Katastrofa „Jeddah” – prawdziwa historia Lorda Jima
i
Joseph Conrad, ilustracja: Tomek Bohajedyn
Wiedza i niewiedza

Katastrofa „Jeddah” – prawdziwa historia Lorda Jima

Tomasz Bohajedyn
Czyta się 10 minut

„Pod dachem z płóciennych tentów spali pielgrzymi hołdujący surowej wierze, poddawszy się mądrości białych i ich odwadze, ufając potędze ich niewiary i żelaznej łupinie ognistego statku […] – wszyscy zrównani wobec snu, brata śmierci”.

Tak oto Joseph Conrad pisał w Lordzie Jimie o pasażerach „Patny”, której katastrofa miała zdeterminować życie tytułowego bohatera powieści.

Jim – młody oficer marynarki handlowej – marzy o bohaterskich czynach. Kiedy jednak dochodzi do wydarzenia, w którym młodzieniec mógłby wykazać się męstwem, obezwładnia go strach i, biorąc przykład z kapitana, ucieka z zagrożonego zatonięciem parowca, pozostawiając pogrążonych we śnie i nieświadomych niczego pasażerów samym sobie. „Patna” ostatecznie nie tonie, a jej załoganci, którzy sprzeniewierzyli się odwiecznemu morskiemu prawu, że kapitan i oficerowie jako ostatni opuszczają tonący statek, zostają poddani powszechnemu ostracyzmowi. Jim próbuje zmyć hańbę i to pragnienie determinuje jego los aż do tragicznego końca. Joseph Conrad oparł fabułę swego arcydzieła Lord Jim na rzeczywistej katastrofie, która pod koniec lat 80. XIX w. stała się najgłośniejszym skandalem nie tylko w brytyjskiej floty handlowej, ale bez mała w całym imperium. Jednak awaria statku z pielgrzymami miała o wiele dramatyczniejszy przebieg, niż przedstawiono w powieści, a reakcja jego oficerów nie była uwarunkowana tylko niskimi pobudkami. Chodzi tutaj zwłaszcza o kapitana „Jeddah”, bo tak naprawdę nazywał się feralny parowiec pasażerski, który 19 lipca 1880 r. wypłynął z 953 muzułmańskimi pielgrzymami z Penangu do Dżiddy.

ilustracja: Tomek Bohajedyn
ilustracja: Tomek Bohajedyn

Załogę conradowskiej „Patny”, podobnie jak „Jeddah”, stanowili Malaje dowodzeni przez europejskich oficerów. Kapitanem powieściowego statku Conrad uczynił iście groteskową postać – to „pewien Niemiec, renegat z Nowej Południowej Walii, bardzo pochopny do publicznego wymyślania na swój kraj rodzinny”, a przy tym „najtłuściejszy człowiek w całym przeklętym pasie podzwrotnikowym”. Ten brutal i szalbierz o odpychającej powierzchowności w godzinie próby okazał się również skończonym tchórzem. Takim człowiekiem z pewnością nie był kapitan „Jeddah” – Joseph Lucas Clark.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nieoczekiwana katastrofa

Kapitan Clark był przystojnym, 44-letnim mężczyzną o reputacji znakomitego fachowca. Ugruntował ją w 1974 r., przeprowadzając statek „Sumfoo” przez wyjątkowo niebezpieczną dla żeglugi Cieśninę Torresa. Był pierwszym kapitanem parowca, który tego dokonał i prasa szeroko rozpisywała się o tym wyczynie. Znamienne, że „Sumfoo” również przewoził pielgrzymów pragnących dotrzeć do świętych miejsc islamu. Wydawało się więc, że rejs „Jeddah” pod tak doświadczonym kapitanem będzie kolejną rutynową wycieczką po Oceanie Indyjskim. Także sam parowiec – w odróżnieniu od powieściowej „Patny” – był jednostką solidną o niedługiej służbie, bo liczącej jedynie osiem lat. Sprawy jednak szybko przybrały dramatyczny wymiar, kiedy na morzu rozszalał się sztorm. Kapitan Clark zapisał w raporcie sporządzonym po katastrofie dla Izby Morskiej w Adenie: „Tylko dwa dni mieliśmy piękną pogodę. Potem (29 lipca) pogoda stała się sztormowa, siła wiatru w porywach wzrosła do huraganu przy bardzo dużej krzyżującej się fali. Statek silnie kołysał się i kiwał, ciężko pracując na fali”.

W następnych dniach sztorm przybrał na sile i 6 sierpnia niedaleko przylądka Guardafui doszło na „Jeddah” do poważnej awarii – obluzowały się nity podtrzymujące kotły parowe. Palacze i marynarze starali się je zabezpieczyć belkami, ale fale tak mocno kołysały statkiem, że wszystkie te prowizoryczne zabezpieczenia połamały się, razem z połączeniami kotłów. Maszynownia zmieniła się w wielkie rumowisko, a co gorsza, do wnętrza kadłuba wdarła się woda i jej poziom szybko zaczął się podnosić. Wszystkie pompy pokładowe pracowały na pełnych obrotach, a załoga, z pomocą pasażerów, bez wytchnienia wylewała wodę z maszynowni. Mimo wysiłków, wody wciąż przybywało, więc 7 sierpnia kapitan rozkazał zaprowiantować i przygotować wszystkie łodzie ratunkowe, których – co nie uszło uwadze pasażerów – było jedynie sześć. Clark raportował później: „Siódmego w nocy zaszła ogromna zmiana w zachowaniu się pielgrzymów, którzy uzbroili się w noże i drągi. Około 400 ludzi tłoczyło się koło mojej kabiny na pokładzie i doniesiono mi, że postanowili zamordować moją żonę […]. Zachowanie ich nie pozostawiało w moim przekonaniu żadnych złudzeń co do zamiarów. O północy odmówili pompowania, mówiąc, że raczej wolą zginąć, niż pompować. Wypchnąłem żonę przez okno mojej kabiny i poleciłem jednemu z oficerów umieścić ją w łodzi. Natychmiast potem, gdy tylko zaczęto spuszczać łódź, pielgrzymi rzucili się w naszym kierunku, zostałem wepchnięty do łodzi i otrzymałem kilka silnych ciosów”. W tym momencie doszło do jeszcze większych dramatów przy pozostałych łodziach. Według Clarka, jego pierwszy oficer został wypchnięty za burtę przez oszalałych ludzi i po wyłowieniu z morza trafił do jego łodzi. Znacznie tragiczniej zakończyła się ta szamotanina dla drugiego oficera i 10 ludzi, którzy wsiedli wraz z nim do kolejnej szalupy. Któryś z desperatów przeciął talie podtrzymujące łódź nad pokładem i spadła ona z wysokości do morza – wszyscy utonęli. Przerażeni pasażerowie, którzy pozostali na pokładzie uszkodzonego parowca, jeszcze długo rzucali w stronę odpływających szalup wyzwiska i różne przedmioty, które dostały im się w ręce, ale to już nie mogło zagrozić kapitanowi Clarkowi i jego załogantom. Los przygotował im inną karę…

Proces

8 sierpnia o godzinie 10.00 łodzie z uciekinierami napotkał parowiec „Scindia”. Jak raportował jego kapitan, na pokład przyjęto „kapitana statku, pierwszego oficera, pierwszego mechanika, asystenta maszynowego, żonę kapitana i szesnastu krajowców”. Po dotarciu do Adenu 10 sierpnia Clark od razu wysłał do armatora „Jeddah” w Singapurze telegram: „«Jeddah» zatonęła. Ja, żona, Seyd Omar [wł. Seyd Muhammad Alsagoff – współwłaściciel «Jeddah»] oraz 18 innych uratowanych. Clark”. Nie zdążyło upłynąć 24 godziny, kiedy do biura Singapore Steamship Company nadszedł kolejny telegram: „«Antenor» przyholował tu «Jeddah» pełną wody. Wszyscy uratowani, obecnie pod opieką rządową. Podam dalsze szczegóły jutro”. Obydwie wiadomości prawie natychmiast wyciekły do prasy i cały Singapur nie mówił już o niczym innym. „Jeddah” okazał się solidnym statkiem, gdyż mimo wdarcia się wielkich ilości wody do jego grodzi, utrzymał się na wodzie i 11 sierpnia został zauważony przez przepływający nieopodal parowiec „Antenor”. Prawdziwym bohaterem został wtedy pierwszy oficer „Antenora”, niejaki Campbell, który przeszedł na pokład uszkodzonego statku i sterował nim aż do samego portu w Adenie.

ilustracja: Tomek Bohajedyn
ilustracja: Tomek Bohajedyn

Kiedy sprawa zupełnie się wyjaśniła, rozpętała się kolejna burza – tym razem prasowa. Jeszcze 11 sierpnia „The Globe” donosił: „Straszne nieszczęście na morzu. Blisko tysiąc ofiar”. Jednak już następnego dnia „Daily Chronicle” grzmiał: „Porzucenie w ten sposób statku z pasażerami i pozostawienie go własnemu losowi jest jednym z najbardziej nikczemnych wydarzeń, o jakich słyszeliśmy w związku z niebezpieczeństwami na morzu […]. Należy się obawiać, że statki pielgrzymie są obsadzane oficerami tchórzliwymi i bez zasad etycznych, plamiącymi tradycję marynarską. Jesteśmy głęboko przekonani, że w szalupie zapełnionej tchórzami, porzucającymi statek «Jeddah» z tysiącem ludzi na pokładzie i pozostawiającymi go własnemu losowi, nie było żadnego Anglika”. Wtórował temu „Daily News”: „Ulga, jaką się odczuło po uratowaniu pielgrzymów, zmieniła się w uczucia oburzenia i odrazy, wywołane wrażeniem nikczemnej dezercji ze stanowiska powierzonego kapitanowi i marynarzom statku”. Większość brytyjskich redakcji, które zabrały w tej sprawie głos, nie szczędziły podobnych słów potępienia. Wypadek ten stał się tematem debat w Singapore Legislative Assembly i był nawet przedmiotem interpelacji w Izbie Gmin. W Adenie przeprowadzono w tej sprawie śledztwo, a w Singapurze odbył się proces o wynagrodzenie za akcję ratowniczą porzuconego statku.

Członkowie Izby Morskiej w Adenie, przed którą stanęli we wrześniu 1880 r. kapitan Clark i jego pierwszy oficer, byli także surowi w ocenie ich postępku, ale w odróżnieniu od dziennikarzy, znaleźli okoliczności łagodzące. Jeden z ławników, oficer portu w Adenie W. K. Thyne oświadczył w swoim raporcie: „Jestem zdania, że gdyby na pokładzie nie było żony kapitana, nie porzuciłby on swego okrętu”. Wskazywano również na niewystarczającą ilość szalup ratunkowych. Mimo to, według sędziów nie umniejszyło to winy oficerów „Jeddah”, którzy powinni przede wszystkim zapobiec panice, a nie ją podsycać. W protokole spisanym po posiedzeniu Izby Morskiej ocena postępowania kapitana parowca była miażdżąca. Według jego autorów „kapitan Clark wykazał niewybaczalny brak zimnej krwi i zdrowego rozsądku, poza tym kierował się uczuciem, a nie poczuciem obowiązku, które jest dumą i chlubą każdego brytyjskiego kapitana. Zważywszy opisane wyżej okoliczności, Izba uważa, że kapitan winien jest poważnego wykroczenia, gdyż stał się pośrednio przyczyną śmierci drugiego oficera i dziesięciu krajowców (siedmiu członków załogi i trzech pasażerów), porzucił uszkodzony statek z blisko tysiącem osób na pokładzie, pozostawiając go własnemu losowi, podczas gdy dzięki zwykłej stanowczości połączonej z odrobiną taktu w stosunku do krajowców, z którymi nie po raz pierwszy miał do czynienia, mógł zyskać ich współpracę i wdzięczność, a właścicielom statku oszczędzić poważnych strat […]. Biorąc pod uwagę postępowanie kapitana Josepha Lucasa Clarka, Izba uważa za stosowne polecić zawieszenie jego dyplomu [kapitańskiego – PK] na przeciąg lat trzech. Decyzja ta wymaga zatwierdzenia przez gubernatora Bombaju”. Pierwszemu oficerowi „Jeddah” udzielono nagany. W powszechnym odczuciu opinii publicznej były to kary niewspółmierne do czynu. Najchętniej widziano by kapitana Clarka i jego oficerów w więzieniu, ale zarówno gubernator, jak i urzędnicy Ministerstwa Handlu zgodni byli, że z powodu braku świadków nie można ich postawić przed sądem.

Prawdziwe oblicze lorda Jima

Znamienne, że Izba w swym śledztwie oceniła, iż pielgrzymi wcale nie mieli morderczych zamiarów wobec oficerów i żony kapitana. Jednoznacznie stwierdzono, że byli zdeterminowani, by nie dopuścić do opuszczenia ich przez jedyne osoby, które były zdolne im pomóc w tej ekstremalnej sytuacji. „Zdaniem Izby – pisano w protokole – jest więcej niż prawdopodobne, że kapitana wprowadzono w błąd informacją o rzeczywistych zamiarach pielgrzymów, ale sam jest sobie winien, że nie zbadał dokładnie tych zamiarów lub nie zaczekał na bardziej oczywisty ich przejaw”. Sędziowie jednoznacznie wskazali na demiurga, który pokierował czynami kapitana – był nim Augustine Podmore Williams, pierwszy oficer „Jeddah”. Według Izby „jego rola nie ograniczała się do wspomagania i podjudzania kapitana do porzucenia statku. Izba uważa, iż istniało prawdopodobieństwo, że gdyby nie natarczywe i nielicujące z godnością marynarza zachowanie p. Williamsa kapitan spełniłby swój obowiązek, pozostając na statku”. Wypomniano mu również, że kiedy łodzie odbiły od porzuconego okrętu, strzelił dwa razy z pistoletu w kierunku złorzeczących im pasażerów. Jednak z powodu tego, że jako ostatni opuścił statek – ponoć wyrzucony za burtę przez rozgniewanych pielgrzymów, sąd nie odebrał mu dokumentów oficerskich, a jedynie udzielił nagany. Na plus zapisano mu również to, że jako jedyny oficer „Jeddah” prócz kapitana Clarka, nie unikał stawienia się zarówno przed Izbą Morską w Adenie, jak i przed sądem w Singapurze. Zwłaszcza to drugie było aktem odwagi, zważywszy na ostracyzm, a wręcz nienawiść, jaką pałali mieszkańcy miasta do „tchórzy i łotrów” z „Jeddah”. Zagadką też pozostało dla sędziów, jak ten młodszy wiekiem (Williams w chwili katastrofy miał 28 lat) i rangą mężczyzna mógł wywrzeć tak duży wpływ na starszego i doświadczonego wilka morskiego, jakim był kapitan Clark.

Joseph Conrad, ilustracja: Tomek Bohajedyn
Joseph Conrad, ilustracja: Tomek Bohajedyn

Conrad, podobnie jak inni ludzie morza, z zainteresowaniem śledził dochodzenie w sprawie katastrofy „Jeddah” i tak mocno zafrapowała go postać Williamsa, że właściwie „jeden do jeden” przeniósł go na karty swej powieści. Jego Jim, podobnie jak Williams, był potężnie zbudowanym synem anglikańskiego pastora, który po wypadku z „Jeddah” pracował w Singapurze jako akwizytor dostawcy okrętowego. Rozbieżnością jest tutaj jedynie kres życia. W odróżnieniu od tragicznego końca Jima Williams swą ciężką pracą dorobił się dużego majątku i odbudował swą zrujnowaną na morzu reputację w portach Oceanu Indyjskiego. Kapitan Clark jeszcze przed zakończeniem trzyletniego zakazu dowodzenia statkami powrócił do Singapuru i zawodu. Parowiec „Jeddah” po gruntownym remoncie został sprzedany i jako „Diamond” nadal przewoził pielgrzymów, aż do 1894 r., kiedy został sprzedany Japończykom.

Joseph Conrad w przedmowie do powieści napisał, że „epizod ze statkiem wiozącym pielgrzymów jest dobrym punktem wyjścia do swobodnej, rozległej opowieści; że przy tym wypadek tego rodzaju mógłby z całym prawdopodobieństwem na całe życie zaważyć na «poczuciu istnienia» prostego i głęboko czującego człowieka”. Nasuwa się myśl, że i katastrofa „Jeddah” powinna być przestrogą dla tych, którzy zapominają lub wzruszają jedynie ramionami na wieść o zatopionych statkach, tratwach czy łodziach z imigrantami starającymi się dotrzeć z piekła do lepszego świata. Czy nasza nieufność nie czyni ich losu jeszcze bardziej tragicznym, tak jak nieufność Clarka i Williamsa do pielgrzymów doprowadziła do paniki i tragedii na dowodzonym przez nich statku. Zostali jednak pociągnięci do odpowiedzialności. A czy my rozliczymy naszych kapitanów?

 

Czytaj również:

Nieśmiertelny Latający Holender
i
"Latający Holender", 1860 r., Charles Temple Dix; źródło: WikiArt (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Nieśmiertelny Latający Holender

Adam Węgłowski

Tragiczne w skutkach spotkanie z morskim monstrum, którego nie było, opisywały przez wieki setki żeglarzy. Strach się bać!

„Nocą widziałem raz przepływający wielki okręt z rozpiętymi, krwawymi żaglami, podobny do mrocznego olbrzyma w szerokim szkarłatnym płaszczu. Byłże to Latający Holender?” – pisał w XIX w. niemiecki poeta Heinrich Heine. Mniej romantyczne mniemanie o złowrogim morskim upiorze mieli ludzie morza. Marynarze przez wieki przekazywali sobie mrożące krew w żyłach opowieści. Oto statek widmo wypatrzyła na morzu załoga klipera „Texada” opływającego przylądek Horn. Efekt? Na pokładzie wybucha panika. Niebawem kilku marynarzy woda zmywa z pokładu, potem jeden zabija się, spadając z masztu, przerażony kapitan popełnia samobójstwo, a reszta załogi zapada na żółtą febrę. Ani chybi, klątwa! Cóż z tego, że samo istnienie „Texady” nie jest pewne…

Czytaj dalej