Þingeyri (Thingeyri) to miasteczko położone na fiordach północno-zachodniej Islandii. W ciągu wieków surowy klimat i odcięcie od świata wymuszały na mieszkańcach schematy zachowań, które gwarantowały przetrwanie. Co z tego zostało?
Dłonie Lalli dotykały już tylu faktur. Teraz w skupieniu pochylają się nad kawałkiem płótna. Jest dokładnie tak jak w starej książce o sztuce introligatorskiej, która leży na stole: imadło, pędzelki, kleje, igły, drewniane wysłużone sprzęty. Jedna książka pomaga uratować drugą.
Przy innym stoliku Alda uderza o blat motkiem w kolorze wrzosu. Nie jest podobny do tych, które znam ze sklepu. Kobieta za chwilę zacznie przekładać oczka. Skąd taki odcień? To wełna z tutejszych owiec, ugotowana w wywarze z jagód zebranych w dolinie. Okres wegetacyjny jest tak krótki, że warzywa na zupę za bardzo tu nie urosną, ale za to roślinne barwniki można z łatwością znaleźć pod domem: korzenie rabarbaru, srebrzyste porosty Parmelia. I tak na stole i na kuchence piętrzą się garnki wypełnione po brzegi. Nic dziwnego, że pewnego dnia mąż Aldy omal nie pomylił kolorowego wywaru z obiadem.
W czasach, kiedy można kupić niemal wszystko i wysłać w dowolne miejsce na świecie, na Islandii ogromną wartość ma to, co da się zrobić samemu albo wykorzystać powtórnie. Nie zawsze chodzi o oszczędność, chociaż są rzeczy, które nawet Islandczykowi wydają się drogie. Paradoksalnie drogie są ryby.
O co więc chodzi? O więzy społeczne i strategie przetrwania oparte na wzajemności.
Inne myślenie zaczyna się w szkole. Erna otwiera drzwi pracowni. To jedna z ważniejszych szkolnych przestrzeni. Dookoła regały, a na nich rysunki, wyklejanki, obrazy wykonane w różnych technikach. Każdy uczeń ma swoją teczkę. Dzięki gromadzeniu prac w jednym miejscu widać, czy umiejętności rozwijają się razem z nim, czy dotrzymują kroku wyobraźni. Są też własnoręcznie wypalone naczynia, opaski zrobione na drutach w neonowych kolorach – efekt eksperymentów z samodzielnym farbowaniem wełny. Jeden dzień w tygodniu poświęca się na te aktywności, które uczeń wybierze sam – to najlepsza lekcja kreatywności. Z perspektywy polskich rodziców czasem trudno to zrozumieć. Na pytanie o szkołę można usłyszeć, że ta tutaj niczego nie uczy. Dzieciaki ciągle mają wolne, świętują Dzień Trawy albo Dzień Słońca.
W miejscu, w którym przyroda gra pierwsze skrzypce i każdy prędzej czy później zmierzy się z doświadczeniem samotności, sztuka jest ważna. O tym, jak bardzo, mówi odsetek islandzkich artystów, którzy zrobili światową karierę – ich znakiem rozpoznawczym jest muzyka, która otwiera przestrzeń. W samym Þingeyri jedna piąta mieszkańców (około 50 osób) to akordeoniści. Raz w tygodniu doskonalą swoje umiejętności na oddalonym o kilka kilometrów od miasteczka, nieużywanym na co dzień lotnisku. Z kolei w lokalnej pracowni Jóna Sigurðssona powstają tradycyjne islandzkie instrumenty langspil (rodzaj cytry). Kiedy sztormowa pogoda nie odpuszcza, ekspresja artystyczna staje się strategią przetrwania.
Przede wszystkim wzajemność
270 mieszkańców, kilka przecinających się ulic. Szkoła, port, mała przetwórnia ryb, dom dla osób, których dzieci wyjechały do Reykjavíku, cmentarz. Miejscem wspólnym jest też kawiarnia Simbahöllin, otwarta latem i podczas Wielkanocy – idealna, żeby wypić piwo i zagrać razem w bingo (od lipca 2019 r. już całkiem legalnie – wcześniej anachroniczne zdaniem wielu prawo zakazywało tej popularnej formy rozrywki w czasie świąt chrześcijańskich).
Sprawy nagromadzone w ciągu tygodnia mogą wybrzmieć też w innej nieformalnej kawiarni: na basenie. Jak mówią mieszkańcy, to ich najlepszy, czynny cały rok coffee house. To coś więcej niż rytuał, bo Islandczyk nie wyobraża sobie tygodnia bez wizyty na basenie. Nie chodzi nawet o pływanie. Wystarczy kwadrans w hot pocie – parującej kadzi – i chwila w lodowatej wodzie w stojącym na dworze kontenerze na ryby. Tak wydzielają się endorfiny.
Podczas festiwalu filmowego RIFF w Reykjavíku jeden z pokazów pod hasłem „Swim in Cinema” już tradycyjnie odbył się na basenie Sundhöll. Ręcznik i kostium kąpielowy obowiązkowe! Organizator zapewnił dodatkowo wodę cieplejszą niż zwykle. W ten sposób publiczność zanurzyła się w mrocznej fabule azjatyckiego horroru The Host.
Pod szklaną ścianą z widokiem na fiord stoją równo krzesełka i leżaki. Pomiędzy nimi stolik i zestaw piknikowy: dzbanki, plastikowe kubki. Borbjorg, która opiekuje się basenem, co kilka chwil robi dolewkę. Nad taflą wody unosi się zapach kawy. Sąsiedzi w spodenkach kąpielowych i kostiumach plotkują, machają do turystki, która robi kolejne długości basenu.
„Coffee time! Story time!” – Lalla puszcza oko, po czym podchodzi do krawędzi wody i podaje sąsiadce kleinur, islandzki odpowiednik faworka. Usmażyła te ciastka sama, następnym razem zrobi je ktoś inny. Przynoszenie ich na basen to tutaj tradycja. Receptura jest przekazywana w Þingeyri z pokolenia na pokolenie. Można przygotować dużo, zamrozić, a potem podzielić się z innymi. Janne udało się namówić społeczność, by przepis trafił do wydanej przez nią książki kucharskiej Simbahöllin Cookbook.
Dom seniora to też przestrzeń otwarta. To tu raz w tygodniu można spotkać Aldę. Na kanapach i w wygodnych fotelach panie i panowie dziergają swoje robótki: skarpetki dla syna, koc, sukienkę dla wnuczki. Ci, którzy na co dzień mieszkają w domach, spędzają czas z tymi, którzy nie mogą już sobie pozwolić na samotność. Przekładają oczka, konsultują wzory, pomagają sobie nawzajem. W rytmie dnia jest wspólny posiłek: ciasteczka, kanapki, rolady, kawa. Tu Lalla raz w tygodniu siada za introligatorskim stołem – rozsypane kartki w skupieniu układa w książki.
Domy na fiordach, te drewniane, które w innej epoce przypłynęły na statkach z Norwegii, urządzone są często w klimacie vintage. Taką scenografię ma wiele islandzkich filmów. Przedmioty wędrują. Nie tak łatwo trafiają na śmietnik. W oddalonej o 60 km stolicy regionu sklepów jest kilka, a i tak w większości z nich dostępne są produkty z drugiej ręki.
„Rzeczy to klucze, którymi można otworzyć i poznać drugiego człowieka” – słyszę.
Wysłużone przedmioty wykorzystuje w swoich narracjach Muzeum Codziennego Życia, które działa od kilku lat przy głównej ulicy Ísafjörður. Do starych książek z miejscowej biblioteki, podobnych do tych, nad którymi pracuje Lalla, wklejono po jednym zdjęciu z domowego archiwum kilkunastu mieszkańców. Fotografie przypominają o chwilach, które były dla nich ważne. Rok później takie historie opowiadają znoszone buty. Sztuka wchłania je, przetwarza, zamienia w znaki. Stare dostaje nową formę albo odwrotnie. Zdarza się nawet, że dosłownie. Na ścianach Simbahöllin można zobaczyć obrazy: kobieta-drzewo, mężczyzna oparty o chmurę – Guðbjörg Lind Jónsdóttir maluje lekko surrealistyczne postacie na starych formach do pieczenia.
Tu trzeba mieć plan
Na piękne, surowe widoki (śnieg leży tu jeszcze w maju, w zimie nie wszystkie drogi są otwarte) można patrzeć też tak: nic się nie dzieje, stagnacja, brak perspektyw, nikt i nic nie pomoże się stąd wydostać.
Kilkanaście lat temu nie było kawiarni. Zielony dom w sercu Þingeyri, w którym Sigmundur Jónsson (Simbi) od 1916 r. sprzedawał słynne w okolicy laski karmelu, wyglądał jak gabinet strachów. Opuszczony przez właściciela w latach 70., ma za sobą dobrą przeszłość i lata zapomnienia. Odpychał i przyciągał. Tak zagrał życiową rolę w filmie Dagura Kári Nói Albinói (w zaaranżowanej w nim starej księgarni Nói urządzał sobie wagary).
W 2005 r. dzięki Janne i Wouterowi, duńsko-belgijskiej parze, jego historia zaczęła się na nowo.
„Tu trzeba mieć plan” – mówią przy pierwszym spotkaniu.
Częścią planu z czasem stały się kawiarnia w domu Simby, rezydencje artystyczne w miasteczku i Blue Bank oparty na partnerstwie publiczno-prywatnym – nieczynny budynek banku, w którym przed kryzysem zaciągano zapewne gigantyczne pożyczki, zamienił się w akcelerator międzynarodowych projektów. Te w założeniu mają bardziej angażować mieszkańców oraz integrować społeczność. Freelancer z drugiego końca świata może tu wynająć biurko z widokiem na fiord.
Artyści wpisują w tę przestrzeń swoje pomysły. Komuś z zewnątrz łatwiej o zachwyt, a ten może dać impuls do działania, do ruchu albo do zmiany. Ci, którzy są stąd, muszą z kimś zderzać myśli, ale są nastawieni na dialog, wymianę doświadczeń. W ramach rezydencji w 2020 r. proponują m.in. zajęcia z jogi, autorefleksji i medytacji przy muzyce.
Wrażliwość na innych
Gęstość zaludnienia na wyspie to 3,2 osoby na 1 km². Tyle, by mieszkając na farmie, nie tracić się z horyzontu. W Polsce ten sam wskaźnik wynosi 123. To i tak niewiele, jeśli spojrzeć np. na planowaną do przeniesienia stolicę Indonezji, gdzie każdy kilometr to 15 350 potencjalnych sąsiadów.
Islandzkie sąsiedztwo wydaje się inne – jest w nim wzajemność, nienarzucająca się wrażliwość na potrzeby innych. Tradycyjne podejście do wielu spraw (m.in. kwestii języka, który zmienił się w niewielkim stopniu, dzięki czemu Islandczycy mogą czytać XIII-wieczne sagi) nie oznacza zamykania się na outsiderów ani na tych, którzy przybywają spoza wyspy. Nienormatywność w jakimkolwiek obszarze to nie zagrożenie, ale nowe możliwości.
Ostatnio po raz kolejny władze Reykjavíku przyjęły uchodźców LGBT+ z Afryki. Na fiordach zachodnich, w miejscowości położonej obok Þingeyri w 2018 r. zamieszkała grupa Syryjczyków (program wsparcia i włączania rodzin syryjskich do życia lokalnej społeczności w gminie Ísafjörður jest prowadzony od 2015 r.).
Czy Islandczycy są samowystarczalni? Oczywiście nie, co pokazał m.in. kryzys 2008 r., ale potrafią sobie radzić w surowych warunkach i nie chodzi o zadziwianie przyjezdnych geotermalnymi szklarniami, w których hodują własne banany. Są osobni i społeczni, niekoniunkturalni i otwarci. Dają przestrzeń sobie oraz innym, bo w krainie lodu potrzebują siebie jak ognia.
Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!