Dochodziła 19.24, gdy czteromotorowy halifax wzbił się w powietrze. Po paru minutach lotnisko w Brindisi zostało za nami, a bombowiec z napisem „P-Peter” na kadłubie wziął kurs na północny wschód. O pamiętnym locie opowiada Jan Abczyński, w latach czterdziestych lotnik dywizjonu 300 i 301.
Pilot wywindował maszynę na 3 tysiące metrów. Na tej wysokości kontynuowaliśmy lot ku granicy Polski. Celem była walcząca Warszawa. W luku zamiast bomb znajdowały się pojemniki z bronią, amunicją i żywnością dla powstańców. Łącznie 8 ton. Wśród 7-osobowej załogi, jako nawigator, byłem jedynym warszawiakiem.
Lecimy nad powstańczą Warszawą! Diabelnie niebezpieczny lot. Ile to już alianckich maszyn nie powróciło z rajdu nad polską stolicę.
Niemieckie myśliwce i artyleria przeciwlotnicza mocno przerzedziły angielskie i południowo-afrykańskie eskadry w pierwszych dwóch tygodniach sierpnia. Alianckie dowództwo zawiesiło loty. Teraz latali tylko Polacy – na ochotnika!
W dniu wybuchu powstania odleciałem z Anglii przez Gibraltar do Włoch. Już wiedziałem, że wejdę w skład jednej z sześciu polskich załóg, które zostaną skierowane nad Warszawę. We Włoszech zostałem przerzucony z dywizjonu 300 do 301. Ten drugi, noszący początkowo nazwę Pomorskiego został potem przemianowany na Dywizjon Obrony Warszawy.
Mrok rozjaśniał księżyc. Ani jednej chmury.
Była to noc z pierwszego na drugi września 1944 roku. Przed pięciu laty wybuchła wojna. Zdążyłem jeszcze ukończyć Politechnikę Warszawską, sekcję lotniczą na wydziale mechanicznym.
Lecimy właśnie nad Jugosławią, a później nad Węgr