
Świat zasadza się na harmonii, która jednak nie jest statyczna, ale rodzi się w ciągłym napięciu, grze przeciwieństw. Życie i śmierć, ruch i spoczynek, stałość i zmiana trwają w nieustającym tańcu. A nauka? Tylko to potwierdza.
Eukaliptus jest ciepły, nasączony popołudniowym słońcem. Jego kora przyjemnie drapie mnie po plecach – a ja mu się odwdzięczam, bo przecież on też na pewno coś czuje. Grube liście, niczym zrobione z wyprawionej skóry, klekoczą cicho na wietrze. Wieczorna bryza, jak przeciągły wydech, opuszcza miasto i sunie ku cichemu dzisiaj oceanowi. Wokół unosi się zapach eukaliptusowych soków, mieszanka olejków eterycznych i lotnych alkoholi przywodząca na myśl aptekę.
W takich chwilach lubię usiąść, choćby na chwilę pobalansować na cienkiej linii oddzielającej bezruch zupełny i definitywny, który zwykliśmy utożsamiać ze śmiercią, od żwawości, którą łączymy z życiem. Bo przecież życie jest nieustannym robieniem czegoś. Nawet wtedy, gdy wydaje się, że absolutnie nic się nie dzieje, komórki kipią biochemicznymi reakcjami, mikrowybuchy energii są tam zaprzęgane do pracy, płyny pulsują w rytm oddychania, a elektryczne prądy – w rytm myśli oraz dotknięć innych współżyjących. Tyle że jedynie pozornie mamy do czynienia z przeciwieństwem stagnacji i nieaktywności. Życie do mistrzostwa opanowało sztukę trwania w szarej strefie, gdzie dzieje się tyle tylko, ile trzeba – ani trochę więcej, ani trochę mniej. Wieczne fizykochemiczne zen. Najdoskonalsze uosobienie yin i yang w dziejach wszechświata.
Choćby taki eukaliptus. Trwam wciąż, wchłaniając skórą pleców, mięśniami grzbietu jego ciepło. Wydawać by się mogło, że jesteśmy tu, na uboczu kosmosu, sami. Nikt nam nie przeszkadza, rozbiegane miasto nieuchronnie zamiera. Drzewo – wrośnięte w podłoże, zakotwiczone przez sztywne szpony korzeni – chciałoby pewnie, żebym widział je jako nieruchomy obelisk. I tym się w sumie