Dziecko też człowiek Dziecko też człowiek
i
Pieter Bruegel starszy, "Zabawy dziecięce", 1560 r., Kunsthistorisches Museum w Wiedniu; zdjęcie: domena publiczna
Edukacja

Dziecko też człowiek

Andrzej Krajewski
Czyta się 12 minut

Trzeba było kilku tysięcy lat, by w naszym kręgu kulturowym dostrzeżono, że dziecko nie jest przedmiotem. Nauka traktowania go humanitarnie trwa do dziś.

„Natura chce, żeby dzieci były dziećmi, zanim zostaną ludźmi” – pisał Jean-Jacques Rousseau w książce Emil, czyli o wychowaniu. Rousseau wprawdzie nie dostrzegał w dziecku człowieka, ale apelował do rodziców, by troszczyli się o swoje potomstwo. „Czy znajdziecie na świecie istotę słabszą, biedniejszą, więcej zdaną na łaskę otoczenia, bardziej potrzebującą litości, serca i opieki niż dziecko?” – pytał czytelników. W czasach, gdy powszechnie powierzano dzieci innym osobom na czas dorastania lub pozostawiano je w przytułku, postulaty Rousseau zdawały się rewolucyjne. Otwierały drogę ku przełomowemu odkryciu, że dziecko także jest człowiekiem, zdolnym do uczuć, mającym swoje potrzeby, a przede wszystkim odczuwającym cierpienie. Ale sam filozof nie brał sobie tych idei do serca. Ilekroć jego kochanka, a później żona Teresa Levasseur wydawała na świat potomka, Rousseau natychmiast oddawał go do sierocińca, w którym zaledwie co setny noworodek miał szansę dożyć dorosłości.

Antyczne okrucieństwo

Podwójne standardy w podejściu do dzieci nie były dawniej czymś niezwykłym. W antycznej Grecji nikt nie potępiał rodziców za to, że pozostawili niemowlę przy drodze lub na śmietniku. Zwykle ginęło ono rozszarpane przez zwierzęta. Rzadziej zabierał je jakiś przechodzień. Przy czym wcale nie musiało nim kierować miłosierdzie. Po odchowaniu znajdy znalazca mógł sprzedać dziecko na targu niewolników, odzyskując z procentem zainwestowane w jego utrzymanie pieniądze. Tego rodzaju proceder nikogo nie szokował, bo dziecko w świecie starożytnych Greków miało status rzeczy prywatnej, w związku z tym jego los był społeczeństwu i władzom obojętny.

Wyjątek stanowiła Sparta, lecz nie oznaczało to dla małoletnich niczego dobrego. Gdy w innych polis dzieciobójstwo pozostawało w gestii rodziców, w Sparcie zarządzała nim rada fyli (jednostki terytorialnej). Plutarch w Żywocie Likurga pisał, jak przebiegały oględziny dziecka przez najstarszych członków fyli tworzących radę: „Jeśli było ono dobrze zbudowane i silne, kazali ojcu je wychowywać, przydzielając zarazem jedną z dziewięciu tysięcy działek ziemi. Jeśli jednak było chuderlawe i niekształtne, odsyłali je do tak zwanych apothetai, jamy w ziemi w pobliżu Tajgetu, wierząc, że zarówno dla dziecka, jak i dla polis lepiej będzie, jeśli umrze”. Chłopców, którzy pozytywnie przeszli selekcję, czekało krótkie dzieciństwo – kiedy ukończyli siódmy rok życia, zabierano ich do koszar, gdzie do pełnoletniości byli tresowani na doskonałych żołnierzy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Greckie standardy radzenia sobie z dziećmi nieco zmodyfikowali Rzymianie. Do II w. p.n.e. obywatele Wiecznego Miasta przestrzegali zwyczaju, by tuż po porodzie położyć noworodka na ziemi. Jeśli ojciec go podniósł, matka mogła się nim zaopiekować. Jeśli nie, maluch lądował na śmietniku – ktoś mógł go sobie stamtąd zabrać lub konsumowały go bezdomne psy. Dopiero u schyłku republiki zwyczaj ten uznano za barbarzyński i stopniowo zaczęto od niego odchodzić. Nadal jednak za rzecz oczywistą traktowano tradycję nakazującą, by młody człowiek aż do pełnoletniości pozostawał pod absolutną władzą ojca. Głowa rodziny mog­ła nawet bezkarnie zabić potomka, choć miała obowiązek skonsultować wcześniej tę decyzję z resztą rodu.

Odkrywanie małej osoby

Kiedy Grecy i Rzymianie decydowali się zaopiekować potomstwem, okazywali mu miłość i poświęcali uwagę. W zamożniejszych domach szczególny nacisk kładziono na edukację i wychowanie, by potomek „zapragnął i pożądał gorąco stać się wzorowym obywatelem, umiejącym zarówno rządzić, jak i podporządkowywać się zarządzeniom zgodnie z nakazami sprawiedliwości” – wyjaś­niał w Prawach Platon. Zdaniem filozofa dzieci powinny być otaczane staranną opieką, a rodzice mają obowiązek dbać o ich rozwój fizyczny i umysłowy. Za najlepszy sposób na osiągnięcie tego celu uznawał zabawy na świeżym powietrzu, połączone z czytaniem bajek, poezji i słuchaniem muzyki. Co ciekawe, Platon nie pochwalał kar fizycznych jako środka wychowawczego.

Podobnego zdania był znakomity grecki historyk i filozof Plutarch. Chwalił rzymskiego senatora Katona Starszego za to, że po powrocie do domu pomagał żonie podczas kąpieli syna oraz nie uchylał się od jego przewijania. Gdy zaś potomek podrósł, senator spędzał z nim wiele czasu, studiował z nim dzieła literackie, uczył go historii, a także jazdy konnej i posługiwania się bronią. Katon również potępiał bicie dzieci, uznając to za niegodne Rzymianina. Rewolucyjna idea stawała się coraz popularniejsza w republice wraz ze wzrostem dobrobytu. Pedagog Marcus Fabius Quintilianus (Kwintylian) w dziele Kształcenie mówcy określał kary cielesne mianem „poniżających człowieka”.

Innym skutkiem liberalizacji obyczajów w I w. n.e. stało się dbanie o edukację dziewczynek i stopniowe zrównywanie ich w prawach z chłopcami. Jednak porzucanie noworodków surowo potępiali jedynie chrześcijanie. Nowa religia, zdobywająca od III w. w Imperium Rzymskim coraz więcej wyznawców, nakazywała troszczyć się bezwarunkowo o każdą istotę obdarzoną nieśmiertelną duszą.

Nowy trend okazał się tak silny, że przetrwał nawet upadek imperium i podbój jego ziem przez Germanów. Niechciane dzieci zaczęły trafiać do przytułków, otwieranych chętnie przez klasztory. Presja moralna i możliwość oddania malca zakonnikom sprawiły, że dzieciobójstwo stało się zjawiskiem marginalnym. Pojawiły się też po raz pierwszy zapisy prawne zabraniające rodzicom zabijać dzieci, okaleczać je oraz sprzedawać. W Polsce zakazał tego w 1347 r. Kazimierz Wielki w Statucie wiślickim.

Jednak jak zauważa w Historii dzieciństwa. Dziecko i rodzina w dawnych czasach Philippe Ariès: „Dzieciństwo uważane było za okres przejściowy, szybko przemijający, niewart zapamiętania”. Jako że nieliczne maluchy dożywały dorosłości, zazwyczaj rodzice nie nawiązywali z nimi głębszych więzi uczuciowych. Większość języków europejskich w średniowieczu nie znało nawet słowa „dziecko”.

Odchodzenie od przemocy

W średniowieczu dziecko stawało się młodym człowiekiem już w wieku 8–9 lat. Zgodnie z prawem kanonicznym panna młoda musiała mieć co najmniej 12 lat, a pan młody – 14. Ten fakt mocno utrudniał życie najpotężniejszym rodom. Zaraz po przyjściu dziecka na świat jego ojciec, chcąc powiększyć zasoby i prestiż rodziny, rozpoczynał poszukiwania synowej lub zięcia. W czasie dobijania targu z drugim rodem dzieci będące przedmiotem transakcji nie miały nic do powiedzenia. Gdy król Polski i Węgier Ludwik Andegaweński swatał swoją córkę Jadwigę z Wilhelmem Habsburgiem, miała ona zaledwie cztery lata. Wybrany dla niej mąż był cztery lata starszy. Aby uniknąć konfliktów z Kościołem, kontrakt między rodami nazywano „zaręczynami na przyszłość” (łac. sponsalia de futuro). Miały one tę zaletę, że jeśli priorytety polityczne się zmieniały, łatwiej się je zrywało niż związek sakramentalny. Tak się stało z zaręczynami Jadwigi Andegaweńskiej, która dla dobra polskiej racji stanu w wieku 13 lat zamiast Habsburga poślubiła Władysława Jagiełłę.

Zainteresowanie dziećmi jako samodzielnymi bytami odrodziło się w Europie w czasach odkrywania antyku. Za sprawą pism starożytnych filozofów wróciła moda na dbałość o edukację i wychowywanie potomstwa. Początkowo głównym narzędziem w procesie wychowania były kary cielesne. Regularne bicie podopiecznych uznawano za czynność tak konieczną, że w szkołach przyklasztornych powstał zwyczaj wiosennej wycieczki do brzozowego gaju. Tam uczniowie sami zbierali dla swojego nauczyciela zapas rózg na cały rok.

Zmiana w tym sposobie myś­le­nia przyszła wraz z założonym w 1540 r. przez Ignacego Loyolę Towarzystwem Jezusowym. Jezuici stosowali przemoc jedynie w sytuacjach nadzwyczajnych, a karę cielesną mógł wymierzyć uczniowi posługacz, nigdy nauczyciel. Zbudowana przez zakon ogólnoeuropejska sieć bezpłatnych szkół dla młodzieży cieszyła się znakomitą renomą. „Uczyli najlepiej ze wszystkich” – przyznawał z niechęcią angielski filozof Francis Bacon. Sukcesy zakonu uświadomiły miłośnikom empiryzmu, jak ważna jest edukacja nieopierająca się na przemocy. Jeden z największych filozofów XVII w. John Locke w swoich Myślach o wychowaniu namawiał rodziców, żeby starali się stymulować dzieci do nauki i dobrego zachowania, używając przede wszystkim pochwał.

Jeszcze dalej szedł wspomniany Rousseau, który w Emilu krytykował wszystkie ówczesne wzorce traktowania dzieci. Zgodnie z obowiązującą modą ludzie szlachetnie urodzeni i bogaci nie zajmowali się nimi, bo tak czynił plebs. Noworodka karmiła mamka, a potem trafiał on na wychowanie do dziadków lub ubogich krewnych, którym wypłacano pensję. Dziecko wracało do domu, kiedy ukończyło co najmniej pięć lat. Maluch nagle tracił najbliższe mu osoby. Potem jego wychowanie oraz edukację nadzorowała surowa biologiczna matka. Ojca widywał sporadycznie. Zamiast miłości dostawał codzienne lekcje okazywania rodzicom szacunku i posłuszeństwa. Rousseau wszystko to potępił. „Jego oskarżenia i wezwania wstrząsnęły opinią publiczną, ze łzami w oczach czytały je kobiety. I jak przedtem było modą oddawać dziecko mamce, tak po Emilu stało się w wyższych sferach modą karmienie przez matkę” – zapisał w Historii wychowania Stanisław Kot. Jednak moda oderwana od prawa i uwrażliwiania społeczeństwa na los dzieci nie mogła odmienić rzeczywistości.

Przytułek i fabryka

„W wielu wsiach i miasteczkach przetrzymywano nowo narodzone dzieci od 12 do 15 dni, czekając, aż zgromadzi się ich większa liczba. Dopiero wtedy transportowano je, często w stanie skrajnego wyczerpania, do przytułku” – pisze w tekście Dzieci porzucone w społeczeństwach dawnej Europy i Polski Marian Surdacki. Gdy elity odkrywały na Starym Kontynencie człowieczeństwo dzieci, mniej zamożni mieszkańcy zaczynali na masową skalę odtwarzać zupełnie inne starożytne wzorce. Porzucanie niechcianych dzieci w XVIII w. znów stało się normą. Zazwyczaj trafiały one do utrzymywanych przez gminy zakładów opiekuńczych. W ówczesnym Londynie każdego roku przytułki przyjmowały około 15 tys. maluchów. Dożyć dorosłości udawało się nielicznym. W skali całej Europy liczba porzuconych dzieci w XVIII w. szacowana jest na mniej więcej 10 mln. Moralne potępienie ze strony Kościołów katolickiego i protestanckiego niewiele już dawało.

Paradoksalnie skuteczniejsza okazała się… rewolucja przemysłowa, choć początkowo zapowiadało się zupełnie na odwrót. W Wielkiej Brytanii mieszkańcy wsi, gdy musieli emigrować do miast, w pierwszej kolejności pozbywali się uciążliwego potomstwa. Londyńskie przytułki przeżywały oblężenie, a po ulicach metropolii włóczyło się około 120 tys. porzuconych dzieci. Wprawdzie większość nie przeżywała roku, jednak te, które przetrwały, wymagały jedzenia i ubrań. Finansowanie przytułków mocno obciążało więc budżety gminne. „Dla władz miejskich, obarczonych problemem mnóstwa niechcianych dzieci, nowe zakłady tekstylne w Lancashire, Derby i Notts były prawdziwym darem niebios” – piszą Barbara i John Lawrence Hammondowie w The Town Labourer.

Z początkiem XIX w. angielskie przytułki stały się źródłem taniej siły roboczej dla nowo powstających fabryk. Sieroty, żeby otrzymać dach nad głową i wyżywienie, musiały na siebie zarabiać. Wkrótce to samo spotkało ich rówieśników z ubogich rodzin. „Utarło się w okręgach fabrycznych, że rodzice posyłają swych siedmio- czy ośmioletnich synów i córki – zimą i latem, o szóstej rano, czasem więc po ciemku, niekiedy w mróz i śnieg – do fabryk” – próbował uwrażliwiać na los dzieci w 1813 r. Robert Owen. Ów niezwykły menedżer przędzalni w New Lanark w zbudowanym przez siebie osiedlu robotniczym zapewnił dzieciom pracowników przedszkole. Oferowało ono maluchom nie tylko opiekę, lecz także naukę czytania i pisania.

Jednak Owen pozostawał chlubnym wyjątkiem. Gdy za sprawą jego apeli w 1816 r. brytyjski parlament powołał specjalną komisję, wkrótce ustaliła ona, że aż 20% robotników w przemyśle włókienniczym miało mniej niż 13 lat. Bywały też przędzalnie, gdzie 70% siły roboczej stanowiły dzieci. Standardowo pracowały po 12 godzin dziennie, a wolne miały jedynie niedziele. Ich nadzorcy utrzymywali dyscyplinę za pomocą kijów. Taka codzienność, w połączeniu z epidemią gruźlicy, nie dawała małym robotnikom szans na zbyt długie życie. Protesty Owena i jego sympatyków jednak przez długie lata prawie niczego nie zmieniły. „Przemysł jako taki poszukuje nowych, mniej wprawnych, ale za to tańszych robotników. Najmilej widziane są małe dzieci” – zauważał dwie dekady później francuski socjalista Eugène Buret.

Budzące się sumienie

Wśród dokumentów dostępnych w Brytyjskim Archiwum Narodowym znajduje się raport rządowego inspektora fabrycznego z sierpnia 1859 r. Lakonicznie opisuje on przypadek 13-letniej robotnicy z przędzalni w Wigan, Marthy Appleton. „Z powodu omdlenia jej lewa ręka została złapana przez maszynę, przez co straciła wszystkie palce” – zanotował inspektor. Jak przypuszczał, dziewczynka zemdlała z powodu zmęczenia. Następnego dnia właś­ciciel fabryki uznał, że tak wybrakowane dziecko do niczego już się nie przyda. Wyrzucił je więc z pracy.

„Tam, gdzie kiedyś pracował jeden mężczyzna, można znaleźć kilkoro dzieci czy kobiet, które wykonują podobną pracę za głodowe pensje” – alarmował Eugène Buret. Ów stan rzeczy zaczynał budzić sumienie u coraz większej liczby ludzi. Spory wpływ na to miała działalność niemieckiego pedagoga Friedricha Fröbela. Odwiedzał on kolejne miasta, by wygłosić odczyty. Postulował oddanie dzieciom dzieciństwa i zachęcał do zapewnienia im opieki oraz darmowej edukacji. Idee Fröbela dramatycznie kontrastowały z doniesieniami prasy o strasznym losie dzieci w fabrykach.

Pierwszy zareagował rząd Prus, który już w 1839 r. zabronił zatrudniania małoletnich. We Francji podobny zakaz wszedł w życie dwa lata później. Natomiast w Wielkiej Brytanii premier Robert Peel musiał stoczyć walkę z parlamentem, nim ten zgodził się w 1844 r. przyjąć Factory Act. Zabraniał on dzieciom, które nie ukończyły 13 lat, pracować w fabrykach dłużej niż 6 godzin. Jednocześ­nie nakazywał pracodawcom zapewnić im edukację w przyfabrycznych szkołach. Wkrótce mocarstwa odkryły, że o ich sile zaczynają decydować obywatele zdolni wydajnie pracować i skutecznie walczyć na polach bitew. Okaleczane w pracy dzieci zupełnie nie nadawały się do służby wojskowej. Wraz z końcem XIX w. nieletni robotnicy wreszcie zniknęli z europejskich fabryk.

W obronie dziecka

„Mama ma zwyczaj biczowania mnie i bicia każdego dnia. Biła mnie skręconym batem na gołe ciało. Bat zawsze zostawiał czarne i niebieskie ślady na moim ciele” – opowiadała przed nowojorskim sądem w kwietniu 1874 r. 10-letnia Mary Ellen Wilson. W obronie maltretowanej przez opiekunów dziewczynki (jej biologiczni rodzice nie żyli) stanęła działaczka społeczna Etty Wheeler. Gdy jej prośbom o interwencję kolejno odmawiali policja, sąd, a nawet burmistrz Nowego Jorku, kobieta zwróciła się o pomoc do Amerykańskiego Towarzystwa Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt (ASPCA). Jego prezes Henry Bergh pierwszy zgodził się z panną Wheeler, że dziecko nie jest własnością opiekunów. Korzystając ze swojego doświadczenia w walce o prawa zwierząt, rozpoczął prasową i sądową batalię o małą Wilson. Opublikowane przez „New York Timesa” zeznania dziewczynki, opowiadającej sędziemu o codziennych torturach, wstrząsnęły opinią publiczną. Sąd odebrał dziecko jego opiekunom, a sadystyczną macochę skazał na rok ciężkich robót. Mary Ellen Wilson trafiła pod opiekę Etty Wheeler. Jej historia zainspirowała obrońców praw zwierząt do założenia w 1877 r. stowarzyszenia American Humane, które walczyło o to, by państwo otaczało opieką każde krzywdzone stworzenie, także dziecko.

Również na Starym Kontynencie ta idea znajdowała coraz więcej zwolenników. „W środowiskach burżuazyjnych bardziej jeszcze niż w arystokratycznych prawie wcale nie bije się dzieci w domu. Ostaje się jeszcze gdzieniegdzie jakaś rózga lub dyscyplina, lecz spotykają się one z coraz większym potępieniem” – odnotowuje Historia życia prywatnego pod redakcją Philippe’a Arièsa i Georges’a Duby’ego. Równocześnie odchodził w niepamięć zwyczaj powierzania opieki nad potomstwem obcym osobom. „Pod koniec XIX w. każda dobra matka zajmuje się rzeczywiście swoim niemowlęciem, które staje się ważną osobą”.

W 1900 r. ukazała się bestsellerowa książka Ellen Key Stulecie dziecka. Nauczycielka ze Szwecji namawiała w niej rodziców, by zapewnili potomstwu przede wszystkim miłość i poczucie bezpieczeństwa, a podczas wychowania ograniczali się do „cierpliwego śledzenia, jak natura sama sobie poradzi”. Jednak z idea­lizmem Szwedki zderzała się inna prekursorska praca – O wychowaniu, autorstwa Karola Marksa i Fryderyka Engelsa. Autorzy postulowali, by „wychowanie domowe zastąpić społecznym”. Indoktrynacją dzieci miały zajmować się szkoła oraz organizacje młodzieżowe, których celem było przygotowanie młodych ludzi do walki z konserwatywnym pokoleniem rodziców o nowy świat.

Czy XX w. przyniósł przełom, jeśli chodzi o sposób traktowania dzieci? W 1924 r. Liga Narodów przyjęła Deklarację praw dziecka. W otwierającej ją preambule oznajmiano, że „ludzkość powinna dać dziecku wszystko, co posiada najlepszego”. To ważny postulat, ale niestety w wielu miejscach na świecie wciąż nie jest on ­realizowany.

Pieter Bruegel starszy, "Zabawy dziecięce", 1560 r., Kunsthistorisches Museum w Wiedniu; zdjęcie: domena publiczna
Pieter Bruegel starszy, „Zabawy dziecięce”, 1560 r., Kunsthistorisches Museum w Wiedniu; zdjęcie: domena publiczna

Czytaj również:

Wielcy mali Wielcy mali
Opowieści

Wielcy mali

Agata Kasprolewicz

Nie trzeba mieć dowodu osobistego i prawa wyborczego, żeby umieć kochać całym sercem. Na kolejnych stronach historie dziecięcych bohaterów opisała (z wielkim sercem) Agata Kasprolewicz, a narysował ich (z czułością) Igor Kubik.

Czytaj dalej