W kontenerach pod polskimi sklepami gniją tony jedzenia. Z jednej strony – każdemu żal, że się marnuje, ale z drugiej: wyjąć i zjeść? A dlaczego nie? – odpowiadają freeganie.
Kiedy jedzenie staje się odpadem
„To był dla mnie szok, gdy zobaczyłam, ile jest tego jedzenia” – mówi Ewelina (imię zmieniono na jej prośbę; najciekawsze znalezisko: paczki pączków i słodyczy), z którą parkuję przy ulicy za marketem w jednym z polskich miast.
Ma około 30 lat i od dawna żywi się za free. Zbiera nadwyżki jedzeniowe po rodzinie i znajomych, a gdy jeszcze pracowała w korporacji, to brała nadprogramowe lunche, których managerowie zawsze zamawiali za dużo na spotkania. O tym, że to, co robi, to freeganizm, dowiedziała się jesienią 2020 r. Znalazła grupę na Facebooku, potem kolega zabrał ją na pierwszy skip, czyli nocną wyprawę po śmietnikach za sklepami.
Ewelina przerzuca plecak przez bramę i przeciska się przez szczelinę w ogrodzeniu na drugą stronę, a ja znacznie mniej sprawnie gramolę się za nią. Ma na sobie ciemne długie spodnie, bluzę z kapturem i czapkę, mimo że nawet teraz, chwilę przed północą, jest ponad 20 stopni. Zakłada na głowę czołówkę, na lewą dłoń rękawiczkę, do prawej bierze plastikowy kijek i idziemy w stronę kontenera. Jest ogromny, a w środku jest wszystko: arbuzy w folii i bez, pomidory, worki ziemniaków, opakowania truskawek, ogórki, papryki. Idealny ananas, jak z oferty egzotycznych wakacji, no i oczywiście pieczarki, banany, awokado – symbole freeganizmu.
Na pierwszy rzut ok