegłego roku naukowcy z University of Tasmania w Hobart opublikowali wyniki raportu badającego przyczyny i skalę pożarów w chronionych regionach Tasmanii od lat 80. Wynika z niego, że w ciągu zaledwie trzech dekad pożary wywołane przez pioruny z marginalnego zjawiska stały się największym zagrożeniem dla wyspy. Dwa miesiące później jej mieszkańcy mogli naocznie się o tym przekonać.
***
Na początku lutego Tasmania wciąż czeka na deszcz. Prof. David Bowman, wykładowca z uniwersytetu w Hobart i szef Fire Centre Research Hub, think tanku zajmującego się badaniem pożarów, nazywa trwający od ponad miesiąca kryzys „wydarzeniem o randze historycznej”. „Mówimy o pożarze, który trwa nieprzerwanie już od ponad miesiąca” – podkreśla w rozmowie z telewizją ABC. Bowman dodaje, że w powszechnym odbiorze skala zniszczeń może być niedoszacowana, bo ogień w niewielkim stopniu dotknął siedziby ludzkie i pustoszy głównie lasy. W grudniu i styczniu w pożarach spłonęło zaledwie siedem domów, ale ogień strawił około 200 000 ha wyspy – niemal czterokrotnie tyle, ile zajmuje Warszawa.
Po tygodniu deszcz w końcu nadchodzi, a temperatura nieco spada. Pod koniec lutego ogień jest mniej więcej opanowany (choć trudno dostępne miejsca w głębi lasów będą się tlić jeszcze w kwietniu). Dyrekcja Tasmańskich Parków Narodowych publikuje pierwsze podsumowanie: spłonęło około 94 000 ha rezerwatów uznanych za światowe dziedzictwo naturalne – 6% ich powierzchni. Do tego ponad 42 000 ha lasów niebędących na liście UNESCO, ale również objętych ochroną. Ogłasza też dobre wiadomości: wygląda na to, że najbardziej wrażliwe gatunki – te, które po pożarze nie mają szansy odrosnąć – zostały dotknięte w minimalnym stopniu.
Tasmańscy aktywiści są jednak dalecy od optymizmu. „To przekłamanie – uważa Tom Allen. – Władze starają się nie zauważać ogromnego zagrożenia dla innych typów roślinności. W dodatku nawet te »przystosowane« nie powinny się palić w środku lata, bo zbyt intensywny ogień zagraża glebie, w której rosną. Ogień poważnie uszkodził roślinność, która nie zmieniła się od czasów Gondwany, m.in. sosny „Król Billy’” na Mount Bob i eukaliptusy królewskie. A z powodu zmian klimatycznych bardzo mało prawdopodobne, by oryginalna roślinność była w stanie kiedykolwiek się odrodzić. Straciliśmy ją na zawsze”.
***
Pod koniec marca premier Tasmanii Will Hodgman ogłosił, że powoła niezależną komisję, która zbada przebieg tegorocznych pożarów, oceni działania służb i oszacuje wielkość strat. Eksperci podkreślają, że nawet jeśli przyjąć optymistyczną wersję i uznać, że tym razem katastrofy udało się uniknąć, w kolejnych latach tasmańska przyroda może nie mieć tyle szczęścia. Zwłaszcza że australijska wyspa nie jest wyjątkiem. W czasie, gdy na Tasmanii płonęły lasy, północny stan Queensland topił się pod tonami błota – rezultat ulewnych deszczów poprzedzonych 5-letnią suszą. Wcześniej, w listopadzie i grudniu, ogień pustoszył Nową Południową Walię. Raport australijskiej organizacji pozarządowej Climate Council wylicza, że w ciągu trzech letnich miesięcy w Australii padło ponad 200 rekordów klimatycznych. Bezprecedensowe upały dotknęły wszystkie stany: w położonym w Nowej Południowej Walii mieście Bourke temperatura przekroczyła 40°C przez 21 dni z rzędu; w Rabbits Flat w Terytorium Północnym – przez 32 dni, a w Cloncurry w Queensland – przez 40. W chłodnym zazwyczaj Melbourne termometry pokazywały 45°C.
Na smażącym się kontynencie działy się sceny apokaliptyczne. W całym kraju mieszkańcy czyścili trawniki zasłane martwymi nietoperzami – dwudniowa fala upałów zabiła trzecią część populacji rudawki wielkiej nazywanej latającym lisem; w Australii Południowej brzoskwinie i nektarynki dosłownie gotowały się na drzewach; rzekę w Nowej Południowej Walii wypełniły tysiące zdechłych ryb; przy wyschniętym wodopoju w centrum kraju znaleziono ciała 90 padłych z pragnienia dzikich koni.