Pewien człowiek w nic nie wierzył. Twierdził, że w nic nie musi wierzyć, bo wszystko wie. Wszelka jego działalność opierała się na skrupulatnie zweryfikowanej wiedzy.
Zawsze przed wyjściem z domu sprawdzał w komputerze pogodę. Długo patrzył przez okno, by upewnić się, czy słońce nadal świeci; czy ulice, po których chodził wczoraj, nie przestały istnieć. Otwierał okno, by przekonać się, czy po wyjściu będzie miał czym oddychać.
Przed posiłkiem starannie czytał składy użytych produktów, by mieć pewność, że nie dojdzie do zatrucia. W prywatnych lecznicach co dzień zlecał badania potwierdzające jego zdolności trawienne. Przynajmniej raz w tygodniu kartkował najnowsze publikacje, żeby dowiedzieć się, czy z punktu widzenia najnowszych ustaleń ssaki nadal potrzebują pożywienia.
Wszystko to zabierało sporo czasu, ale jego zdaniem było konieczne. Co ciekawe, był to człowiek religijny – dysponował bowiem dowodem na życie pośmiertne.
Problem polegał jednak na tym, że co chwila musiał sprawdzać poprawność tego dowodu. Niekiedy dopadały go wątpliwości. A jeśli któreś z ogniw w jego rozumowaniu było błędne?
Wkrótce zaczął mieć problem z tym, co widział, słyszał i czuł. Może zmysły płatały mu figle i świat, jaki postrzegał, w istocie różnił się od rzeczywistości? I nie chodziło przy tym tylko o jego zmysły, lecz o niepokojącą możliwość, że cała ludzkość postrzega świat przez jakieś wrodzone ciemne czy różowe okulary, których nie może z siebie zdjąć.
Był coraz bardziej nerwowy. Dni się nie wydłużały, a jego świat rozpadał się na coraz większą liczbę danych, których prawdziwość należało weryfikować i kontrolować.
W końcu się poddał.
Któregoś dnia po prostu podszedł do swojej żony i powiedział: „Kochanie, wierzę, że istniejesz”.