Jak słowa tracą moc
i
zdjęcie: Patrick Tomasso/Unsplash
Wiedza i niewiedza

Jak słowa tracą moc

Aleksandra Kozłowska
Czyta się 13 minut

Słowa od zbyt częstego używania tracą intensywność. Następuje ich inflacja. Jako naród emocjonalny mamy tendencje do przesady.

Aleksandra Kozłowska: Ma Pan w ogóle ochotę rozmawiać?

Dr hab. Wojciech Żełaniec: Wielką.

Bo ja tak naprawdę wolałabym posiedzieć w ciszy i komunikować się bez słów. Toniemy w słowach, każdy produkuje ich przeogromne ilości: mówiąc, pisząc, komentując w Internecie, ale za tą ilością często nie idzie jakość.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Przypomina mi to Sumę teologiczną św. Tomasza z Akwinu, którego nie bez kozery nazywamy Doktorem Anielskim – miał dużo do powiedzenia o aniołach właśnie. Zajmował się m.in. problemem komunikacji między tymi istotami. Uważał, że anioły jako byty duchowe, bezcielesne nie potrzebują języka, wysyłają sobie myśli bezpośrednio z umysłu do umysłu. To mogłoby być dla nas idealne. Gdybyśmy jeszcze mogli sprawować kontrolę nad tym, co wysyłamy innym, by nie wszyscy mogli czytać wszystkie nasze myśli! Ale jesteśmy ludźmi i jako istoty cielesne jesteśmy skazani na język artykułowany.

Wielkim plusem powszechnej telepatii byłaby cisza. Ten zgiełk informacyjny i towarzyszący mu zalew emocji sprawiają, że marzę o określonym limicie słów, które moglibyśmy wypowiedzieć co miesiąc, i o strefach ciszy w przestrzeni publicznej.

Mam podobne odczucia. Potrzebę odpoczynku od słów. Również moich własnych, ponieważ jako nauczyciel akademicki muszę ciągle mówić do spragnionej mądrości – hm, hm – młodzieży. Te mądrości muszę przekazywać w słowach, co na dłuższą metę jest trochę męczące. Tym bardziej, że język polski ewoluuje i słownictwo takiego starszego pana jak ja często jest niezrozumiałe dla ludzi młodych. Nie znają już niektórych zwrotów, słów, pewne zdania są dla nich za długie. Miałem zwyczaj używać w różnych kontekstach słowa „szermierz” – szermierz jakiejś idei czy poglądu, czyli ktoś, kto te idee wyznaje, propaguje. I wielu studentów tego nie rozumiało, część uważała wręcz, że mówię o kimś, kto dane idee zwalcza. Trzeba więc posługiwać się jakimś innym określeniem. Albo anglicyzmem – champion. Studenci znają często to angielskie słowo, ale nie wiedzą o jego polskim odpowiedniku. Kiedyś z kolei powiedziałem, że ktoś tam był praszczurem jakiegoś kierunku filozoficznego, a studenci byli przekonani, że słowo „praszczur” sam wymyśliłem. Oczywiście nie protestuję przeciw tym zmianom, to naturalne i walka z nimi byłaby walką z wiatrakami. Ale to coś, co składa się na słodki ciężar pracy nauczycielskiej. Ciągle trzeba przerzucać mosty nad przepaścią, czy przepastką, dzielącą pokolenia. Jestem więc spragniony ciszy, spokoju, niekonieczności mówienia przez pewien czas.

Moja tęsknota za ciszą wynika z tego, że kiedyś słowo miało wagę. „Na początku było Słowo. A Słowo było u Boga i Bogiem było słowo” – zaczyna się Ewangelia wg św. Jana. Dziś – mówiąc nieco przesadnie – można rzec, że słowo (szczególnie w Internecie) jest u diabła – często kłamliwe, mącące, judzące.

Wyrażanie uczuć to jedna z funkcji mowy. Służy ona nie tylko przekazywaniu informacji czy wyrażaniu przekonań, ale również uzewnętrznianiu nastawienia do zdarzeń, ludzi, zjawisk. Mówimy: „O, ten to skończony łajdak, czyż nie? No, powiedzcie sami”. „Łajdak, łajdak!” – wołają, jak szlachta „kropić, kropić!” woła w VII księdze Pana Tadeusza, tej niezrównanej satyrze na naszą porywczość i zapalczywość. Wyrażamy nie tylko opis, ale i ocenę. Dzielimy się opiniami, by dać wyraz emocjom, pozyskać uwagę innych, zjednać ich sobie. A teraz, gdy mamy do dyspozycji media elektroniczne, telefony, fora internetowe, mamy też możliwość przekazywania tych poglądów i emocji w nieograniczonym zasięgu na całą kulę ziemską.

I to subiektywne oceny i pełne emocji komentarze zdominowały przekaz, również medialny. Nie komunikaty dotyczące faktów, lecz ich interpretacje.

Tak. Pamiętajmy przy tym, że są różne kultury dziennikarskie. Nasza, z różnych powodów historycznych, dopiero się tworzy. Warta uwagi jest zasada, która od dawna cechowała kulturę anglosaską. Mówi ona: Facts are sacred, comments are free – fakty są święte, a komentarze jak kto woli. Jeżeli zdarzyło się, że człowiek ugryzł psa, to tak należy poinformować: „Człowiek ugryzł psa”. Kropka. A czy to dobrze, czy źle, czy trzeba z tego powodu ubolewać, czy nagradzać, to inna rzecz, osobny akapit, wydzielony jako komentarz. Sam fakt należy podać możliwie najbardziej bezstronnie. A to niestety w naszym dziennikarstwie wciąż postulat. Ma pani rację – też mam wrażenie, że w wiadomościach, jak również w komentarzach czytelników, w Polsce emocjonalny walor jest bardzo ważny. Po jakimś czasie nie ma w ogóle mowy o faktach. Liczą się tylko emocje, interpretacje, insynuacje, aureole. Czasem z ciekawości czytam takie rzeczy, ale rzadko, bo wiem, że negatywnymi emocjami można się zarazić. Kiedy się porównuje nasze media z np. niemieckimi, widać, że te drugie są bez porównania bardziej rzeczowe – nie mówimy tu o bulwarówkach, oczywiście, ale o czasopismach opinii na pewnym poziomie intelektualnym.

Mam wrażenie (w czym oczywiście nie próbuję być oryginalny), że my, Polacy, jesteśmy narodem bardzo emocjonalnym. Przy tym nasza emocjonalność jest naiwna (a przy tym często niewinna), jak emocjonalność nastolatka: lubi czarno-białe, nie szuka drugich stron, subtelności, niuansów, kontekstów.

Momentem przełomowym było upowszechnienie Internetu, to on – całkowicie wbrew oczekiwaniom swoich twórców – otworzył emocjonalno-manipulatorską puszkę Pandory. Przez media społecznościowe można sterować nawet wynikami wyborów, a więc demokracją.

Ludzie zawsze mieli tendencję do przekazywania sobie informacji i dezinformacji, do rozpowszechniania nastawień emocjonalnych. W czasach, gdy nie znano pisma, można było to robić, wyłącznie mówiąc i słuchając, zasięg był zatem mocno ograniczony. Kamieniem milowym było wynalezienie pisma, a dużo później druku. Druk stworzył nową epokę; miał wielki wpływ na rozpowszechnianie się różnych idei: przede wszystkim religijnych – reformacja! Jednym z jej głównych „zawołań wojennych” było wszak Das Wort sie sollen lassen stahn Lutra, co można oddać jako: „muszą [tj. papiści] zatrzymać się przed Słowem [Ewangelii]”. Das Wort! Potem przyszła kolej na idee polityczne, geograficzne, ekonomiczne, naukowe. Zwalczano się za pomocą słowa pisanego i drukowanego. Powstała przecież cała literatura antyreformacyjna i antypapistowska. Później wynaleziono kolejne media: radio, telewizję, Internet. Każdy może publikować wszystko, co mu przyjdzie do głowy. I wyłącznie od uznania czytelnika zależy, czy te wypowiedzi zostaną docenione, czy wręcz przeciwnie.

Każdy może być dziennikarzem, politykiem, ekspertem. Jakie są tego skutki?

Różne: błogosławione, neutralne i godne pożałowania. Jednym z tych ostatnich jest obniżenie poziomu dziennikarstwa zawodowego. Uzyskuje ono niepożądane sąsiedztwo w postaci dziennikarstwa amatorskiego, niefachowych relacji, pozbawionych wiedzy komentarzy.

Profesjonalne media, łącznie z tymi przeznaczonymi dla wyrobionego odbiorcy, same podejmują flirt z publicznością żądną tekstów pod hasłem „Jak ona się ubrała”. Pod poważnymi newsami publikują plotki, zdjęcia celebrytów z zachętą „Pokazała za dużo? Oceń”. I to najbardziej się „klika”.

Mam nadzieję, że ten zalew dziennikarskiej tandety będzie impulsem do rozwinięcia własnego krytycyzmu wobec tego, co się czyta. I dla takich krytycznych odbiorców warto sięgać po trudne tematy. Nadmierne wychodzenie naprzeciw oczekiwaniom niewyrobionej publiczności powoduje coraz większe obniżanie się tychże oczekiwań.

Angielski antropolog Robin Dunbar w książce Pchły, plotki a ewolucja języka pisze, że ludzki język jest odpowiednikiem wzajemnego iskania się u naczelnych. Powstał nie po to, byśmy toczyli uczone debaty, ale po to, byśmy mogli plotkować. Bo plotki, tak jak iskanie u szympansów, znakomicie integrują grupę. Dzisiejsza rzeczywistość to spełniony sen miłośnika plotek – wystarczy włączyć komputer i ma się dostęp do newsów z życia niemal każdego. Czy nie obawia się Pan, że przez to cofniemy się do poziomu, z którego wyewoluowaliśmy? Czy nie grozi nam zgłupienie? Albo czy już nie nastąpiło?

Poziom wiedzy ogólnej się obniża. Wielu studentów odkrywa dopiero na studiach, że w pewnych dziedzinach, np. w filozofii, istnieje coś takiego jak fachowość. Że zawodowa filozofia to nie to samo, co kawiarniane dyskusje. Mylą też fachowość czy uczoność w różnych dziedzinach z „uczonym” słownictwem, które bywa tylko zasłoną dymną. Dlatego staram się (nie zawsze z powodzeniem) tak uczyć, by studenci byli w stanie zawiłe, skomplikowane idee wyrażać prosto. Zgodnie z angielskim powiedzeniem: To think with the learned, to speak with the vulgar, czyli „myśleć, jak myślą uczeni, mówić, jak mówi tłum”. Większość z nas postępuje na odwrót.

Język służy wypowiadaniu myśli. Ale najpierw trzeba mieć co wypowiedzieć. Dziś na myślenie nie ma czasu. Może więc od przedszkola powinniśmy uczyć się filozofii?

Rzeczywiście istnieje coś takiego jak filozofia dla dzieci, w Polsce reprezentuje ją prof. Robert Piłat z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Na początek dobrze byłoby nie zabijać naturalnej filozoficznej ciekawości dzieci. Mówi się im przecież srogo „Nie filozofuj!”. A koledzy Natasza i Artur Szuttowie założyli właśnie pismo „Filozofuj!”, które się coraz lepiej rozchodzi, przeznaczone dla młodzieży.

Przed Internetem ludzie mieli więcej czasu na czytanie książek. Czytanie dłuższych tekstów wymaga skupienia uwagi, pozostawania przy głównym wątku, ćwiczenia pamięci. To nie jest „surfowanie”, skakanie z tematu na temat jak na desce – z fali na falę. Książki wymagają innych sprawności umysłowych niż Internet. I wydaje mi się, że te sprawności coraz bardziej zanikają. Są sytuacje, kiedy ma się wrażenie, że ktoś nie jest w stanie wysłuchać do końca czyjejkolwiek wypowiedzi ani przemyśleć własnej opinii na jakikolwiek temat, tylko porusza się skokami, paroksyzmami, jumping to conclusions – jak mówi Anglosas.

Czy dla filozofa to dobra sytuacja?

To wyzwanie, a wyzwania zawsze są ciekawe. Nie wiem, czy jest jedna odpowiedź na to, co obserwujemy, czy jest jeden sposób stawiania temu czoła. Chodzi nam przecież o to – jak mówi wieszcz Juliusz – „aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. I „żeby odpowiednie dać rzeczy słowo” – jak mówi z kolei niewieszcz Cyprian Kamil Norwid. I to nie jest łatwe. Znajdowanie właściwego wyrazu dla konkretnej myśli wymaga nieraz czasu. Widzę więc wiele pól bitewnych czy też pól do pracy, placów budowy. Żyjemy w czasach przełomu, zwłaszcza w Polsce, i ciągle poszukujemy własnej orientacji.

W środowiskach akademickich kładzie się coraz większy nacisk na to, by publikować po angielsku. Ma to oczywiście swoje zalety, ale wadą jest to, że język polski przestaje się w takiej sytuacji kształcić. Czasami można odnieść wrażenie, że staje się dialektem ciżby, którego nikt już nie pielęgnuje, traci na precyzji, staje się językiem tylko do SMS-ów czy emocjonalnych komentarzy na forach internetowych. A przecież nie jest to język skodyfikowany przedwczoraj, ma godną szacunku tradycję literacką, jeśli nawet nie tak długą, jak „dojrzałe” języki zachodnie. Jest złudzeniem myśleć, że im gorzej będziemy mówili po polsku, tym lepiej po angielsku. Takiej zależności nie ma. Jeśli „głowa” nie nauczy się wyrażać myśli w mowie ojczystej, trudniej jej będzie robić to w języku obcym. Lubię angielski i szczycę się jego niezłą znajomością, ale moim językiem pod każdym względem pierwszym jest i pozostanie polski.

Czy polski nie stał się językiem cepem, językiem zero-jedynkowym, pozbawionym niuansów, pozbawionym kultury – jak w dyskusjach politycznych? Jest „kraj w ruinie”, są „zdradzieckie mordy”. Język parlamentu stał się językiem nieparlamentarnym. A społeczeństwo słucha i przejmuje trend. Nie załamuje Pan rąk z tego powodu?

Staram się zachować filozoficzny spokój, to jedyna postawa, która mi przystoi. I robię, co mogę. Jeśli słyszę, że w kawiarni, tramwaju czy w innym miejscu, z którego nie można natychmiast się wymknąć, ktoś głośno i wulgarnie mówi, zwracam grzecznie, ale zdecydowanie uwagę: „Czy pan/pani byłby/byłaby łaskawy/a zauważyć, że to miejsce publiczne, że są tu ludzie, którzy nie chcą tego słyszeć?”. I to zazwyczaj skutkuje. Bo właśnie tak jak mówiłem – polska dusza jest dziecinna. Zdecydowana, jeśli też i oględna w formie bura zawstydza tę „niedomytą” duszę i sprowadza ją do porządku. Przynajmniej na pewien czas.

Do Sejmu Pan jednak nie pójdzie i nie zwróci uwagi. Nie wpuszczą Pana.

Ale też i szedłbym tam tylko po to, by słuchać plugastw. Dlatego oddziaływam przede wszystkim na siebie i własne otoczenie w przekonaniu, że ci, na których oddziałałem, oddziałają na sobie z kolei najbliższych i tak dalej… Staram się upowszechniać inne wzorce. Chcąc np. wyrazić ocenę ujemną, często stosuję ironicznie wyrażoną ocenę dodatnią. Ktoś wyświadczył mi niedźwiedzią przysługę, a ja mówię: „Bardzo dobrze pan zrobił. Dziękuję z całego serca”. Formy demonstracyjnie uprzejme mogą równie dobrze wyrażać treści, które inni wypowiadają za pomocą wyzwisk. Emocje negatywne nawzajem się pobudzają, ludzie windują się na coraz wyższy poziom rozgniewania. Jeśli przeciwstawi im się spokój czy humor, z którym u mnie ironia się łączy, można ochłodzić tę gorączkę.

Może więc warto rozwijać się leksykalnie na polu „brzydkich” słów, przywracając do obiegu tak urocze określenia, jak: „hultaj”, „huncwot” albo „szlifibruk”. Ich archaiczność łagodzi obraźliwy wydźwięk.

To już graniczy z zabawą słowami. Ale to też jest dobre. Wówczas wszystkie te oceny przestają być śmiertelnie poważne, wkrada się w nie coś żartobliwego, co skądinąd korzystne.

Właśnie. Bo emocjonalnej gorączce towarzyszą zwykle słowa wielkie, mocne, wypowiadane w najwyższych rejestrach. Ale im słowa bardziej dęte, tym bardziej puste.

To prawda. Słowa od zbyt częstego używania tracą swój wydźwięk, intensywność. Następuje inflacja. Sam staram się tego nie robić, raczej hołduję anglosaskiej zasadzie understatement, czyli niedopowiedzenia. Zgodnie z tą zasadą powiedzenie not bad znaczy „bardzo dobre”. My, jako naród emocjonalny, mamy tendencje do przesady. Kiedyś patriotyzm był zjawiskiem, o którym właściwie się nie mówiło. Jak to ujął Kasprowicz: „Rzadko na moich wargach […] jawi się […] najdroższy wyraz: Ojczyzna” itd., wiersz z tomu Księga ubogich bardzo godzien polecenia dzisiaj. Kto naprawdę był patriotą, praktykował patriotyzm, a nie mówił o nim. Teraz trzeba mówić o patriotyzmie i niektórym mówienie zdaje się zastępować sam patriotyzm.

Kiedyś dawało się słowo i człowiek na głowie stawał, by go dotrzymać. Słowem się ręczyło, zaklinało, rzucało klątwę, niektóre słowa były tak straszne, że w ogóle się ich nie wypowiadało, używając niegroźnych zamienników. Słowo miało moc sprawczą. Dziś ją utraciło. Czy może to my straciliśmy w nie wiarę?

Rzeczywiście, mało słów ma dziś w odczuciu mówiących taką „magiczną” moc. Wiąże się to zapewne z tak przez Maxa Webera sto lat temu nazwanym „odczarowaniem świata” (Entzauberung der Welt). Nie wierzymy już we wróżki i w dziwożony ani w słowa magiczne… Chociaż dzieciom mówi się przecież, że „dziękuję” i „proszę” to słowa czarodziejskie, zdolne wiele sprawić. A niektórym dorosłym zarzuca się z kolei „zaklinanie rzeczywistości”. Może więc nie do końca słowa wywietrzały. Choć z pewnością nadużywane – wietrzeją. Na przykład słowa „serdeczny” i pochodne nadużywane w korespondencji służbowej i handlowej („Serdecznie zapraszam na pokaz naszych produktów i serdecznie życzę udanych i licznych zakupów tychże!”).

A Pan daje słowo honoru?

Ja mam trochę protestanckie podejście do tych wielkich słów. W wielu odłamach protestanckich obowiązuje zakaz przysięgania. Tradycyjnie przysięgało się przecież: „Bóg mi świadkiem”, chodziło więc o to, żeby nie brać imienia Boga nadaremno. Bo może zdarzyć się tak, że nie będziesz w stanie wykonać tego, co przysięgasz. Mówię więc jedynie: „Wedle mojej najlepszej wiedzy, ale mogę się mylić…”. Nie daję słowa honoru, tylko zapewniam, że dołożę wszelkich starań, by daną rzecz zrobić. Bo zawsze może zdarzyć się coś niespodziewanego, co mi w tym przeszkodzi. Bo źródło, na które się powołuję, może się mylić, może być „trollem”, może zajść jakieś przekłamanie. To podejście bardziej realistyczne.

Czy można przywrócić słowu dawną moc?

Część znaczeń można przypomnieć, wszystkich się nie da. Można by przywrócić np. słowo „mężczyzna”. Dziś mówi się o „facetach”, sami mężczyźni tak o sobie mówią. Dla mnie jednak słowo „facet” znaczy: ktoś nie bardzo godny szacunku, podejrzany wręcz. „Jakiś facet się przyplątał i czegoś chce, nie wiadomo czego” – tak to się mówiło w czasach mojego dzieciństwa. Nie używam zatem tego słowa, oczywiście poza sytuacją, w której ktoś rzeczywiście zasługuje na miano „faceta”. Namawiałbym też do mówienia czy raczej dawałbym, gdybym był lepszy, przykład takiego mówienia, gdzie używa się najczęściej słów możliwie najbardziej neutralnych, nieniosących żadnego ładunku emocjonalnego. Listy do osób z pracy, z którymi łączą mnie stosunki jedynie koleżeńskie, podpisuję więc „z uprzejmym pozdrowieniem”, serdeczność rezerwując dla bliskich relacji, w których rzeczywiście niosę serce na dłoni.

Gdy studenci kończą listy do mnie zwrotem „z wyrazami szacunku”, czuję się jakby ktoś chciał mnie pocałować w rękę. Wprowadza mnie to w zakłopotanie, choć oczywiście doceniam ich dobre intencje i jako takie cieszą mnie one. Wolałbym jednak jakieś bardziej demokratyczne zakończenie. Bo szacunek w moim rozumieniu to coś, z czym wszyscy wzajemnie powinniśmy się traktować, coś oczywistego. Nie powinno się o tym specjalnie przypominać. Szacunek można wyrażać na inne sposoby, niż pisząc „z wyrazami szacunku”. Na przykład wysłuchując tego, co ktoś ma do powiedzenia, dotrzymując słowa, stawiając się punktualnie na umówione spotkanie. To tak jak z patriotyzmem – szacunek można okazywać w działaniu, nie tylko i nie przede wszystkim w mówieniu. Dając te rady, chciałbym przy okazji polecić zasadę, by reformę świata zaczynać od siebie. Oczywiście w granicach, w jakich jest to możliwe. I mieć świadomość, że „tylko” dając dobry przykład czasem, niestety, nie osiągniemy zbyt wiele.

Ale przynajmniej wobec siebie będziemy w porządku.

Oczywiście. Tym bardziej że głosić ideały etyczne czy inne, a praktykować co innego, mieć usta pełne szacunku, a odnosić się do bliźnich, zwłaszcza tych niżej postawionych w hierarchii społecznej, bez szacunku, to największa szkoda, jaką można wyrządzić ludziom. Należy być przykładem tego, o czym się mówi (lub lepiej: milczy), nie tylko prawić kazania. I w tym duchu – pora mi tu zamilknąć.

Dr hab. Wojciech Żełaniec:

Profesor Uniwersytetu Gdańskiego, kierownik Zakładu Etyki i Filozofii Społecznej w Instytucie Filozofii, Socjologii i Dziennikarstwa Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego.

Czytaj również:

Nie śpiewasz, nie żyjesz
i
Album Quilt, Sarah Ann Wilson, 1854 r. / Art Institute of Chicago
Przemyślenia

Nie śpiewasz, nie żyjesz

Milena Rachid Chehab

„Jedna kobieta, jeden penis, hej” – ta przyśpiewka ludu Bayaka pomogła prof. Jerome’owi Lewisowi dojść do wniosku, że homo sapiens potrafił śpiewać, jeszcze zanim nauczył się mówić.

Milena Rachid Chehab: Podobno muzyka jest jak sernik. Nie daje nam niczego poza przyjemnością.

Czytaj dalej