Gdy rozstępuje się ziemia Gdy rozstępuje się ziemia
i
Fotos z filmu „Wulkan miłości”, reż. Sara Dosa (materiały prasowe)
Ziemia

Gdy rozstępuje się ziemia

Mateusz Demski
Czyta się 14 minut

Co tak naprawdę sprawia, że bije serce Ziemi i co pompuję jej krew? Odpowiedzi na te pytania przez całe życie szukali Katia i Maurice Krafftowie. Byli najsłynniejszą parą wulkanologów na świecie, teraz zostali bohaterami dokumentalnego filmu Wulkan miłości.

Kamera idzie na statyw. On, w zielonej kurtce, patrzy przez obiektyw. Ona, w czerwonym sweterku z wyciągniętym kołnierzykiem, pomaga sobie lornetką. To Katia i Maurice Krafftowie, najsłynniejsza na świecie para wulkanologów.

Jest 2 czerwca 1991 r. Niedziela. Nazajutrz zginą pod lawiną skał i gazów, których temperatura sięga 400 stopni i zsuwa się po zboczu wulkanu Unzen z prędkością setek kilometrów.

Do końca będą razem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Takie uczucie zdarza się rzadko.

Pierwsze miłości

Poznają się 1966 r. Nikt jednak nie wie dokładnie, jak to się stało. Nie zachowały się kartki z notatkami, zdjęcia przepadły. Niewiele „na pewno”, za to dużo: „podobno”. Jak każda historia miłosna i ta, to niedopowiedzenie, tajemnica, rzecz niewyjaśniona.

Istnieją dwie, może trzy wersje.

Pierwsza – podczas przerwy w zajęciach spotkali się przypadkiem na ławce przed Uniwersytetem w Strasburgu, który oboje skończą jako genealodzy.

Druga – przez chwilę widzieli się na projekcji filmu Harouna Tazieffa, słynnego wulkanologa.

Trzecia – spotkali się w kawiarni w Strasburgu. Zdaniem tych, którzy tego dnia mieli być z nimi, połączyła ich rozmowa o pierwszych miłościach: Etnie i Stromboli.

Według Sary Dosy, reżyserki filmu Wulkan miłości, wulkany były pasją Krafftów już w dzieciństwie. Katia, jako 18-latka, namawia rodziców, by pojechali je razem oglądać na Sycylię. Na Etnie widzi pierwszą erupcję. Maurice ma osiem lat, gdy klei modele kraterów wulkanicznych. Odwiedza z ojcem, naukowcem i miłośnikiem dzikiej natury, wyspę Stromboli, którą tworzy czynny wulkan.

– Na Maurice’a miała chlapnąć lawa – mówi Sara. – Podobno podniósł też kawałek zastygłej bomby wulkanicznej i schował ją do kieszeni. To był taki jego amulet.

Wśród podobieństw jest coś jeszcze – oboje pamiętają, jak ich rodzinna, okupowana Alzacja wyglądała po wojnie. Gdy kończyła się wojna, Katia miała trzy lata. Maurice’a nie było jeszcze na świecie. Trudno jednak było udawać przed dziećmi, że nic się nie stało – w końcu ziemia zachowała ślady. Nawet jeśli jeszcze nie interesują się wulkanami, to leje po bombach przypominają im kratery. W szkole odkryją, że minęło sporo czasu, odkąd tą częścią Europy wstrząsnęła poważna erupcja wulkanu. Jeżeli wierzyć badaniom, jakieś 16 mln lat.

Zakończenie tej wersji historii jest takie, że Katie i Maurice rozmawiają do zamknięcia kawiarni. Noc jest pochmurna, zaczyna padać drobny deszcz. Uczucie rozkwita.

Odtąd będą już nierozłączni.

Fotos z filmu „Wulkan miłości”, reż. Sara Dosa (materiały prasowe)
Fotos z filmu „Wulkan miłości”, reż. Sara Dosa (materiały prasowe)

Dziury w spodniach

Jeszcze na studiach, za pieniądze ze stypendium, Katia i Maurice wyruszają na wyprawę, by obserwować wulkany. Pierwszym, który odwiedzają, jest praprzodek wszystkich – La Fossa.

Rzymianie wierzyli, że swoją kuźnię miał tu bóg ognia.

Ruszają. Na czele, na zdezelowanych rowerach, jadą Katia i Maurice. Za nimi przyjaciele z uczelni, też na dwóch kółkach. Jako studenci, mają do dyspozycji podstawowy sprzęt pomiarowy. Zaczynają badania, zbierają próbki mieszanin gazów, które wystrzelił wulkan. Nic jednak nie układa się po ich myśli. Sprzęt wysiada. Para utrudnia oddychanie. Temperatura jest tak wysoka, że wypala im w spodniach dziury.

Pomimo nieudanego początku nie zamierzają rezygnować. W czerwcu 1968 r. wyruszają podarowanym autem na Islandię. Wyprawa znowu kończy się niepowodzeniem. Samochód psuje się 27 razy. Maurice wpada prawą nogą do gorącej wody, skóra na kostce schodzi jak z cebuli. Potem będzie się chwalił, że był to jego chrzest wulkanologa.

La Fossa i Islandia to za mało. Katia i Maurice chcą zobaczyć wybuch. Na Stromboli, pierwszej miłości Maurice’a, widzą szalejący ogień. Płomienie buchają na kilka metrów w górę, z krateru wychlapuje gęsta, wrząca maź. Ten widok odbiera im mowę, aktywność wulkanu jest tak silna, że upuszczają z wrażenia instrumenty i zapominają o pracy naukowej. Tylko patrzą.

Potem będą zgodnie mówić, że kiedy raz zobaczy się erupcję, nie można bez tego żyć.

Gdyby mogli tylko jeździć po Europie i oglądać wulkany. I nic poza tym. Nie przysługuje im już jednak stypendium, dlatego tuż po studiach – w połowie 1968 r., kiedy nikt nie wie jeszcze, czym jest wulkanologia – zakładają własne Centrum Wulkanologii w Alzacji. To zbiega się z przełomem w badaniach nad płytami tektonicznymi i otwiera przed nimi nowe możliwości. Wulkanologia zyskuje status poważnej dziedziny naukowej.

Katia pisze książki, Maurice jeździ z wykładami. Mogą zarabiać na dalsze wyprawy.

Biorą ślub. Świadkowie i goście życzą młodej parze przede wszystkim dzieci, ale Maurice i Katia decydują, że nie chcą mieć potomstwa. Miesiąc miodowy spędzają na wulkanicznej Santorini, o której mówi się, że jest zaginioną Atlantydą.

– Na temat dzieci niewiele wiadomo, wersje się nie pokrywają – tłumaczy mi Sara. – Jedni mówią, że Katia i Maurice czuli żal z powodu ich braku. Inni, że wręcz przeciwnie. Twierdzą, że szybko się z tym pogodzili. Wiedzieli, że jest to konieczne poświęcenie.

Choć niektórzy koledzy uważają ich za dziwaków, rezygnacja z potomstwa wydaje się całkiem uzasadniona. Zastanówmy się, co może ich spotkać. Na przykład może osunąć się pod nimi ziemia. Kilka iskier i jest po nich. Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że spadnie na nich bomba wulkaniczna, czyli skała wyrzucona przez wulkan. Niektóre ważą kilogram, może dwa. Inne – kilka ton. Dostać taką po głowie to śmierć na miejscu.

Przy kraterze warto pamiętać o jednej kwestii. Jezioro lawowe może eksplodować w każdej chwili. Najważniejsze jest, by obserwować bomby wystrzeliwane w powietrze i unikać tych, które nadlatują w naszą stronę. Najgorsze, co można zrobić, to odwrócić się od krateru, uciekać albo się skulić. Trzeba obserwować lawę, patrzeć w górę, schodzić jej z drogi.

Katie i Maurice będą przestrzegać tej zasady. Do innych dostosują się wybiórczo.

Fotos z filmu „Wulkan miłości”, reż. Sara Dosa (materiały prasowe)
Fotos z filmu „Wulkan miłości”, reż. Sara Dosa (materiały prasowe)

– Technicznie to zawsze niebezpieczne – mówi Sara. – Kiedy byłam dzieckiem, pojechaliśmy z rodzicami do Kostaryki i tam widziałam wybuch wulkanu Arenal. Przez godzinę chowałam się pod siedzeniem. To uruchamia się w człowieku samo, mamy to zakodowane. O wybuchu wulkanu St. Helens amerykańskie dzieci dowiadują się w szkole podstawowej. Ludzie zwiedzają Pompeje i mają jasne skojarzenia.

Na Islandii

Telegram. 23 stycznia 1973 r. „BEZ OSTRZEŻENIA, RANKIEM, NA SKRAJU MIASTECZKA HEIMAEY, ROZSTĄPIŁA SIĘ ZIEMIA I BUCHNĄŁ OGIEŃ”.

Słup popiołu jest wysoki na prawie 5 mil. Wygasły wulkan wybucha po tysiącach latach ciszy, zmuszając do ewakuacji 5 tys. mieszkańców. Islandczycy pracują przez całą dobę, aby kutrami ewakuować ludzi i ich dobytek. Nic nie zapowiadało erupcji.

Przez tydzień płonie ponad sto domów.

Dużym problemem jest też opad popiołu.

Maurice będzie wspominał: „Chcieliśmy zostawić rzeczy w hotelu i zapłacić za pobyt, ale właściciel powiedział: «Nie musicie płacić za pokój, tego miejsca i tak tu jutro nie będzie». Wieczorem weszliśmy do budynku głównymi drzwiami. Następnego ranka wychodziliśmy przez okna z pierwszego piętra. Nocą spadło 5 metrów popiołu”.

Kolejny problem pojawia się w połowie lutego. Lawa zalewa wejście do zatoki. Największy port rybacki Islandii jest odcięty od morza. Do walki z żywiołem zostają włączone 43 pompy o łącznej długości 19 mil, przysłane ze Stanów Zjednoczonych.

Po trzech tygodniach zmagań port zostaje uratowany. Niemal wszyscy mieszkańcy Heimaey postanawiają wrócić i odbudować domy.

To pierwszy raz w historii, kiedy taki strumień lawy zostaje zatrzymany przez człowieka.

Na Islandii stale wybuchają wulkany. W czerwcu 1783 r. na południu kraju wszystko stanęło w płomieniach, jak okiem sięgnąć. Magma wydostała się na powierzchnię i utworzyła długą na 27 km szczelinę. Przez kilka tygodni uaktywniło się 140 kominów, z których strzelił ogień, a płynna lawa spłynęła w doliny. Na podstawie relacji z tych wydarzeń powstały dopiski do Codex Regius – świętego tekstu Islandczyków (równie ważnego, jak dla Izraelczyków rękopisy z Kumran). Nie ma ceny, za którą można by odkupić go od Islandii. Zachował się jeden egzemplarz. Dziurawy i pognieciony.

Katie i Maurice mają świadomość niebezpieczeństwa, jednak nigdy nie doświadczyli takiego zniszczenia na własnej skórze. Jak na razie interesuje ich tajemnicza alchemia pierwiastków. Wspinają się na wulkany, żeby wykraść ich sekrety, rozgryźć tajemnice, ale również, żeby podziwiać ich piękno. Mówią o nich z czułością, z troską. Nie myślą za wiele o tym, że niosą zagładę i katastrofę.

To się zmienia, gdy widzą kolejny wulkan, który dostaje napadu złości.

Tym razem żadne badania nie przygotują ich na taki wstrząs.

Pontonem po wulkanie

Rok 1973.

Maurice i Katia odbywają pierwszą wyprawę poza Europę – do wulkanu Nyiragongo, położonego w Kongo, blisko granicy z Rwandą i Ugandą. Schodzą w dół krateru. Szaleństwem jest tam zostać, a jednak zostają. Na dnie wulkanu uzgadniają, że zamieszkają tam przez dwa tygodnie. Kto pierwszy wpadł na ten pomysł – tego nie wiadomo.

Życie na skraju dymiącej przepaści przyprawia ich o dreszcze, ale i ekscytację. Maurice chce być jeszcze bliżej ognia. Każdego ranka kładzie patelnie na rozgrzanej lawie i smaży jajecznicę. Katia też przesuwa granice – obserwuje lawę z krawędzi krateru, robi zdjęcia z niebezpiecznie bliskiej odległości, utrwala każdy moment. Dokładnie, uważnie.

– Katia miała artystyczną duszę, w dzieciństwie kochała malować – dopowiada Sara.

Krafftowie wychodzą z tej przygody bez szwanku. Tłumaczą, że zagrożenie było niewielkie.

Fakt pierwszy. Nyiragongo należy do tzw. wulkanów czerwonych. Przyjmując taką klasyfikację, można uznać je za przyjazne. Powstają przez rozejście się płyt tektonicznych. Lawa spływa w nich spokojnym nurtem, można przewidzieć kierunek.

Fakt drugi. Istnieją również tzw. wulkany szare. Te są efektem zderzenia płyt, co powoduje wzrost ciśnienia i temperatury – i kończy się wybuchem.

Fakt trzeci, którego Katia i Maurice nie przewidzieli. Nyiragongo, który wydawał im się łagodnym wulkanem, cztery lata później zaczyna siać zniszczenie.

Erupcja zaskakuje z samego ranka. Wielu ludzi jest w drodze na targ w Gomie. Nie mają szans na ucieczkę.

W 1979 r. Katia i Maurice jadą to Indonezji, żeby skonfrontować się z kolejną tragedią. Nawiasem mówiąc, nie ma na świecie kraju, w którym byłoby więcej aktywnych wulkanów. Indonezja jest nimi usiana, to tam znajduje się największy krater jeziora wulkanicznego, czyli jezioro Toba. Powstało ono w wyniku erupcji, która miała miejsce około 74 tys. lat temu. To był monstrualny wybuch. Jeden z najpotężniejszych w dziejach. W wyniku erupcji wytworzyło się 15 tys. km3 popiołu i pumeksu, wiatr niósł je przez całą kulą ziemską. Jedna z teorii głosi, że taka ilość wystarczyłaby do przykrycia po szyję wszystkich mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Druga mówi, że erupcja niemal zniszczyła nasz gatunek – miało zostać nas wtedy zaledwie 600 na całej Ziemi.

Inny przykład, nieco bliższy: rok 1883, wybuch wulkanu Krakatau wywołał tsunami, które zabiło ponad 36 tys. ludzi. Pył wulkaniczny trafił w najdalsze zakątki świata, również do Norwegii. Ten widok zainspirował ponoć Edvarda Muncha do namalowania Krzyku.

Potem Krakatau zapadł się do morza, na jego miejscu wyłonił się kolejny – Anak Krakatau, który badają Katia i Maurice. Jest jeszcze wulkan Galunggung i kolejny tragiczny w skutkach wybuch. Pod koniec czerwca 1982 r. w chmurę pyłu wyrzuconą przez wulkan wleciał samolot brytyjskich linii lotniczych. Silniki uległy awarii. Pilotom udało się włączyć je ponownie pięć minut przed uderzeniem w morze.

Mniej więcej w tym samym czasie Katia i Maurice trafiają nad Ijen, czyli tzw. zielony krater – największe kwaśne jezioro wulkaniczne na Ziemi, też na terenie Indonezji. Maurice ma szalony pomysł – chce zrobić tam coś, o czym marzył od dziecka, czyli spłynąć pontonem po żrącej tafli. Ponton, w którym to zrobi, kupił za 100 franków na pchlim targu. Na szczęście dół jest wyłożony stopem tytanu i cegłami izolacyjnymi, ale to wciąż niebezpieczna zabawa. W końcu chodzi o stężony kwas.

Katia jest chemiczką – więc odmawia. Maurice ma wielką frajdę, że robi coś, na co nikt przed nim się nie odważył. Ich podejścia się różnią.

Maurice potem powie, że wcale nie czuje się kamikaze. Nie wbiega na hura do wulkanu, robi wszystko metodycznie, według planu. Decyzje poparte są danymi, naukowym konkretem. Pewne rzeczy jednak nadal są poza ich zasięgiem. Nikt nie jest w stanie do końca zbadać nawyków i zachowania wulkanów. Nie da się ustalić czasu, wybuchu nie da się przewidzieć.

Najbardziej Katia i Maurice dają się zaskoczyć w maju 1980 r. Nie ma ich na miejscu wybuchu wulkanu St. Helens. Erupcja w kilka sekund wyrzuca w powietrze jedną trzecią góry. Popiół wznosi się na wysokość 18 km. Wybuch okazuje się 25 tys. razy silniejszy niż bomba atomowa, która spadła na Hiroszimę. Boli ich to, że przegapili taką okazję.

Dwa dni później przylatują na miejsce. Żeby się odkuć, kolejne trzy miesiące spędzą pośród popiołów, monitorując, fotografując, próbując odtworzyć przebieg zdarzenia.

To wtedy, na początku lat 80., zaczynają szukać nowego celu.

Koniec z czerwonymi wulkanami. Od teraz ciągnie ich do szarych.

Fotos z filmu „Wulkan miłości”, reż. Sara Dosa (materiały prasowe)
Fotos z filmu „Wulkan miłości”, reż. Sara Dosa (materiały prasowe)

Ewakuacja

– Katastrofie można przeciwdziałać, Indonezja wdrożyła systemy wczesnego ostrzegania. – Clive Oppenheimer, bohater filmu Inferno Wernera Herzoga, tłumaczy, jak pracuje stacja badawcza Babadan, która monitoruje aktywność Merapi, jednego z najniebezpieczniejszych wulkanów na świecie.

Sri Sumatri, szefowa stacji: „Dane przekazywane w czasie rzeczywistym z sejsmografów, informują nas o biciu wulkanicznego serca. Pomiarów dokonujemy codziennie. Metoda ta pozwala ocenić, czy lawa przemieszcza się i podnosi. Czyli czy wulkan się budzi”. Szacuje się, że skuteczne monitorowanie Merapi w 2010 r. ocaliło życie 20 tys. ludzi, którzy zostali w porę ewakuowani. Tę metodę stosuje się na wulkanach całego świata.

Katia i Maurice marzyli o wdrożeniu takiego systemu.

Im więcej czasu spędzają na badaniu szarych wulkanów, tym więcej uwagi poświęcają temu, jak uchronić ludzi przed katastrofą. Być może pierwszy raz udaje im się to na Etnie. Wulkan jest aktywny nieprzerwanie od tysięcy lat, ale co jakiś czas bardziej daje o sobie znać. W 1983 r. na południowym zboczu otwiera się szczelina. Nad kurortem Sapienza pojawiają się stożki lawy. Hotele, restauracje, wyciągi narciarskie zostają pochłonięte. Minie wiele lat, zanim narciarze wrócą na stok.

Władze regionu zgadzają się sfinansować eksperyment. Katia i Maurice proponują budowanie barier ze zbitego popiołu i klinkieru, aby zmienić przepływ lawy. Połączenie pracy setek rąk i pomysłu wulkanologów opłaca się. Lawa zmienia drogę, omija okoliczne miasteczka. Nie ma ofiar. Ucierpią jedynie sady i mniejsze gospodarstwa.

W ten sam sposób udaje się zapobiec katastrofie w Japonii. W 1977 r. 35 tys. ludzi, mieszkających pod wulkanem Usu-zan, buduje zapory powstrzymujące popiół, który po ulewnych deszczach zamienił się w śmiercionośną lawinę. Pomagają pomiary japońskich wulkanologów, którzy skutecznie oceniają zagrożenie dla wiosek. A także dla turystów.

Każdego roku aktywne wulkany w Japonii odwiedza miliony ludzi.

Etna i Usu-zan to jedne z tych przyjaznych wulkanów. Inaczej sprawa wygląda z szarymi, które nauce są mniej znane i bardziej niebezpieczne. Wśród tego rodzaju erupcji można wymienić Wezuwiusza w 79 r., Tamborę w 1815 r. czy Pelée w 1902 r. Podczas tej ostatniej powstała gigantyczna lawina piroklastyczna, pod którą zginęło 30 tys. osób. Z katastrofy ocalał jeden człowiek, największy bandyta w mieście. Dźgnął pracownika więzienia ołówkiem w policzek, za co trafił do lochu, przypominającego bunkier. Inni więźniowie zginęli, on przeżył. Po wszystkim został gwiazdą trupy cyrkowej. – Katia i Maurice często przytaczali tę historię – mówi Sara.

Wszystko wskazuje na to, że podobny wybuch nastąpi pod koniec listopada na wulkanie Nevado del Ruiz. Kolumbijscy geolodzy alarmują o tym w raportach. W notce z dnia 7 października 1985 r. piszą, że prawdopodobieństwa wystąpienia lawin błotnych, które stoczą się na miasto Armero, wynosi 100%. Katia i Maurice wierzą pomiarom, są jednymi z tych, którzy postulują stworzenie systemów ostrzegania i planów ewakuacji.

Po latach takie plany będą ratować życie, jak w przypadku Merapi.

Wtedy jednak władze uznają, że są zbyt kosztowne.

Zgodnie z przewidywaniami geologów do wybuchu dochodzi – 13 listopada. Dzień później zdjęcia zniszczonego miasta i trupów okrążają świat. W Armeno ginie 25 tys. osób. To dane oficjalne. Liczba niezgłoszonych ofiar jest nieznana.

W odpowiedzi na tę tragedię Katia i Maurice kręcą film o niebezpieczeństwach, jakie mogą powodować wulkaniczne erupcje. Przez rok robią zdjęcia na wulkanie Augustine w Alasce, który mieli okazję zobaczyć już w 1976 r. Popiół wznosił się na wysokość 8 mil. Niósł się przez pół świata, zrywał farbę z przelatujących odrzutowców.

Na Alasce powstaje instruktażowy film, który kilka lat później stanie się przestrogą dla urzędników i uratuje 58 tys. osób ewakuowanych w porę z wyspy Luzon.

Wybuch wulkanu Pinatubo będzie najbardziej spektakularnym w historii Filipin.

Katia i Maurice tego nie doczekają.

Fotos z filmu „Wulkan miłości”, reż. Sara Dosa (materiały prasowe)
Fotos z filmu „Wulkan miłości”, reż. Sara Dosa (materiały prasowe)

Wulkan to nasz początek

Każdy przedmiot ma swoje miejsce. Dokumenty, notesy, stare koperty. Fiolki, próbki, kawałki skał. Wiele wulkanicznych ciekawostek. Oprócz tego kartony z tysiącami zdjęć i taśm filmowych. Razem setki godzin materiału.

Niesamowitego, ale to oznacza, że Katia i Maurice musieli podchodzić niebezpiecznie blisko. Zbyt blisko, jak się w końcu okazało. 3 czerwca 1991 r. wulkan Unzen w Japonii budzi się z 300-letniego snu. Nie zdążą uciec przed lawiną, która sunie z prędkością setek kilometrów.

Mijają lata, a praca Krafftów nadal inspiruje. To dzięki nim systemy wczesnego ostrzegania stały się światowym standardem. To oni prowokują kolejne pokolenia wulkanologów, by badać, ale i podziwiać. Bo wiedzieli, że wulkany kryją coś więcej niż opowieść o zagładzie.

Koreańczycy wierzą, że wulkan Pektu-san to miejsce narodzin ich narodu.

Erta Ale w Etiopii jest wulkanem szczególnym, ważnym dla badania dziejów człowieka. Są tam wielkie złoża obsydianu, szkliwa wulkanicznego wydobywającego się z krateru. Ten niesamowity surowiec ściągał ludzi pierwotnych. Pierwszy Homo Sapiens przybył tam 100 tys. lat temu i zbierał obsydian, z którego tworzył narzędzia. Archeolodzy twierdzą, że wtedy narodziliśmy się jako gatunek. To na zboczu wulkanu znajdują się podwaliny cywilizacji.

Japończycy uważają, że kąpiele w popiele wulkanicznym pomagają w leczeniu reumatyzmu.

– Katia i Maurice powiedzieliby, że warto wziąć to pod uwagę – potwierdza Sara.


Tekst powstał na podstawie fragmentów filmów Wulkan miłościInferno, książki Volcanoes: Earth’s Awakening Katii i Maurice’a Krafftów oraz rozmowy z reżyserką Sarą Dosą.

Czytaj również:

7 filmów do obejrzenia (i przemyślenia) 7 filmów do obejrzenia (i przemyślenia)
i
Fotos z filmu "Wulkan miłości", reż. Sara Dosa (materiały prasowe)
Przemyślenia

7 filmów do obejrzenia (i przemyślenia)

Propozycje z 19. Millennium Docs Against Gravity
Mateusz Demski

Rethink Everything (Przemyśl wszystko na nowo) – zachęcają organizatorzy festiwalu Millennium Docs Against Gravity. Nieprzypadkowo pod takim hasłem rusza jego kolejna, 19. edycja.  To dobry moment, żeby poukładać sobie kilka spraw i spojrzeć na świat z innego miejsca, oczami kogoś innego. Na przykład Wieśka, właściciela lombardu w bytomskim Bobrku. Albo Lumy – biało-czarnej mućki z numerem seryjnym przy uchu i nabrzmiałymi od mleka wymionami.

Za to chyba najbardziej lubię ten festiwal – patrząc na taką łaciatą krasulę czy sprzedawcę staroci, widzę w nich cały świat; mówią mi o czymś głębszym i istotniejszym, co wszyscy mamy w sobie. Tu, jak nigdzie indziej, mam czas na dziwienie się światu. MDAG to święto sympatyczek i sympatyków kina, ale też wszystkich tych, którzy lubią zaglądać tam, gdzie się zwykle nie zagląda. Pod każdy omszały kamyczek, za góry, za łąki i lasy, w całkowicie obce, nieznane miejsca. Ruszmy się zatem! A jak się ruszymy, przemyślmy to i owo.

Czytaj dalej