Fizykochemiczne zen Fizykochemiczne zen
i
ilustracja: „Szkielety na linie”, obraz gwaszowy japońskiego malarza, Wellcome Collection (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Fizykochemiczne zen

Szymon Drobniak
Czyta się 11 minut

Świat zasadza się na harmonii, która jednak nie jest statyczna, ale rodzi się w ciągłym napięciu, grze przeciwieństw. Życie i śmierć, ruch i spoczynek, stałość i zmiana trwają w nieustającym tańcu. A nauka? Tylko to potwierdza.

Eukaliptus jest ciepły, nasączony popołudniowym słońcem. Jego kora przyjemnie drapie mnie po plecach – a ja mu się odwdzięczam, bo przecież on też na pewno coś czuje. Grube liście, niczym zrobione z wyprawionej skóry, klekoczą cicho na wietrze. Wieczorna bryza, jak przeciągły wydech, opuszcza miasto i sunie ku cichemu dzisiaj oceanowi. Wokół unosi się zapach eukaliptusowych soków, mieszanka olejków eterycznych i lotnych alkoholi przywodząca na myśl aptekę.

W takich chwilach lubię usiąść, choćby na chwilę pobalansować na cienkiej linii oddzielającej bezruch zupełny i definitywny, który zwykliśmy utożsamiać ze śmiercią, od żwawości, którą łączymy z życiem. Bo przecież życie jest nieustannym robieniem czegoś. Nawet wtedy, gdy wydaje się, że absolutnie nic się nie dzieje, komórki kipią biochemicznymi reakcjami, mikrowybuchy energii są tam zaprzęgane do pracy, płyny pulsują w rytm oddychania, a elektryczne prądy – w rytm myśli oraz dotknięć innych współżyjących. Tyle że jedynie pozornie mamy do czynienia z przeciwieństwem stagnacji i nieaktywności. Życie do mistrzostwa opanowało sztukę trwania w szarej strefie, gdzie dzieje się tyle tylko, ile trzeba – ani trochę więcej, ani trochę mniej. Wieczne fizykochemiczne zen. Najdoskonalsze uosobienie yinyang w dziejach wszechświata.

Choćby taki eukaliptus. Trwam wciąż, wchłaniając skórą pleców, mięśniami grzbietu jego ciepło. Wydawać by się mog­ło, że jesteśmy tu, na uboczu kosmosu, sami. Nikt nam nie przeszkadza, rozbiegane miasto nieuchronnie zamiera. Drzewo – wrośnięte w podłoże, zakotwiczone przez sztywne szpony korzeni – chciałoby pewnie, żebym widział je jako nieruchomy obelisk. I tym się w sumie

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Energio, płyń! Energio, płyń!
i
„Świetliki w Ochanomizu”, Kobayashi Kiyochika, 1879 r./LACMA (domena publiczna)
Żywioły

Energio, płyń!

Szymon Drobniak

Trudno uchwycić, czym jest. Najprościej zdefiniować ją jako zdolność do zrobienia czegoś, pchnięcia w ruch. I obserwować różne jej manifestacje podczas, dajmy na to, letniej włóczęgi po Bieszczadach.

Powietrze naładowane jest latem, drży i szamocze się na tle nieba. Ledwo oddycham, przed oczami zalewanymi falami ciepłego potu wyrasta zielony, łagodny garb. Suliła, gdzieś między Rzepedzią a Baligrodem. Jej zbocza pokrywa kładziona gorącym wiatrem, hucząca od owadów, pachnąca ziołami łąka. Niebo jest bezchmurne, metalicznie niebieskie. Przesączona słonecznym żarem kopuła nieboskłonu nakrywa wszystko dookoła dusznym kloszem. Z ciężkim westchnieniem opadam w gęste trawiaste odmęty. Pode mną – mokra, przyjemnie chłodna ziemia. Czuję, jak wysysa ze mnie nadmiar ciepła, a wraz z nim senne zmęczenie. Na wysokości moich oczu – nieustannie poruszający się kalejdoskop splątanej roślinnej zieloności. Powoli zasychające na cienkich łodygach strączki cieciorek. Ostre i szorstkie źdźbła śmiałków darniowych (spotkanie z nimi zbyt łatwo kończy się strużką słodkiej krwi na skaleczonym liściem palcu). Perfidne storczyce kuliste, uzurpatorki z premedytacją upodabniające się do zasobnych w nektar gatunków. Znad mojego ramienia wylatuje leniwym ślizgiem złoty paź królowej – oszalał chyba, jak nic zaraz spłonie w słonecznej pożodze. Ale nie, frunie dalej, skacząc po leniwych falach wrzącego powietrza. Nad tym wszystkim: sinusoida Bieszczadów. Gdyby w jakiś sposób można było zobaczyć na własne oczy strukturę kosmosu, tak właśnie by wyglądała. Garbaty krajobraz to wgniecenia i wyniesienia gigantycznych mas gwiezdnych i planetarnych, ulepionych z materii kul odciskających się w czasoprzestrzeni jak nasze plecy w sypkim piasku. Z bliska krajobraz drży i faluje pod wpływem wiatru. To mniejsze rzeczki i strumienie energii, już nie masywne wgniecenia, lecz delikatne rysy i ruchome zmarszczki.

Czytaj dalej