Spotykamy się w knajpach, przeważnie w okolicach Neukoelln we wschodniej części miasta, dzielnicy popularnej wśród berlińczyków z wyboru. To miejsce już modne, ale jeszcze obdrapane, w nieładzie. Knajpa na knajpie, bazary pod gołym niebem, etniczna mieszanka, kulturowy tygiel. Kebaby i pracownie malarskie, tureckie piekarnie i koreańskie sushi. W takich miejscach z czasem pojawiają się dizajnerskie butiki i ceny rosną, wypierając z dzielnicy tych, którzy nadali jej charakter. Berlin się temu opiera – na razie skutecznie.
Odwiedzam ich w wynajmowanych mieszkaniach, z reguły ogromnych, bo tutejsze lokale są większe niż w Polsce, urządzonych za to skromnie, często w duchu DIY – łóżko z palet, stół ze starych drzwi. Tymczasowych, nawet gdy mieszka się w nich latami. Spotykamy się w parkach, których jest tu pełno i gdzie urzędują wszyscy: dzieci, dorośli, starcy, bezdomni. Przyjeżdżają metrem lub rowerem, koniecznie zdezelowanym, by nie kusić złodziei, których tu nie brakuje, ale też by się nie wyróżniać.
Słowo „emigracja” pada z ust moich rozmówców tylko trzy razy. Używają go wyłącznie ci, którzy dotarli tu przed zmianą systemu. Pozostali nigdy nie myśleli o sobie w tych kategoriach. To za poważne słowo, spokrewnione jakoś z innymi poważnymi słowami. Bo jak emigracja, to i etos, a jak etos – to i patos. Dziwne słowa, niby pełne powagi, ale też w pewien sposób baśniowe, bajkowe nawet. Etos, Patos i księżniczka Emigracja – wyobrażam sobie przedstawienie o takim tytule.
Z miłości do Berlina
Na emigrację decydują się pozbawieni wyboru, przyparci do muru. Wyemigrowali ci, których od świata Zachodu oddzielała żelazna kurtyna. Młodsi po prostu wyjechali. Przyjechali tu po raz pierwszy i było świetnie, więc przyjechali znowu, a potem jeszcze raz i kolejny. Poznawali berlińczyków z wyboru i zaczynali myśleć o pomieszkaniu w Berlinie na dłużej. Na trochę, na próbę. To nie jest trudne. Mieszkania pod wynajem są względnie tanie, utrzymanie się nie stanowi wielkiego problemu, Polska nie jest daleko.
Dla wielu