Raj wszędzie trwa tak długo, jak długo nie wiemy lub nie pamiętamy o tym, co mu przeczy. Jest możliwy przez chwilę i przez przypadek – kosztem nieświadomości i przełączenia sumienia w tryb stand-by.
Kogoś, kto w naszej części świata roztaczałby dzisiaj wizję raju na ziemi i namawiał, żebyśmy za nim poszli, bo to w sumie niedaleko i człowiek się przy tym nawet nie spoci, powinien spotkać los Kowalskiego-Malinowskiego (Zbigniewa Cybulskiego) z filmu Tadeusza Konwickiego Salto. Czyli grad kamieni jako odpłata za fałszywe proroctwa. W końcu rajem na ziemi miał być komunizm, a my jesteśmy ofiarami tego eksperymentu na żywym organizmie – w pierwszym, drugim albo trzecim pokoleniu – nawet jeśli nie wszystkie rozwiązania z czasów PRL wspominamy ze zgrozą, a za niektórymi wręcz tęsknimy jak Mickiewicz po utraconej Litwie (taką chociażby profilaktykę pediatryczną mieliśmy na najwyższym poziomie w Europie, nie tylko wśród demoludów, i naprawdę trudno zrozumieć, komu to przeszkadzało). Ale ponieważ za wartość nad wartościami przyjęło się uważać wolność polityczną, to przyznaję – tej rzeczywiście nie mieliśmy, podobnie jak wolności słowa, niepodległości i paszportów, a i z zaopatrzeniem w dobra materialne oraz jadalne bywało nieraz krucho. Mimo że w porównaniu z historią Związku Radzieckiego historia Polski Ludowej wydaje się sielanką, to spoglądając hen za siebie, w tamte lata, co minęły, na ogół wołamy więc jak jeden mąż albo żona: zgiń, przepadnij, siło nieczysta!
Raj na ziemi ma jednak to do siebie, że wyrzucony oknem, już za chwilę wraca drzwiami. Utopie polityczne, społeczne i prywatne mnożą się w zglobalizowanym świecie jak króliki w Australii albo grzyby w Czarnobylu i przerabiają nas taśmowo w romantycznych marzycieli, którzy są tam, gdzie ich nie ma, a nie ma ich tu, gdzie są.
Czekając na mesjasza
Pojedynczo i grupami codziennie gonimy za jakąś ułudą, na szczęście nie wszyscy po trupach, choć i to może się zdarzyć, zwłaszcza gdy w grę wchodzą utopie polityczne. Te ostatnie kwitną na podściółce starego, ale wciąż jarego judeochrześcijańskiego millenaryzmu – wiary w rychłe nadejście tysiąclecia nieprzerwanego szczęścia, czyli zapowiadanego przez proroków Królestwa Bożego na Ziemi. Było i jest tego sporo, zresztą w tej dziedzinie stare uwielbia stroić się w nowe łaszki: Tysiącletnia Rzesza, Trzeci Rzym, wszystkie gatunki przedmurza, historyczne i współczesne mesjanizmy, Wielka Polska Katolicka, eurazjatyzm, powstawanie z kolan czy koniec historii, w religijnych sekciarzy różnego kalibru już się nie wdając, bo wtedy na pewno nie skończylibyśmy przed nadejściem mesjasza. Państwo Platona, Miasto Słońca Campanelli, Utopia Tomasza More’a czy drobiazgowe patenty socjalistów utopijnych na uregulowanie wiecznego chaosu fermentują w coraz to nowych partyjnych programach, pozostając wzorem recepty na szczęście.
Nieśmiertelni wydają się także historyczni fantaści rojący o teleportacji do złotego wieku, na przykład do starożytnej Grecji, która cała na biało nawiedza ich w snach. Na przełomie XIX i XX w. zamożni Europejczycy (rzadziej Europejki) urządzali sobie takie „greckie” kolonie na Sycylii i na Capri, głównie po to, by z pomocą ubogiej miejscowej młodzieży praktykować grecką miłość. Równie dobrze można się kochać w hipisach, ejtisach czy najntisach i tak samo starać się wcielić swoją utopię w życie.
Co prawda wiadomo, że droga do raju prowadzi w najlepszym przypadku przez cudze nieszczęście, a w najgorszym przez morze krwi, i że w nieszczęściu lub we krwi w końcu ginie, ale mimo to ludzkość wciąż próbuje – a nuż się uda? Wizja raju na ziemi – idealnej komuny, miasta, państwa lub cywilizacji bez przymieszek i skaz, uświęconych, rozkułaczonych albo zdekomunizowanych do czysta – kusi wciąż nowe pokolenia marzycieli, którzy niczego się nie nauczyli z historii.
Wielkie projekty emancypacyjne też mają charakter utopii. Mamią i uwodzą opowieściami o poprawionym społeczeństwie – miejscu, którego nie ma (słowo „utopia” pochodzi od greckiego ou-topos: „nie-miejsce”), choć wierzymy, że może się zmaterializować. Tak niewiele potrzeba! Wystarczy nie kraść. Albo nauczyć się szacunku. Albo pokonać uprzedzenia. Jeszcze jeden wysiłek i już do końca świata wszystko będzie dobrze! To oczywiście wielka ułuda. Amerykańska feministka Rebecca Solnit w książce Mężczyźni objaśniają mi świat (wydanej po polsku w przekładzie Anny Dzierzgowskiej) zwraca uwagę, jak zaskakująco oporne wobec emancypacji kobiet są w gruncie rzeczy zachodnie społeczeństwa, na pozór postępowe, jednak w głębi nadal zachowawcze. Jedną z takich głębokich struktur dyskryminacji jest mansplaining, czyli bezrefleksyjne i, niestety, na każdym kroku znajdujące wyraz werbalny męskie przekonanie, że wobec kobiety mężczyzna zawsze jest ekspertem, nawet w dziedzinie, z której ona ma stopień naukowy i Nagrodę Nobla. Struktury te pozostają praktycznie nienaruszone mimo rozszerzającej się przestrzeni równouprawnienia.
Podobnie jest z wyzwoleniem gejów. Amerykański historyk Martin Duberman w książce Has the Gay Movement Failed? śledzi ewolucję ruchu LGBT, którego jest nestorem i ikoną – od radykalnie utopijnego, rewolucyjnego celu, jakim była przebudowa całego społeczeństwa przez sprzymierzone grupy wykluczonych na tle ekonomicznym, rasowym i seksualnym, po dzisiejszy ulizany lobbing na rzecz równości małżeńskiej i dostępu do służby wojskowej, czyli asymilację do pełnego wad społeczeństwa. Wprawdzie ta ostatnia na pierwszy rzut oka wydaje się celem bardziej realistycznym, Duberman podkreśla jednak złudność tej komunii mniejszości z większością – nie dość, że wykluczeni na tle rasowym czy ekonomicznym zostali za burtą tak samo jak geje kontestujący monogamię, to jeszcze asymilacja taka, nawet gdyby się wszędzie powiodła, nie oznacza bynajmniej końca walki. Jak zauważa stary profesor, niemiecki antysemityzm „ani trochę nie zmienił się, ani nie zmniejszył” wskutek wtopienia się Żydów w społeczeństwo. Duberman każe się zastanowić, czy nie lepsza już pogoń za wciąż wymykającą się, w istocie nieosiągalną utopią niż tego rodzaju kompromis, który pudruje pryszcze i wągry na chorym ciele społeczeństwa. Nie o to chodzi, by złapać króliczka? Najwyraźniej nie. Ważne jednak, aby go gonić.
Ostatniego lata na Litwie prawie go złapałam. Było jak w raju – szumiący las i jezioro, do którego wskakiwało się co rano prosto z łóżka, bieganie po trawie boso, nad głową jaskółki, stare jabłonie całe w niepryskanych jabłkach prehistorycznej odmiany ananasowej, do tego wzorowa czystość i cisza, a ludzi mało jak po apokalipsie. „Chwilo, trwaj!” – szeptałam w duchu, bez wahania oddając za to duszę diabłu.
Niestety, po kilku dniach czar prysł. Przyjechali w trzy pary z gromadką dzieci i głośnikami do słuchania muzyki w plenerze, mieli solidne karki, złote łańcuchy i mocne postanowienie, że przetańczą przy zakrapianym grillu każdą noc. Zresztą cały ten raj i tak był samooszustwem, skoro w sąsiedztwie malowniczych jezior wciąż natrafia się na masowe groby i miejsca pamięci z czasów drugiej wojny. Trudno o raj na „skrwawionych ziemiach”, mieszkamy na cmentarzu. Ale czy gdzie indziej jest o niego łatwiej? Raj wszędzie trwa tak długo, jak długo nie wiemy lub nie pamiętamy o tym, co mu przeczy – możliwy przez chwilę i przez przypadek kosztem nieświadomości i przełączenia sumienia w tryb stand-by.
Likierów pełny barek
Na podobnej zasadzie szuka się raju w dzieciństwie – pamięć dokonuje selekcji wspomnień, stylizuje je, sztukuje i układa w opowieść o beztroskim szczęściu, wrażliwości i bezwarunkowej miłości. A przecież jeszcze 300 lat temu nikomu nie przychodziło do głowy, żeby tę epokę życia wyróżniać i pieścić w pamięci – prawdziwe życie zaczynało się razem z dorosłością, dzisiaj kończy się wraz z dzieciństwem, które do złudzenia przypomina raj utracony. Nawet dająca się ostatnio zauważyć w serialach i powieściach moda na dziecięcą krzywdę podkreśla to przez zaprzeczenie – oczekujemy, że dzieciństwo będzie rajem, dlatego tak porusza nas, gdy nie jest. I choć dla każdej utopii dzieciństwa bez trudu można stworzyć alternatywną, „czarną” kontropowieść – wystarczy inaczej dobrać fakty, inaczej je potasować – to przecież przez delikatność nikomu się tego nie robi. I bardzo słusznie. Utopie są nam potrzebne do życia, uśmierzają ból istnienia jak egzystencjalne likiery.
Likierów mamy pełny barek. Raju na ziemi często szuka się w domku na wsi – przynajmniej dopóki nie okaże się, że sąsiad kupił w promocji kosiarkę spalinową i z lubością używa jej latem, zimą zaś spala w piecu plastikowe śmieci. Albo w samych sobie, na ścieżce wellbeing, która – jak podświadomie zaczynamy wierzyć – dzięki odpowiednim praktykom doprowadzi nas do doskonałości i nieśmiertelności, a przynajmniej uchroni przed rakiem. Prawda jest taka, że przed utopią nie da się uciec, ale od czasu do czasu warto sobie przypomnieć, że każda iluzja kończy się deziluzją, jak na słynnym obrazie Nicolasa Poussina Et in Arcadia Ego. „W Arkadii też jestem” – mówi śmierć. Bo żaden raj na ziemi nie uchroni nas przed życiem. Każdy jest pięknym złudzeniem.