
Trzeba było kilku tysięcy lat, by w naszym kręgu kulturowym dostrzeżono, że dziecko nie jest przedmiotem. Nauka traktowania go humanitarnie trwa do dziś.
„Natura chce, żeby dzieci były dziećmi, zanim zostaną ludźmi” – pisał Jean-Jacques Rousseau w książce Emil, czyli o wychowaniu. Rousseau wprawdzie nie dostrzegał w dziecku człowieka, ale apelował do rodziców, by troszczyli się o swoje potomstwo. „Czy znajdziecie na świecie istotę słabszą, biedniejszą, więcej zdaną na łaskę otoczenia, bardziej potrzebującą litości, serca i opieki niż dziecko?” – pytał czytelników. W czasach, gdy powszechnie powierzano dzieci innym osobom na czas dorastania lub pozostawiano je w przytułku, postulaty Rousseau zdawały się rewolucyjne. Otwierały drogę ku przełomowemu odkryciu, że dziecko także jest człowiekiem, zdolnym do uczuć, mającym swoje potrzeby, a przede wszystkim odczuwającym cierpienie. Ale sam filozof nie brał sobie tych idei do serca. Ilekroć jego kochanka, a później żona Teresa Levasseur wydawała na świat potomka, Rousseau natychmiast oddawał go do sierocińca, w którym zaledwie co setny noworodek miał szansę dożyć dorosłości.
Antyczne okrucieństwo
Podwójne standardy w podejściu do dzieci nie były dawniej czymś niezwykłym. W antycznej Grecji nikt nie potępiał rodziców za to, że pozostawili niemowlę przy drodze lub na śmietniku. Zwykle ginęło ono rozszarpane przez zwierzęta. Rzadziej zabierał je jakiś przechodzień. Przy czym wcale nie musiało nim kierować miłosierdzie. Po odchowaniu znajdy znalazca mógł sprzedać dziecko na targu niewolników, odzyskując z procentem zainwestowane w jego utrzymanie pieniądze. Tego rodzaju proceder nikogo nie szokował, bo dziecko w świecie starożytnych Greków miało status rzeczy prywatnej, w związku z tym jego los był społeczeństwu i władzom obojętny.
Wyjątek stanowiła Sparta, lecz nie oznaczało to