Inna szkoła jest możliwa Inna szkoła jest możliwa
i
Marek Raczkowski
Edukacja

Inna szkoła jest możliwa

Wiktoria Siedlecka-Dorosz
Czyta się 19 minut

Edukacja demokratyczna to taka, która jest oparta na dobrej wzajemnej relacji między dorosłymi a uczniami. O takie szkoły publiczne apeluje Marianna Kłosińska, aktywistka, edukatorka i twórczyni Fundacji Bullerbyn.

Kiedy dzieci czują się szanowane i słuchane, nauka jest nie tylko przyjemna, ale także najskuteczniejsza. Prosta i logiczna prawda, a jednak nadal to nie ona nadaje ton w polskiej edukacji. Tymczasem na szczęście coraz liczniejsze przykłady pokazują, że szkolnictwo nie musi być oparte na ciągłych ocenach, rywalizacji i strachu przed niepowodzeniem. Jak idealistyczne wizje sprawdzają się w praktyce, mówi Marianna Kłosińska, która od 17 lat prowadzi Fundację Bullerbyn, w ramach której promuje edukację demokratyczną.

Wiktoria Siedlecka-Dorosz: Marianno, rozmawiamy twarzą w twarz, ale jesteś też aktywną użytkowniczką mediów społecznościowych. Od wielu lat w opisie swojego profilu masz takie zdanie: „Pomyślność naszym dzieciom możemy zapewnić jedynie wówczas, gdy zapewnimy pomyślność wszystkim cudzym dzieciom”. Czyje to są słowa i dlaczego opisują Ciebie?

Marianna Kłosińska: Dzięki za to pytanie. To jest związane z moją historią jako młodej mamy – pierwsze moje dziecko zaprosiłam na świat, gdy miałam 21 lat. Bardzo chciałam się do tej nowej roli przygotować. Czytałam dużo publikacji, zarówno ze sfery opiekuńczej, jak i psychologicznej czy pedagogicznej. W tamtym czasie chyba najważniejsza stała się dla mnie książka Adele Faber i Elaine Mazlish Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły. Chciałam wspierać moją córkę w jej rozwoju tak, aby nie była obciążona toksyczną relacją z rodzicem. Podjęłam decyzję o swoim własnym rozwoju, chciałam się nauczyć nowych form komunikowania; chciałam zapewnić moim dzieciom maksimum poczucia bezpieczeństwa i własnej wartości, osadzenia w swojej tożsamości, przekonania o swojej podmiotowości.

To były lata 90. W Polsce dopiero zaczynało się mówić o rodzicielstwie bliskości, wadze akceptacji i znaczeniu dobrych, zdrowych relacji. Rodzicielstwo pochłonęło mnie całkowicie, a psychologia i pedagogika zafascynowały. Zaczęłam to łączyć ze swoją ścieżką zawodową, która do tej pory była związaną ze sztuką. Kończyłam grafikę w Europejskiej Akademii Sztuk w Warszawie i bardzo chciałam, aby moje pierwsze, a potem drugie i trzecie dziecko chodziło do szkół, które będą szanowały ich podmiotowość i staną się dla nich miejscem pozytywnie rozwojowym. A ponieważ nie było mnie stać na te szkoły, bo są to z reguły placówki płatne, to zatrudniałam się w nich jako trenerka kreatywności, czyli po prostu jako pani od plastyki. No i to było fantastyczne doświadczenie.

Już wtedy wiedziałam, że nie wystarczy, aby moja relacja z własnym dzieckiem była zdrowa, ale że ono wraz ze swoimi rówieśnikami powinno mieć też zapewniony kontakt z innymi dorosłymi, którzy komunikują się w zdrowy sposób, którzy są osadzeni w sobie i swojej roli. W tamtym czasie Fundacja Rozwoju Dzieci im. Jana Amosa Komeńskiego z Warszawy i Fundacja im. Astrid Lindgren z Poznania rozwijały się właśnie w takim kierunku: żeby zapewniać dzieciom zdrowy, podmiotowy rozwój, który zakładał także dziecięcą partycypację. Dla mnie kluczowe było zetknięcie się z metodą projektów badawczych i myślą pedagogiczną amerykańskiej pedagożki Lilian Katz. To od niej wzięłam te słowa, które przywołałaś. Towarzyszą mi cały czas, to się nie zmienia, są nieustająco w obrębie mojego systemu wartości i dlatego mam je na swoim osobistym sztandarze. Moja troska o własne dzieci oznacza również troskę o rzeczywistość innych dzieci, bo to one razem będą budowały świat jako dorośli.

Na sztandarze, powiadasz – to bitewna nomenklatura. Przypomina mi się, jak pewna osoba, która zna Cię tylko z sieci, zapytała mnie: „Ta Marianna Kłosińska jest niezłą fajterką, prawda?”. Jesteś? Walczysz? Jeśli tak, to o co?

Myślę, że to wrażenie może generować mój neurotyp. On powoduje, że ja po prostu z natury mówię wprost, wiem, czego chcę i potrafię o to zawalczyć. Ja jestem zdiagnozowaną osobą z ADHD – zdaję sobie sprawę z tego, że teraz niektórzy postrzegają to w kategorii mody, ale ja rzeczywiście od wczesnego dzieciństwa borykam się z różnymi wyzwaniami związanymi z niemożliwością skupienia uwagi. Zarazem mam inne zasoby. Często się śmieję, że mam chorobliwą wręcz kreatywność, mnóstwo pomysłów i w mig łączę milion kropek. To jedno. A drugie to samoświadomość. W wieku 24 lat wzięłam udział w treningu interpersonalnym w Laboratorium Psychoedukacji, który do dziś nazywa się grupą otwarcia. Przez kilka dni doświadczyłam takiego kontaktu z ludźmi, jakiego wcześniej nie znałam. Byliśmy otwarci na siebie, mówiliśmy wprost trudne rzeczy i to miało taką jakość, że nie chciałam już komunikować się inaczej. Po powrocie do codzienności bardzo ciężko mi było rozmawiać z kimkolwiek, bo rozmowy fasadowe nie dawały mi żadnej satysfakcji, nie potrafiłam się w nich odnaleźć. Nie da się zapomnieć tak głębokiego, realnego kontaktu z ludźmi. Po jakimś czasie jednak doceniłam też small talki i dziś wiem, że niekiedy warto porozmawiać o rzeczach, które pozornie są mało interesujące albo są ciekawe tylko dla jednej strony. Doświadczałam również swoich kryzysów, które spowodowały, że zdecydowałam się na terapię. Trwała kilka lat i pozwoliła mi na głęboki wgląd w siebie. To wszystko ugruntowało mnie w przekonaniu, że warto mówić wprost. Potrafię mówić i pisać o trudnych rzeczach, które widzę, i komunikuję je światu z intencją dostania informacji zwrotnej. To jest mój sposób na sprawdzenie, czy moja perspektywa jest związana tylko z moimi osobistymi uwarunkowaniami, z moim zapleczem genetycznym albo z tym, co wzięłam ze skryptów rodzinnych; jaki jest styk tego z rzeczywistością. Sprawdzam sobie, jak wygląda mój ekosystem. To też powoduje, że wokół mnie buduje się świat, którego ja chcę, który zapraszam i który przez osoby z zewnątrz ‒ nieprzyzwyczajone do otwartej komunikacji ‒ może być postrzegany jako pole bitwy. Dla mnie to pole wymiany.

Zaczęłaś budowanie swojego świata od projektu Wioska Bullerbyn. Nie gdzieś na dalekiej Północy, ale po prostu pod Warszawą.

Tak, to było prawie 18 lat temu. Moje młodsze dzieci wchodziły w okres wczesnoszkolny, a ja miałam w głowie wspomnienie traumatycznego dla mojej najstarszej córki doświadczenia jej pierwszej kolonii. Wtedy podjęłam decyzję, że młodszym dzieciom sama zorganizuję wakacje w taki sposób, w jaki chciałabym, żeby wyglądały. Tak urodziła się pierwsza Wioska Bullerbyn, a wraz z nią powstała Fundacja Bullerbyn. Był rok 2007. Zaczynaliśmy właśnie od letnich kolonii dla dzieci, do dziś je organizujemy. Zapewniamy podopiecznym warunki do swobodnej zabawy w podwarszawskim lesie. Mamy tipi i drewniane domki, błotną kuchnię i trampoliny. Integralną częścią tego projektu jest Akademia Bullerbyn dla dorosłych, którzy chcą się edukować w kierunku pracy w środowisku rozwojowym dziecka. Niemal od samego początku prowadzi ją Magdalena Kidoń, która najpierw była jej absolwentką. To ona wniosła do naszej pracy pedagogikę Gestalt i superwizuje cały cykl szkoleniowy. W trakcie stu godzin przygotowujemy ludzi do pracy, a latem podczas Wiosek Bullerbyn nasi studenci mają staż praktyczny pod superwizją.

Ilu jest dzisiaj w Polsce absolwentów Waszej Akademii?

Szacuję, że to może być blisko 400 osób. Pierwsi absolwenci są już dziś dojrzałymi ludźmi. Często pracują w naszej Fundacji. Liderką Wolnej Szkoły Demokratycznej Bullerbyn jest Anna Pękala, a liderem naszego Wolnego Liceum jest Błażej Puziak. Oboje kończyli Akademię Bulllerbyn i razem do dziś się rozwijamy. Nasi absolwenci mają często akademickie wykształcenie pedagogiczne czy psychologiczne. Trafiając na rynek pracy, okazują nasz certyfikat. Wiem, że jest on ceniony w środowisku, ponieważ jest potwierdzeniem przejścia bardzo konkretnego procesu rozwoju osobistego przygotowującego do pracy na relacji z dziećmi. Zdarza się, że nasze absolwentki i nasi absolwenci trafiają do szkół konwencjonalnych, w których brakuje priorytetu związanego z relacjami, i tam próbują wprowadzać zmiany. Jednych to satysfakcjonuje, inni w którymś momencie dostrzegają, że nie da się tego zrobić i zaczynają tworzyć własne miejsca. Taką osobą działającą prężnie w północno-wschodnich regionach Polski jest Ewa Dańska, też jedna z naszych pierwszych absolwentek. To zdecydowanie jest impakt społeczny, który ma znaczenie.

Często mówisz o bezpiecznej relacji dziecka z dorosłym. Co to znaczy?

To po prostu kontakt między dorosłym a dzieckiem oparty na zaufaniu, zrozumieniu i wzajemnym szacunku, zapewniający dziecku poczucie bezpieczeństwa – emocjonalnego i fizycznego. W takiej relacji ono czuje się akceptowane i kochane bezwarunkowo, co pozwala mu na swobodne wyrażanie swoich uczuć, myśli oraz potrzeb, bez obawy przed oceną czy odrzuceniem. Dorosły, który buduje zaufanie, sprawia, że dziecko wierzy, iż dorosły zawsze postępuje w jego najlepszym interesie, m.in. dzięki temu, że dotrzymuje obietnic i zapewnia wsparcie. Stara się rozumieć perspektywę dziecka, okazuje mu cierpliwość oraz dostosowuje swoje podejście do jego potrzeb emocjonalnych i rozwojowych. W relacji panuje otwarta i szczera komunikacja, w której podopieczny może swobodnie wyrażać swoje myśli i emocje, a dorosły aktywnie go słucha i odpowiada na jego potrzeby. Jednocześnie ustala jasne, ale też elastyczne granice, bo one również pomagają dziecku czuć się bezpiecznie. Wie ono, że jest akceptowane i cenione takim, jakie jest, co wzmacnia jego poczucie własnej wartości i umożliwia właściwy rozwój emocjonalny. Bezpieczna relacja z dorosłym ma fundamentalne znaczenie dla jego prawidłowego wzrastania wpływa na zdolność do budowania zdrowych więzi z innymi ludźmi oraz na ogólne samopoczucie.

To na pewno jest ważne dla rozwoju, ale wy idziecie dalej. Uważacie, że jest to także konieczne dla procesów edukacyjnych, prawda?

Tak, oczywiście. Ja bym powiedziała, że edukacja to relacja. W naszym podejściu pedagogicznym kluczową rolę odgrywają relacje między nauczycielem a uczniem oraz pomiędzy uczniami. W takim modelu edukacji relacje są postrzegane jako podstawowy element procesu uczenia się i wspierania dziecka w rozwoju, a nie tylko jako dodatek do przekazywania wiedzy. Podstawowe założenia edukacji opartej na relacji obejmują zaufanie i bezpieczeństwo emocjonalne, które stwarza bezpieczne środowisko do nauki. Uczniowie czują się akceptowani i szanowani, co zachęca ich do otwartości, eksperymentowania i podejmowania ryzyka intelektualnego.

Do tego dochodzi kwestia indywidualnego podejścia do podopiecznego. Nauczyciel stara się poznać każdego ucznia, zrozumieć jego potrzeby, zainteresowania oraz styl uczenia się i dostosować formy procesu edukacyjnego tak, aby wspierać rozwój tej konkretnej osoby. Aby to było możliwe, niezbędne są dialog i współpraca – rozumiane jako otwarta komunikacja, zarówno między nauczycielem a uczniem, jak i między uczniami nawzajem. Współpraca jest niezmiernie istotna, a proces uczenia się jest postrzegany jako wspólna podróż, a nie jednostronne przekazywanie wiedzy. I tu kłania się zrozumienie oraz empatia. Nauczyciel wchodzi w rolę osoby wspierającej i towarzyszącej uczniowi w jego rozwoju. Ważne jest, aby rozumiał emocje, trudności i sukcesy dziecka, a także wspierał je w radzeniu sobie z nimi. Jest to rola bardziej facylitatora, dlatego w naszych szkołach nie używamy określenia „nauczyciel”. Role dorosłych to: mentorzy, tutorzy i warsztatowcy.

Tak rozumiany proces zakłada, że fundamentem rozwoju edukacyjnego jest rozwój społeczno-emocjonalny. Zwracamy uwagę na kształtowanie umiejętności społecznych, takich jak komunikacja, rozwiązywanie konfliktów, współpraca i empatia. W efekcie wszyscy członkowie społeczności szkolnej są jej aktywnymi uczestnikami. Młodzi ludzie mają wpływ na to, czego się uczą, na metody pracy i organizację szkoły. Edukacja oparta na relacji uznaje, że uczniowie wnoszą swoje unikalne doświadczenie i perspektywę do procesu nauki, a on sam bardziej przypomina zabawę niż ciężką pracę, dlatego że jest inicjowany dzięki ich wewnętrznej motywacji. Taki model edukacji sprzyja głębszemu zaangażowaniu w pozyskiwanie wiedzy i umiejętności, a co za tym idzie – rzeczywistego jej internalizowania. Młodzi rozwijają umiejętność krytycznego myślenia i wykorzystują pokłady naturalnej kreatywności. Edukacja oparta na relacji dąży do tego, by proces uczenia się był bardziej humanistyczny, zorientowany na rozwój całej osoby, a nie tylko jej zdolności akademickich.

A jak wygląda codzienność w szkole demokratycznej?

Życie w szkołach demokratycznych na świecie różni się znacznie od tradycyjnych szkół, zarówno pod względem struktury dnia, jak i sposobu organizacji roku szkolnego. Chociaż w Polsce zazwyczaj pokrywa się z ministerialnym kalendarzem.

Na co dzień nie ma sztywnych ram czasowych. Brak tu typowego dla szkoły konwencjonalnej ścisłego podziału na lekcje. Uczniowie mają swobodę wyboru, kiedy i jak chcą się uczyć. Mogą spędzać czas na warsztatach, dyskusjach, swobodnej zabawie, indywidualnej pracy czy po prostu odpoczynku. Mogą uczestniczyć w zajęciach prowadzonych przez dorosłych lub innych uczniów, ale udział jest zawsze dobrowolny. Wiele czasu poświęca się na realizację projektów, które wynikają z osobistych zainteresowań.

W niektórych szkołach niemal codziennie lub kilka razy w tygodniu odbywają się spotkania całej społeczności szkolnej ‒ uczniów i pracowników ‒ podczas których omawiane są bieżące sprawy, podejmowane są decyzje dotyczące życia szkoły i rozwiązywane są ewentualne konflikty. Uczniowie sami decydują, jak spędzają swój czas, co wiąże się z odpowiedzialnością za swoje wybory. Mogą współpracować z innymi uczniami, korzystać z dostępnych zasobów edukacyjnych, spędzać czas na świeżym powietrzu czy realizować własne pomysły.

Charakterystyczne jest, że nie ma tu ocen, kartkówek, odpytywania przy tablicy, a jedynymi egzaminami są te, których wymaga polskie prawo oświatowe w ramach edukacji domowej: klasyfikacyjne, egzamin ósmoklasisty i matura. Zamiast tego stosuje się inne formy ewaluacji postępów, np. autorefleksję czy informację zwrotną od nauczycieli i kolegów. W naszej Wolnej Szkole Demokratycznej Bullerbyn stosujemy tutoring, a Anna Pękala ‒ liderka zespołu ‒ wprowadziła do kultury szkoły comiesięczne konferencje naukowe. Podopieczni prezentują na nich własne projekty i mogą liczyć na życzliwy feedback. Im starsza jest szkoła demokratyczna, tym więcej w jej wewnętrznej kulturze pojawia się rytuałów i cyklicznych wydarzeń, ale w dalszym ciągu kalendarz jest dość elastyczny.

Na koniec roku szkolnego społeczność zazwyczaj spotyka się, aby podsumować wspólne osiągnięcia, omówić, co się udało, co można byłoby poprawić i zaplanować, co będzie dalej. Często świętuje się wtedy z rodzicami. W Wolnej Szkole Demokratycznej Bullerbyn i w pozostałych projektach Fundacji na zakończenie roku każdy otrzymuje swoją „Niezapominajkę” – nieformalny dokument, w którym spisane są ważne, wzruszające, a czasem zabawne sytuacje ilustrujące rozwój, jaki zaszedł w życiu dziecka dzięki doświadczaniu życia w naszej społeczności. Świadectwa szkolne traktowane są bardziej jako artefakt biurokratyczny.

Każda szkoła demokratyczna może wyglądać nieco inaczej, ale wszystkie łączy wspólne dążenie do stworzenia przestrzeni, w której uczniowie są aktywnymi uczestnikami swojej edukacji, a nie tylko biernymi odbiorcami wiedzy. W Fundacji Bullerbyn od 2012 r. powstało wiele bardzo różniących się między sobą projektów edukacji demokratycznej. Opisywana wyżej Wolna Szkoła Demokratyczna Bullerbyn to jedna z pierwszych polskich szkół demokratycznych i najbardziej przypominająca kultową Summerhill, która działa nieprzerwanie w Wielkiej Brytanii od ponad stu lat. Działamy w formule half boarding school. Oznacza to, że 50 podopiecznych ‒ dzieci i młodzież licealna ‒ mieszka na kampusie szkoły pod Warszawą przez pół tygodnia, a czwartki i piątki spędzają w Warszawie i korzystają z możliwości sportowych, kulturalnych oraz naukowych, które oferuje miasto. Leśna Grupa Unschoolingowa Bullerbyn działa przez cztery dni w centrum Warszawy. Dwadzieścioro dzieci z klas 1‒5 spotyka się na Osiedlu Jazdów, które jest hubem organizacji pozarządowych. Mają dla siebie jeden z maleńkich drewnianych domków fińskich i spędzają niemal cały dzień na dworze. Ostatnio powstały dwa projekty dla licealistów. Wolne Liceum w starej kamienicy na warszawskiej Pradze dla 50 uczniów oraz Liceum Przystań Warszawa na Mokotowie dla 30 osób, które wybrały to miejsce po doświadczeniu traumy szkolnej, potrzebujących indywidualnego kontaktu i wolniejszego wchodzenia w społeczność. Ten projekt – podobnie jak nasz najnowszy: Dzieci ze Stumilowego Lasu dla zaledwie trójki podopiecznych – jest skierowany do osób, których potrzeby i wyzwania wymagają od nas wyjątkowej uważności i profesjonalizmu. Nie zmienia to jednak faktu, że pozostają one szkołami demokratycznymi zgodnie z przyjętą przez EUDEC – międzynarodową organizację zrzeszającą takie placówki – zasadą, że każdy ośrodek edukacyjny, który identyfikuje się z wartościami, jakimi są autonomia każdego człowieka oraz troska o społeczność szkolną, i definiuje się jako szkoła demokratyczna, to jest właśnie taką szkołą.

Ile jest ich w Polsce?

Zapoczątkowaliśmy ten ruch w 2012 roku. Od razu zainteresowali się tym naukowcy. Ludzie dowiadywali się o nas z mediów. To jest bardzo uwodzące – szkoła, która pielęgnuje wolność. Często decydowali się je otwierać rodzice, którzy wybrali rodzicielstwo bliskości i model komunikacji bez przemocy i bezskutecznie szukali miejsc, które byłyby kontynuacją ich stylu życia. Dziś ośrodki edukacji demokratycznej znajdują się w całej Polsce. Wiem to, bo jesteśmy w ciągłym kontakcie i spotykamy się co roku, aby dzielić się doświadczeniem. Obecnie jest na pewno grubo ponad 40 szkół, które identyfikują się jako demokratyczne. W samej aglomeracji warszawskiej jest ich co najmniej 17.

12 października 2024 r. na Jazdowie odbędzie się pierwszy Warszawski Festiwal Edukacji Demokratycznej „Wesoła Wioska Korczaka”. Skąd ten pomysł?

Chcieliśmy, żeby warszawiacy dowiedzieli się o istnieniu alternatywy. Chcemy razem świętować wartości Janusza Korczaka i Deklarację Praw Dziecka przyjętą przez Zgromadzenie Ogólne Ligi Narodów sto lat temu! To także weekend poprzedzający polski Dzień Edukacji Narodowej, a ja marzę o publicznej szkole demokratycznej i wierzę, że z każdą chwilą jesteśmy bliżej tego momentu.

Jest nas coraz więcej, a podczas Festiwalu można poznać wszystkie warszawskie szkoły demokratyczne w jednym miejscu. Nasze wydarzenie będzie miało formułę open space technology, która ułatwi nam wszystkim aktywne uczestnictwo i pozwoli doświadczyć, czym jest szkoła demokratyczna w praktyce. Dzięki gościnności Partnerstwa Otwarty Jazdów, którego Fundacja Bullerbyn jest członkiem, całe osiedle domków fińskich na warszawskim Jazdowie zostanie opanowane przez społeczności demokratyczne. Wydarzeniu dodają rangi patronaty honorowe. Edukacja demokratyczna okazała się istotna zarówno dla Ministerstwa ds. Społeczeństwa Obywatelskiego, jak i dla Prezydenta m.st. Warszawy oraz Rzecznika Praw Dziecka. Mamy też fantastycznych partnerów! Są wśród nich: Muzeum Polin, Uczelnia Korczaka, Korczakianum, teatralny Festiwal Korczakowski. Wstęp jest bezpłatny. Sama nie wiem, jak nam się to udało osiągnąć. Chyba właśnie tak działa demokracja!

Kiedy Alexander Neill zakładał najstarszą szkołę demokratyczną Summerhill w roku 1921, Janusz Korczak i Stefania Wilczyńska już dobrych kilka lat prowadzili Dom Sierot, w którym od początku głos i autonomia dzieci były tak samo ważne jak później w Summerhill. I tam też dzieciaki żyły razem ‒ nie dlatego, że tak chcieli ich rodzice, ale dlatego, że np. ci rodzice nie żyli. Czy gdyby nie druga wojna światowa, mówilibyśmy dziś, że pierwsza szkoła demokratyczna powstała w 1912 r. przy ul. Krochmalnej 92 w Warszawie?   

Absolutnie tak! Jestem o tym przekonana. To był czas wielkiego ruchu Nowego Wychowania, którego byliśmy częścią. Ostatni Kongres Nowego Wychowania, który odbył się krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej, skupił przeszło tysiąc osób z całej Europy i ze Stanów. To byli ludzie, którzy bez internetu byli ze sobą w kontakcie i podzielali te same wartości. Korczak nie był osamotniony, miał sprzymierzeńców w kraju i na świecie.

Tymczasem nie tylko niewiele wiemy o innych pionierach Nowego Wychowania w Polsce, ale także wciąż za rzadko wskazujemy na współdziałanie Korczaka z Wilczyńską. Co czujesz, gdy słyszysz to nazwisko?

To jest też moje nazwisko. To moja fundamentalna tożsamość. Jestem Wilczyńska z domu. Pamiętam, jak kiedyś zapytałam mojego tatę, czy nikt go nigdy nie zapytał, czy nie jest przypadkiem synem Janusza Korczaka, bo moja babcia nazywała się Stefania Wilczyńska. Przyznał, że parę razy zdarzyło mu się wkręcać ludzi, że tak właśnie jest. Na dodatek tata podczas okupacji wychowywał się tuż obok Domu Sierot, ale po drugiej stronie murów getta. Jako dzieciak musiał widywać Korczaka, a potem poślubił moją mamę – również Stefanię. No i tak się złożyło, że i ja jestem córką Stefanii Wilczyńskiej.

Czujesz się duchową wnuczką Janusza Korczaka?

Tak. A jeszcze bardziej Stefanii Wilczyńskiej. Ale to już temat na inną opowieść.

Czytaj również:

Edukacja na pasku nanosekundy Edukacja na pasku nanosekundy
i
„Child on Sofa”, Henry Lyman Sayen, Flickr CC BY 4.0
Edukacja

Edukacja na pasku nanosekundy

Aleksandra Pezda

Po wakacjach szkoła uwięzi uczniów z powrotem w ławkach i wciśnie im na powrót archaiczny koktajl faktów i dat, jaki mamy w szkolnych programach. Ciekawe tylko, jak ich zmusi, żeby się temu poddali. Siłą?

Pamiętam ostatnie lato przed moim pierwszym rokiem szkolnym w życiu: upalne słońce topiło asfalt na ulicy przed domem mojej babci w małym, kujawskim miasteczku, gdy ja na zmianę to wybiegałam, żeby odcisnąć swoje stopy w tym asfalcie, to wracałam do stołu, żeby przy świeżutko nabytym Falskim uczyć się liter. Tak bardzo byłam tego ciekawa, że wyprzedziłam szkolny program i samodzielnie odpisywałam kolejne litery i słowa z zapisanych w elementarzu czytanek. Co prawda, tę moją romantyczną wizję uczenia się szkoła weryfikowała przez kolejne lata wielokrotnie, czasem pozytywnie, częściej negatywnie, jednak to wspomnienie początkowej, czystej ciekawości udało mi się w sobie zachować. 

Czytaj dalej