Epoka antropocenu rozpaczliwie potrzebuje krytycznej nadziei i przekonania, że konstruktywna zmiana jest możliwa” – pisze Ewa Bińczyk w przejmującej książce Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu.
Filozofka analizuje w niej przedziwną kondycję ludzkości, która stanęła właśnie u szczytu swojej potęgi, zyskując moc kształtowania całego geoekosystemu. Tak, żyjemy w antropocenie, epoce człowieka. Zamiast jednak się cieszyć, musimy przyjąć do wiadomości, że szybkim jej zwieńczeniem może być ekologiczna apokalipsa. I mimo że znamy doskonale scenariusze opisujące nadchodzącą katastrofę, nie potrafimy podjąć działań, które ochroniłyby nas przed najgorszym. Bińczyk podsumowuje swoje dzieło westchnieniem: „jakże wspaniała byłaby możliwość zaproponowania na zakończenie tej pracy całego wachlarza inspirujących utopii. Niestety nie natknęłam się na nie, badając dyskursy antropocenu”.
Czy rzeczywiście jest tak źle, jak twierdzi? Przecież nie brakuje propozycji lepszej organizacji świata. Mieszkańcy kurdyjskiej Rożawy testują ustrój demokratycznego federalizmu, Boliwijczycy i Ekwadorczycy wpisali do swoich konstytucji zasadę buen vivir, dobrego życia, która kwestionuje ideę rozwoju rozumianego w kategoriach ekspansji ilościowej, Barcelona z Adą Colau na czele rozwija ideę municypalizmu, przejmowania władzy w miastach przez oddolne ruchy obywatelskie – jednym z jej aspektów jest feminizacja polityki. Wszystkie te lokalne inicjatywy śmiało można nazwać utopiami, czyli projektami karmiącymi się nadzieją, że możliwy jest lepszy świat. Co ważniejsze, nie są to jedynie literackie wizje, tylko konkretne projekty testowane w konkretnej rzeczywistości społecznej i politycznej.
Czy jednak to wystarczy wobec globalnego wyzwania i jego możliwego kresu – apokalipsy? Czy nie usypiają one wręcz czujności, tworząc fałszywe złudzenie, że wystarczy właściwie urządzić własny ogródek, by naprawić świat? Ryzyko prowincjonalnego samozadowolenia jest realne. By go uniknąć, potrzebna jest przemiana wyobraźni w skali globalnej, która te wszystkie pojedyncze inicjatywy łączyłaby we wspólny projekt ratowania świata. Czy istnieją opowieści, które byłyby w stanie taką zmianę wywołać?
Wspomnieć należy przynajmniej dwie, zupełnie przeciwstawne zasady: nadziei i odpowiedzialności. Zasada nadziei to podstawa optymizmu poznawczego i przekonania, że człowiek jest w stanie kontrolować bieg historii oraz kształtować przyszłość. Zasada odpowiedzialności, sformułowana przez filozofa Hansa Jonasa, powstała w odpowiedzi na świat, w którym postęp wyrwał się spod kontroli i zaczął prowadzić do zgubnych konsekwencji w wymiarze humanitarnym oraz ekologicznym.
Opowieścią ukształtowaną według tych zasad jest wizja integralnej ekologii sformułowana przez papieża Franciszka w encyklice Laudato si’ z 2015 r. Franciszek wzywa w niej do śmiałej rewolucji kulturowej niezbędnej do tego, by uniknąć ekologicznej katastrofy. Papieski dokument to radykalna krytyka współczesnego kapitalizmu opartego na patologicznym antropocentryzmie, przemocy i bezgranicznej eksploatacji zasobów ludzkich, kulturowych i środowiskowych. Papież nie podziela naiwnego przekonania wspólnego dla wielu katolików, że „Bóg uchroni nas przed najgorszym” i wzywa do wzięcia odpowiedzialności za sprawy świata.
Wizja ekologii integralnej jest wizją całościową, ale nie jest projektem totalnym, przeciwnie – Franciszek odrzuca pokusę chrześcijańskiego uniwersalizmu, dostrzegając, że warunkiem uniknięcia globalnej katastrofy jest mobilizacja wszystkich zasobów, całej kulturowej i religijnej różnorodności ludzkości. Ekologia integralna to właśnie taki metaprojekt, który mógłby pomieścić i Rożawę, i Barcelonę, i praktyki boliwijskich Indian.
Na drugim biegunie od lat rozwija się technoutopia, której horyzontem jest świat poddany kontroli człowieka wyposażonego w coraz potężniejszą technikę. Ba, w wariantach najbardziej radykalnych, transhumanistycznych, horyzont ten sięga poza historię człowieka, bo nieuchronnym skutkiem postępu technicznego ma być osobliwość, skok ewolucyjny otwierający nową epokę fuzji techniki z biologią, w której nie będzie już można mówić o homo sapiens w dzisiejszych kategoriach. W wersji łagodniejszej technoutopię nazwać można – za krytykiem techniki Evgenym Morozovem – solucjonizmem, przekonaniem, że na każdy problem społeczny, polityczny i środowiskowy znajdzie się prędzej czy później rozwiązanie techniczne. Najważniejszym miejscem rozwoju technoutopii jest oczywiście Dolina Krzemowa, pole największej w dziejach koncentracji kapitału i geniuszu ludzi mających jeden cel: jak zbawić świat i na tym zarobić.
Utopii więc nie brakuje, problem w tym, że nie rozpalają one wyobraźni i nie zasilają projektów politycznych, które z podobną siłą jak przed stuleciem komunizm czy socjalizm potrafiłyby porywać do działania. Dziś, jak pisał u schyłku życia Zygmunt Bauman, porywają jedynie retrotopie – wizje przyszłości wywiedzione z wyimaginowanych przedstawień lepszej rzekomo przeszłości.