Inne ja Inne ja
i
„Przyjacielska rozmowa”, William Merritt Chase, 1895 r., źródło: Wikiart (domena publiczna)
Marzenia o lepszym świecie

Inne ja

Marek Bieńczyk
Czyta się 10 minut

O prawdziwym druhu od serca marzy się w dzieciństwie i tęskni się za nim w dorosłości. Na ile jednak potrzeba przyjaźni i zdolność do niej są w nas zakodowane, a na ile zostały nabyte?

Zanim dziecko zrozumie, czym jest miłość romantyczna, poznaje przyjaźń. W szkole uczuć przyjaźń poprzedza miłość, dopiero później przyjaźń i miłość zamienią się – nie bez trudu – miejscami. Zapewne każdy w swoich wczesnych latach przeżył rozstanie z przyjacielem: dla dziecka, poza dramatami ściśle rodzinnymi, nie ma nic bardziej rozdzierającego. A w każdym razie działo się tak w czasach przedinternetowych, kiedy zerwanie kontaktu bywało definitywne i ewentualny ciąg dalszy nie następował; żadnych SMS-ów, spotkań na WhatsAppie. Cały dramatyzm – jeśli nie tragizm – rozłąki małych przyjaciół pięknie ilustrowała końcowa scena filmu Stevena Spielberga E.T.:

„Jedź ze mną” – mówi kosmiczne dziecko, wsiadając do kosmicznego statku opuszczającego naszą planetę.
„Zostań” – mówi dziecko ziemskie.

Trudno nie pamiętać kuli w gardle, która rosła, kiedy zbliżał się dzień wyjazdu – z miasta do innego miasta, z kolonii, z wczasów, z letniska, z zagranicy. Każdy gdzie indziej, każdy do innego życia, wielka nauka straty. Mój siedmioletni czeski sąsiad, gdy wracał z rodzicami do Pragi po czterech latach pobytu w Warszawie, ze łzami w oczach opowiedział mi o pożegnaniu z przyjacielem ze szkolnej ławki: „Już nigdy, nigdy, nigdy go nie zobaczę”. Tak jakby wiedział, że trzykrotne powtórzenie jest niczym zaklęcie albo pukanie losu; tak bije gong ostateczności. Przyjaźń to pierwsze egzystencjalne zdarzenie, które uczy dziecko, czym jest otchłań istnienia i czym jest jego wspaniałość.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wzór do wypełnienia

Znana XVII-wieczna maksyma François de La Rochefoucauld na temat miłości brzmi: „Wielu ludzi by się nigdy nie zakochało, gdyby nie słyszeli o miłości”. A czy zaprzyjaźniliby się, gdyby nie słyszeli o przyjaźni? Nawet dzieci, którymi byliś­my, czytały o niej i znajdowały w książkach wzór do wypełnienia, imperatyw naśladowania (każde pokolenie ma swoje lektury przyjaźniotwórcze; mnie formowały Mały Bizon Fiedlera, Winnetou Maya, Przygody Tomka Sawyera Twaina i oczywiście Serce de Amicisa). Któregoś dnia po powrocie ze szkoły nacięliśmy sobie z Maćkiem dłonie i zmieszaliśmy krew na wieczną sztamę, ponad 100 lat po tym, jak uczynili to Winnetou oraz jego „biały przyjaciel” Old Shatterhand.

Przyjaźń, podobnie jak miłość, jest zadaniem i jednocześnie fantazmatem czy obietnicą spełnienia wędrującymi przez wieki. Zacząłem te uwagi od dzieci, gdyż mimo tylu psychologicznych lektur wciąż nurtuje pytanie, jak bardzo potrzeba przyjaźni i zdolność do niej są w nas wkodowane, a do jakiego stopnia zostały nabyte. Niewątpliwie istnieje społeczny nakaz przyjaźni: powinniśmy się z kimś zaprzyjaźnić. Kiedy mówimy o kimś: „Ona (on) nie ma przyjaciół”, brzmi to jak oskarżenie. Nie ma przyjaciół, bo to i tamto, ale przede wszystkim nie ma ich, ponieważ taki jest jej (jego) wredny charakter. W społecznej hierarchii wartości brak przyjaciół wydaje się podejrzany w przeciwieństwie do kondycji singla, która zresztą dzisiaj zyskała szczęśliwie etyczne równouprawnienie, stała się wyrazem odwagi, a nawet obiektem pożądania.

Niełatwo pozbyć się wiary lub złudzenia, że wraz z urodzeniem wnosimy od razu w świat duopol, wewnętrzną przestrzeń na przyjęcie w sobie tego drugiego. Na próbę pełnej z nim identyfikacji, utożsamienia się z drugą osobą aż po czubek głowy. Wielkie słowa o przyjaźni wypowiedział Michel de Montaigne; są z nami blisko 500 lat i wciąż się je przytacza: „Ponieważ to był on, ponieważ to byłem ja”.

Nim – drugim Montaigne’em – był Étienne de La Boétie, zmarły w bardzo młodym wieku poeta, polityk, autor wciąż niezwykle poruszającego traktatu o tyranii. Montaigne, drugi de La Boétie, poświęci mu strony mówiące o pełnym przeniknięciu się dwóch istot, ich stopieniu się w całość. „Dusze nasze wędrowały tak bardzo razem, zajrzały w siebie z tak żarliwą przyjaźnią i z takim umiłowaniem odsłoniły się sobie wzajem aż do samych wnętrzności, że nie tylko znałem jego duszę jak własną, ale z pewnością chętniej bym się zwierzył jemu niż sobie” (tłum. Tadeusz Boy-Żeleński).

Montaigne sięga tutaj po dawną pitagorejską teorię przyjaźni wybijającą na pierwszy plan pełne braterstwo przyjaciół, ich całkowitą bliźniaczość. Ja jestem tobą, ty jesteś mną, innym ja (allos autos). Ale jednocześnie przypomina paradoksalne sformułowanie przypisywane Arystotelesowi: „O moi przyjaciele! Nie ma na świecie przyjaciół”.

Zdanie to, różnie z greki tłumaczone, nie mówi w sposób konieczny o niewierze w przyjaźń. Jego paradoks polega na tym, że stawia nielogiczny wniosek: przyjaźń wyklucza przyjaźń. Innymi słowy: można mieć przyjaciela, lecz nie wielu przyjaciół; kryterium ilościowe staje się kryterium egzystencjalnym. Albo ma się jednego (dla Montaigne’a wyłącznie jednego) przyjaciela, albo nie ma się wcale, bo wielu przyjaciół nie tworzy żadnej przyjaźni. Kiedy jest ich mnogość, nie da się spełnić podstawowego warunku przyjaźni, czyli pełnej identyfikacji z drugą osobą. „Doskonała przyjaźń, o której tu mówię, jest niepodzielna: każdy oddaje się przyjacielowi tak całkowicie, iż mu nic nie zostaje na postronne związki; przeciwnie, każdy troska się, że nie jest podwójny, potrójny i poczwórny, i że nie ma kilku dusz i kilku woli, aby je wszystkie oddać” (tłum. Tadeusz Boy-Żeleński). Mówi się ostatnio coraz głośniej o poli­amorii, miłowaniu wielu osób naraz. Czy poliamitia, głęboka przyjaźń o takiej samej intensywności i takim samym stopniu zaangażowania z wieloma osobami naraz, byłaby możliwa? Wedle Mon­taigne’a idącego za Grekami – nie.

Pamiętam tamten wieczór jak dziś. Rysiek, nasz szef, wprowadził do salki, w której ćwiczyliśmy, dwóch nieznanych osobników i powiedział: „Poznajcie się, to są nasi nowi przyjaciele. Stażowali u Grotowskiego”. Mieliśmy po 20 lat, tworzyliśmy kilkuosobową trupę teatralną; byliśmy sierotami po Grotowskim, naśladującymi nieudolnie równie dla nas istotny Teatr Ósmego Dnia. Mieliś­my stać się przyjaciółmi niejako z nadania, z faktu wspólnego nurkowania w tej samej metafizyce i w tym samym buncie przeciwko nieautentycznemu światu wokół. Myślisz, przybyszu, jak ja? Widzisz nasz teatr otwarty i ogromny? Mierzi cię ograniczanie się do tego, co przed nami nazwano rajem na ziemi? Jeśli tak, jesteś moim przyjacielem od razu, choć nigdy nie widziałem cię na oczy.

Kilka dni później podczas próby utworzyliśmy – z nagimi torsami – krąg, splatając ramiona, i tak obnażeni trwaliśmy dłuższą chwilę w oceanie bezgranicznej wspólnoty. I wówczas, nagle, jeden z nas zerwał się gwałtownie, wykrzyknął: „Kłamiecie, wszyscy kłamiecie!” i wybiegł z sali. Więcej go nie ujrzeliśmy. Miał rację, bardzo chcieliśmy absolutnej jedności, nieograniczonej przyjaźni, splecenia się nagich dusz – i bardzo siebie oszukiwaliśmy: podobnie jak miłości, przyjaźni nie da się zadekretować. O moi przyjaciele! Nie ma na świecie przyjaciół.

Bezgłośna manifestacja

Być może przyjaźń, jak widzi ją Mon­taigne, pozostaje naszą najmniej skażoną czy też najmniej rozpoznaną utopią uczuciową. Kiedy przedstawiam komuś moją dobrą znajomą czy mojego dobrego znajomego, chętnie mówię: „Poznajcie się, to moja przyjaciółka, to mój przyjaciel”. Wiem, że przesadzam, że mówię metaforycznie, lecz tak bardzo lubię wymawiać to słowo. Za każdym razem mam poczucie, że budzi się we mnie jakaś dawna ­tęsknota, obraz czystości i pełni, coś właś­nie dziecięcego.

Miłość tak już dokładnie i na różne sposoby od stuleci demistyfikowano, jej mechanizmy psychologiczne, społeczne i nawet fizjologiczne tak dokładnie prześwietlono, że przestała być – choć ciągle chcemy, aby była – romantycznym, niewinnym, pozbawionym cieni odlotem w kosmos harmonii. Trudniej się do niej przyznać; o wiele łatwiej przyznajemy się do przyjaźni. „To jest mój przyjaciel” brzmi wciąż dumnie, tak jak kiedyś.

W pamiętnej scenie z filmu Cztery wesela i pogrzeb Charles, grany przez Hugh Granta, wijąc się okropnie, próbuje wyznać miłość Carrie, w którą wcieliła się Andie MacDowell; nie umie powiedzieć wprost: „Kocham cię” i dodaje domyślnie cudzysłów, jakby zmuszony do cytatu, a nie do własnej bezpośredniej deklaracji: „Jakby tu rzec, kocham cię”, „Jak to się mówi, kocham cię”. Wówczas scenę tę uznawano za ilustrację wrażliwości „postmodernistycznej”, która nie pozwala na jednoznaczną szczerość, gdyż „wszystko już było” i istniejemy wyłącznie w systemie przywołań oraz odniesień.

„Postmodernistyczny” Charles jednak, choć wierzga i śmieje się z siebie samego, kochał autentycznie. Dzisiaj, wraz z rozwojem internetowych portali randkowych, ale też z przeobrażeniami, które dotykają wprost nie tylko sposobów wyrażania uczuć, lecz także samego rodzaju ich doznawania, uznani socjolodzy, tacy jak Eva Illouz, mówią o „końcu miłości”. Tak brzmi tytuł jej głośnej książki, w której stawia tezę o kresie miłości, gdyż uznaje, że radykalnie zmienił się model relacji uczuciowych. Wedle izraelskiej badaczki zaczyna właśnie dominować wzorzec, który określa ona „logiką Świętego Mikołaja”: wiadomo, że coś nie istnieje, lecz mówimy o tym, udając, że istnieje. To forma związku efemerycznego, odrzucającego zaangażowanie i stałość, obliczonego na krótkie trwanie, by nie powiedzieć: na przygodną znajomość. Cechą nowoczes­ności – pisze Illouz – było wywalczone prawo do wyboru; do wyboru politycznego dzięki możliwości głosowania; do wyboru partnera bez represji ze strony rodziny, społeczeństwa czy Kościoła. Natomiast cechą czasów obecnych jest odmowa wyboru; ludzie określają siebie nie przez to, co wybierają, ale przez to, co odrzucają. A zatem także przez odejście, zerwanie, przez metodyczny brak zaangażowania; postawę, którą Illouz nazywa ghosting, czyli obecnością chwilową i widmową, „niezobowiązującą”.

Takie demistyfikujące spojrzenie nie obejmuje przyjaźni. Raczej staramy się chronić jej świętość, być może naszą ostatnią wzniosłą świętość. A przecież i tutaj – w świetle nowych instrumentów porozumiewania się – można by pogrzebać, poujawniać pozory. Czy mając dziesiątki tzw. przyjaciół na Fejsie, również nie popadamy w ghosting, nie kierujemy się „logiką Świętego Mikołaja”? Paradoks neoprzyjaźni, podobnie jak neomiłości, polegałby na tym, że żyjemy w sieci intensywnych kontaktów, ciągłej komunikacji z „przyjaciółmi”, lecz zarazem jest to intensywność naskórkowa, wrzenie na powierzchni – poliamitia czasów internetowych.

Ta współczesna poliamitia ma też swój wymiar społeczny i mocno upolityczniony. Blisko jej do plemienności, która dzisiaj coraz bardziej przejmuje kontrolę nad umysłami czy raczej wyobraźniami. Swoi i przez to bliscy są ci, którzy podobnie jak my „nie mogą już tego wszystkiego wytrzymać” i którzy „nijak nie mogą pojąć” drugiego plemienia. Wyspy plemiennych FB tworzą archipelag poli­amitii, sieć płaskich pokrewieństw ducha. Polityka a przyjaźń pozostaje wielkim tematem filozoficznym – od wyobrażeń o społeczeństwie braci po dialektykę samotności i tyranii (który tu pominę).

Bo przecież najważniejszym żywiołem przyjaźni, jej bazą, jest milczenie. Czym jest milczenie w przyjaźni? Stacją docelową. Bezgłośną manifestacją zaufania i wierności; wspólnym podkładem, z którego słowa mogą wyrastać, ale już nie muszą. Ideał Montaigne’a jest bardzo trudny do osiągnięcia, jednak pozostaje punktem odniesienia, względem którego czegoś dowiadujemy się o naszej egzystencji. To właśnie w przyjaźni można przekroczyć granicę, za którą coś się w nas zmienia czy raczej osiągamy coś, czego inną drogą się nie osiąga.

Lecz co? Rzekłbym, że zespolenie ze światem bez udziału ciała – na ile to tylko możliwe. W relacji miłosnej ciało wciąż to konfliktuje się, to godzi się z naszą wyobraźnią; nie całkiem nad nim panujemy. Cielesne pożądanie uruchamia język, który wzniosłymi słowami („Kocham cię”; „Jesteś mężczyzną/kobietą mojego życia”; „Jakże piękne są dzisiaj te gwiazdy na niebie”) maskuje drajw ciała. W relacjach towarzyskich i zawodowych zatrudniamy ciało do reakcji; staramy się na siłę uśmiechać, wykonujemy teatralne, nieraz wystudiowane gesty. Kiedy idziemy na spot­kanie ze znajomymi czy przełożonymi, musimy o ciele myśleć, w coś je przebrać, żeby ukryć jego wady albo wypromować zalety. W przyjaźni mamy to wszystko z głowy; odpoczywamy wreszcie od włas­nego ciała, nie podejmujemy jego gry.

Gest sprzeciwu

Miłość zna solidarność, odrzuca na ogół etykę. Jeśli kogoś prawdziwie kochamy, jeśli z kimś jesteśmy na dobre i na złe, musimy trzymać stronę ukochanej czy ukochanego, nawet kiedy jego społeczne zachowania i poglądy z zewnątrz są odbierane jako niemoralne. Będziemy chodzili z wizytą do więzienia, jakby co. Będziemy bronili jego słów i czynów, nawet gdy ich nie uznajemy, będziemy nadal (no, w większości przypadków) z nim/nią sypiali, nawet jeśli głosują inaczej niż my. To brak solidarności z ukochanymi byłby raczej uznany za nieetyczny, przynajmniej wedle romantycznej koncepcji miłości, która nadal dominuje. Choć należy zauważyć, że w ostatnich latach, ze względu na silną polaryzację idei i rosnącą łatwość publicznego piętnowania, tolerancja dla miłosnych wyborów wyraźnie się zmniejsza.

Z przyjaźnią jest w każdym razie trudniej. Średniowieczna maksyma wywiedziona z pism greckich – przyjmuje ona różne warianty – głosi: „Platon przyjacielem, lecz większą przyjaciółką jest prawda”. Kwestia prawdy w przyjaźni jest fundamentalna, tym bardziej że nie znajduje ona żadnego dobrego rozwiązania; to w istocie kwestia tragiczna. Co łączy mnie z przyjacielem? Sprowadzając rzecz do bezczelnego skrótu: jeśli on/ona głosuje na partię rządzącą, a ja na opozycję (lub odwrotnie), to czy nasza relacja przetrwa? Znam dziesiątki zerwanych przyjaźni w ciągu ostatnich ośmiu lat. Ludzie byli przyjaciółmi od szkoły, od studiów, przez dwie, trzy dekady i już nie są. Stanęli po stronie przyjaciółki prawdy – swojej prawdy. Mieli rację. I zarazem jej nie mieli.

Jednak znam także przyjaźnie, które przetrwały. Takie, w których główną rolę odgrywa nie polityka, nie światopogląd, nie wiara, lecz estetyka. Wspólne doświadczenia z przeszłości – tak, oczywiście, ale też wspólne gusty. Jak być przyjacielem kogoś, kto głosuje na to, co ja, i nie znosi ludzi, których ja również nie trawię, ale – znowu upraszczam – woli hip-hop od Led Zeppelin, Agathę Christie od Chandlera, Beksińskiego od Wojtkiewicza itd. Rozumiecie dobrze, o co mi chodzi. W takich przypadkach odsłania się dziwna i wciąż niepojęta istota przyjaźni. Nieracjonalna i trudna do wypowiedzenia. Przynosząca zbawienie, przeciwstawiająca długie trwanie nagłym eksplozjom aktualności. W świecie łatwej nienawiści, wzmożonego hejtu, szybkiego banowania i cancelowania, narastających złych uczuć głęboka przyjaźń okazuje się gestem sprzeciwu; staje się buntem wobec wszechobecnej agresji, jest naszą małą społeczną rewolucją.

Czytaj również:

Wespół w zespół Wespół w zespół
i
rysunek: Joanna Grochocka
Marzenia o lepszym świecie

Wespół w zespół

Tomasz Wiśniewski

Zamiast chwilowych przymierzy – stała wspólnota z jej wszystkimi zaletami i wadami. Badacze wciąż główkują, kto, kiedy i właściwie dlaczego to wymyślił?

Według Edwarda O. Wilsona, współtwórcy socjobiologii, pod względem anatomii czy fizjologii owady są od nas tak różne, że wydają się mieszkańcami obcej planety. Ich linia ewolucyjna oddzieliła się od linii człowieka 600 mln lat temu – a mimo to jesteśmy w stanie dostrzec w ich egzystencji formy doskonale nam znane. Termity afrykańskie nie tylko łączą się w liczne i zorganizowane zbiorowości żyjące na wspólnym terytorium, współpracują, znają podział kastowy, dysponują robotnikami wznoszącymi 5-metrowe kopce, lecz także zajmują się hodowlą. W specjalnych komorach, wykorzystując resztki roślinne, hodują grzyby, od których zależy ich życie. Samo gniazdo też nie jest przypadkowo uformowaną przestrzenią, ale skomplikowanym systemem komór i galerii. Termity potrafią komunikować się ze sobą w zakresie danego etapu budowy; ściśle realizują kolejne fazy pracy. Gdy zastaną niedokończony fragment konstrukcji, pracują nad jego zakończeniem. Działają zgodnie z planem.

Czytaj dalej