Ja jestem rzeką, rzeka jest mną Ja jestem rzeką, rzeka jest mną
i
Ganges, zdjęcie: Midhun George/Unsplash
Wiedza i niewiedza

Ja jestem rzeką, rzeka jest mną

Katarzyna Rodacka
Czyta się 9 minut

Rzeka – jak każdy – ma swoje humory. Czasem wiruje znienacka, jakby chciała zawrócić, ale potem zmęczona daje się ponieść z prądem. Ma wpływ na dobrobyt innych, ale czasem wylewa też żale. Nurtują ją muł i kamienie, które ma na dnie. Turla się po mieliznach. I – jak każdy – ma prawo do świętego spokoju.

Te Awa Tupua

Nie ma lepszego miejsca do umierania niż Ganges lub jego brzegi. Ganges to bogini, która może zmyć wszystkie grzechy. Już kilka kropel oczyszcza duchowo. Ci, którzy żyją w jej pobliżu, czują z rzeką silną więź. Rybacy przed połowem w jej wodach proszą Ganges o błogosławieństwo. Nad brzegami rzek indyjskich zbiera się młodzież, robi się pranie, odprawia rytuały. Jest gwar, są krowy.

Nad rzeką Whanganui natomiast jak mgła unosi się maoryska myśl „Te Awa Tupua”. To koncept Iwi – czyli po maorysku „ludu”, „ludzi” – który opisuje rzekę jako system naczyń połączonych i tak nakazuje ją traktować. Bo rzeka jest sumą dopływów, koryt, nurtów, brzegów i ekosystemów. Według Maorysów człowiek także do niej należy. Mówią, że „ko au te awa, ko te awa ko au”, czyli „ja jestem rzeką, rzeka jest mną”.

Jeśli natomiast chodzi o jezioro Erie – ono nigdy nie było świętością. Nikt nad nim nie umierał, nikt go nie czcił, nie traktował jak brata. Nad Erie nikt nawet nie przyjeżdżał. Podobno ktoś kiedyś się w nim kąpał, ale nikt już tego nie pamięta. Erie, które wchodzi w skład Wielkich Jezior Ameryki Północnej, od lat 90. jest silnie skażone. Nie można go nawet dotykać.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jako pierwsza z rzek człowieczeństwo odzyskała Whanganui. Przed nią był tylko Te Urewera. Przez 60 lat wszyscy myśleli, że Te Urewera jest parkiem narodowym. Dopiero w 2014 r. władze Nowej Zelandii wreszcie orzekły, że Te Urewera wcale parkiem nie jest. To byt. Osobna istota. Ma swoje prawa i obowiązki. Te Urewera otrzymał osobowość prawną, a trzy lata później dostała ją także Whanganui. Ci, którzy nad nią mieszkają, od lat 30. XX w. próbowali wyjaśnić nowozelandzkiemu rządowi, że pomysł, żeby to ludzie zarządzali rzeką, narusza granice jej prywatności. Po latach istniejący od wieków sposób myślenia wygrał z zachodnim konceptem podporządkowania sobie przyrody. Dosłownie chwilę później Sąd Najwyższy w indyjskim stanie Uttarakhand przyznał osobowość prawną rzekom Ganges i Jamuna. Obejmuje ona nie tylko wodę, ale także doliny, przez które przepływają rzeki i lodowce, z których biorą swój początek. Rok później włączono w nią także cały świat zwierzęcy.

O to natomiast, by Erie otrzymało osobowość prawną, walczyli mieszkańcy miasta Toledo, znajdującego się o pół godziny jazdy samochodem od jeziora. Kiedy w 2014 r. miasteczko nawiedził kryzys wodny, postanowili zmienić prawo. Jezioro otrzymało osobowość prawną po to, by móc je chronić przed wielkimi korporacjami, które były odpowiedzialne za jego zanieczyszczanie.

Prawo do życia

Gdy Ganges, Jamuna i Whanganui otrzymały swój nowy status prawny, musiały niewątpliwie odetchnąć z ulgą. Zwłaszcza Ganges, który jest jedną z najbardziej skażonych rzek na świecie. Od tego momentu bowiem zanieczyszczanie i niszczenie tego obszaru będzie postrzegane tak samo, jak działanie na szkodę człowieka. Whanganui uznano – potwierdzając to w oficjalnych dokumentach ludzkiej administracji – za niepodzielną, żywą jednostkę razem ze wszystkimi swoimi fizycznymi i metafizycznymi elementami. Ma prawo płynąć w zdrowiu i posiada – jak każdy człowiek – fundamentalne prawo do życia.

Wszystkie te rzeki, mimo że płyną od tysięcy lat, prawo uznało za osoby niepełnoletnie. W Nowej Zelandii powiernikami Whanganui zostały dwie osoby: jedna wybrana spośród Iwi, druga wyłoniona przez monarchię. Pilnują, by ustawa dotycząca korzystania z wód rzeki – zarówno w formie turystycznej, jak i komercyjnej – była przestrzegana. To oni w momencie nadużyć wobec rzeki mogą pozwać w jej imieniu podmiot, który ją zatruwa. W Indiach natomiast powołano radę składającą się z siedmiu „rodziców”, którzy będą odpowiadać w imieniu Gangesu i Jamuny. Wśród wybranych do rady nie ma jednak nikogo, kto pochodziłby z lokalnej społeczności. Wszyscy to urzędnicy mieszkający w miastach, ale obiecano, że w swojej pracy „rodzice” będą konsultować się z mieszkańcami.

Takie konsultacje są niezbędne, bo „żeby przywrócić harmonijny związek przyrody z człowiekiem, dialog między rządzącymi a lokalnymi mieszkańcami jest niezbędny. Postrzeganie świata tej grupy także musi znaleźć swoje odbicie w przepisach. Stosujemy zachodni koncept prawa, w którym wszystko kręci się wokół człowieka, ale dla lokalnych społeczności taki punkt widzenia nie jest naturalny” – mówi Szriszti Bajpai z organizacji Kalpavriksh od 40 lat zajmująca się sprawami związanymi z ochroną przyrody.

Przyznanie osobowości prawnej rzekom to jednak nie tylko ukłon w stronę ochrony natury. Rzeka Whanganui oraz teren Te Urewera stały się symbolem, że sposób postrzegania przyrody przez rdzennych mieszkańców może współistnieć z zachodnim pojmowaniem świata. Po latach rząd Nowej Zelandii przyznał, że żałuje, że przez wiele lat głos Iwi nie był wysłuchany. Tym sposobem w jednym nurcie zbiegają się wreszcie prawa przyrody i prawa człowieka.

Za łukiem rzeki świat

Do podobnych zresztą wniosków doszli mieszkańcy innych krajów. W Boliwii ustanowiono, że Matka Ziemia ma prawo do życia, regeneracji i do bioróżnorodności. W Kolumbii pakiet praw otrzymała rzeka Atrato, a następnie cały ekosystem Amazonki. W Ekwadorze zmieniono konstytucję – dopisano do niej, że przyroda ma prawo się odradzać, rozkwitać i regenerować swoje siły witalne. Jeszcze 30 lat temu w ekwadorskich autobusach widniały napisy: „Nie zaśmiecaj autobusu. Śmieci wyrzuć przez okno”. Dzisiaj Ekwadorczycy są dumni ze swojej przyrody. I mimo że firmy wydobywcze, które przyczyniają się do zakłócania tego rytmu, nadal są bardzo wpływowe, to jednak społeczeństwo dostało dodatkowe narzędzia, żeby o tę przyrodę dbać.

A gdyby uznać, że Wisła, Nida czy Pilica mają swoją osobowość prawną i każda z nich za wpuszczone ścieki z fabryki może pozwać firmę do sądu? Gdyby przyznać im prawo do domagania się zadośćuczynienia za te wrzucone opony?

„W Polsce byłoby to niesamowicie trudne” – mówi Jacek Bożek z Klubu Gaja, będącego członkiem Koalicji Ratujmy Rzeki. „W niektórych miejscach na świecie te elementy przyrody to świętość. W Polsce wyłączność na duchowość ma Kościół katolicki. Jeśli chodzi o konwencjonalne środki ochrony przyrody, obowiązuje nas europejska ramowa dyrektywa wodna, mamy także prawo wodne. To bardzo sensowne dokumenty, ale problem pojawia się w momencie, kiedy trzeba je stosować” – dodaje.

Prawo to koncept stworzony przez ludzi, w jego centrum jest człowiek. „Ale to my decydujemy, że osobowość prawną mogą mieć także firmy. Skoro więc one mogą, to czemu nie nadawać jej innym bytom, które nie są ludźmi? Na przykład rzekom, które również uważamy za istotne dla naszego społeczeństwa” – zastanawia się Hendrik Schoukens, belgijski prawnik zajmujący się prawem ochrony środowiska.

Na co dzień mieszka w Belgii, ale w Polsce odwiedził Tatry, dolinę Rospudy, Puszczę Białowieską. Miał okazję zobaczyć łosie i żubry. „Gdybyście w Polsce chcieli nadać osobowość prawną Puszczy Białowieskiej – to jest to jak najbardziej zgodne z prawem europejskim” – dodaje. Bo jak przyznaje – „jeśli chronisz las, naturalne jest przyznanie mu pewnych praw. Między innymi prawa, aby nie zostać zniszczonym przez działalność gospodarczą. To samo dotyczy pewnych gatunków chronionych, takich jak wilki. Cieszą się prawem do tego, aby nie zostać zastrzelonym przez ludzi”.

Nie ma czasu

Woda w jeziorze robi się zielona jakoś na przełomie czerwca i lipca. Letnie upały sprzyjają pojawianiu się zakwitów toksycznych glonów. Teraz na wiosnę może i można by się kąpać, ale ludzie się boją. „Wiesz, ta woda naprawdę nie jest czysta” – mówi Markie, która mieszka w Toledo, w stanie Ohio.

Dawniej w tej okolicy znajdowały się mokradła. Osadnicy, którzy przybyli w XIX w. wycięli lasy i osuszyli bagna, budując między innymi kanały odwadniające. Odprowadzały one nadmiar wody do okolicznych rzeczek i dalej, do jeziora Erie. W połowie XX w. okolicę zdominowały wielkie przemysłowe farmy. W budynkach tłoczyły się zwierzęta, zbiorniki na nawóz zapełniały się błyskawicznie. W końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby nawozu użyć do podlewania upraw. Kanałami, które służyły do osuszania gruntu, wprost do Erie popłynęła gnojówka. Jezioro dostarczające wodę dla 500-tysięcznego Toledo pokryło się zieloną warstwą trujących glonów. To tak, jakby nagle obszar wielkości Macedonii Północnej stał się kompletnie toksyczny.

Markie pije wodę z kranu. Używa filtra, ale twierdzi, że to raczej dlatego, żeby psychicznie poczuć się lepiej. Woda płynąca w kranach mieszkańców Toledo to woda z jeziora Erie. Markie jest przerażona na samą myśl, ile chemikaliów użyto do jej odkażenia. Jednocześnie, jak chyba wszyscy w mieście, boi się, że kryzys wodny sprzed 6 lat wróci.

Na początku sierpnia 2014 r. Toledo zostało kompletnie odcięte od wody. Ogłoszono, że nie można pić wody z kranu ani jej gotować. Nie można było nią poić zwierząt ani podlewać warzyw w ogródku, myć w niej naczyń, wziąć prysznica ani prać w niej ubrań. Nie wolno było myć zębów. Woda w kranach była silnie skażona toksycznymi algami.

Butelkowana woda w sklepach natychmiast się wyprzedała. Sierpniowe słońce paliło ludzi stojących w kolejkach po wydzielane racje wody. Mieszkańcy wykupowali ręczniki papierowe i chusteczki dla niemowląt. Papierowe talerze i plastikowe kubki szły jak świeże bułeczki. Podobnie mrożonki. Nie było nic świeżego, bo owoce i warzywa dotąd skraplano wodą z kranu.

„Gdy dzisiaj idę do sklepu w trakcie epidemii i widzę puste półki, przypomina mi się tamten czas” – wspomina Markie. – „Ale dzisiaj przynajmniej możemy umyć bezpiecznie ręce w domu. Epidemia jest trudna, ale kryzys wodny był gorszy. Teraz w domu jesteśmy bezpieczni. Wtedy liczyliśmy każdy litr, czy na pewno starczy nam na wieczorne mycie zębów. Kryzys trwał trzy dni, ale dla wszystkich był bardzo trudny. Wszystko naokoło nagle stało się toksyczne”.

Władze miasta nie śpieszyły się, żeby poinformować, jaka była przyczyna kryzysu. Nikt wcześniej nie mówił o tym, jak silne są zanieczyszczenia generowane przez wielkie farmy w pobliżu, dopóki trująca woda nie popłynęła w kranach mieszkańców.

„Agencja Ochrony Środowiska kompletnie nic z tym nie robiła. Niektórzy ludzie pozwali ją do sądu. I przegrali. Prawo było bezsilne. Postanowiliśmy sięgnąć po coś zupełnie niekonwencjonalnego i przeforsować ustawę, że jezioro Erie może dostać osobowość prawną. Skompletowanie dokumentów zajęło nam ponad rok” – mówi Markie. Ustawa została przegłosowana, zdobyła 61% głosów.

Nadawanie osobowości prawnej przyrodzie w pierwszej chwili brzmi – dla niektórych – niedorzecznie. Według nich to wywoływanie duchów dawnych przodków i zabobony, które nie mogą mieć miejsca w postępowym świecie Zachodu. W Europie nie da się spokojnie umierać nad świętą rzeką czy z powodzeniem pytać o radę ducha gór. Ale przecież istnieją rozmaite powody, dla których warto uznać, że rzeka, jezioro czy puszcza mogą mieć te same prawa co ludzie. Jednym z nich jest po prostu ochrona natury. Być może doszliśmy do momentu, w którym konwencjonalne sposoby ochrony przyrody nie są już wystarczające? Przyznanie osobowości prawnej nie sprawi, że wszystko magicznie się zmieni. Indyjskie rzeki dalej niosą ze swoim nurtem kilogramy śmieci. Markie przypomina jednak, że otrzymywanie praw przez kolejne grupy społeczne też było pewnym procesem, z którym początkowo nie wszyscy się zgadzali. To nie stało się nagle. Podobnie świadomość w zakresie nadawania przyrodzie praw też zajmie czas.

Problem w tym, że my już tego czasu nie mamy.

 

Czytaj również:

Dziewięciousta Dziewięciousta
i
W Delcie Mekongu woda jest drogą i miejscem spotkań. Łodzie transportują towary, ludzie podróżują ze wsi wąskimi kanałami, a w wakacje wypoczywają nad Morzem Południowochińskim. Zdjęcie: Paulina Wilk
Opowieści

Dziewięciousta

Paulina Wilk

Oto opowieść o rzece, która utraciła swoje zakończenie i której ludzie skradli moc. O Mekongu i jego mieszkańcach – każdego dnia spychanych na krawędź przetrwania.

Mokre ręce przesuwają ostatnią kratę wypełnioną kruszonym lodem i rybami. Wjeżdża po wąskiej półce łączącej kuter z nabrzeżem. Ktoś oblewa ją wodą ze szlaucha, kto inny chwyta i zestawia na stos identycznych, ktoś zakłada metalowy hak i ciągnie na bok, do kobiet. Te siedzą na maleńkich stołkach. Przyjmują kolejne porcje ryb, nie przerywając rozmów. Jedna wstaje i wywraca wypełnione kraty. Wyciągają się dłonie w gumowych rękawicach, łapią ryby, obracają je, segregują, przerzucają do odpowiednich koszy. W każdym ruchu pewność. Szybkość, ale nie pośpiech. Precyzja, ale nie automatyzm. Ryby się ogląda, oczyszcza, podejmuje decyzje o ich dalszej drodze.

Czytaj dalej