Klątwa Sydonii Klątwa Sydonii
i
ilustracja: Katarzyna Korzeniecka
Wiedza i niewiedza

Klątwa Sydonii

Adam Węgłowski
Czyta się 3 minuty

Pisząc o „polskich” czarownicach, nie można ograniczyć się tylko do wydarzeń z ziem Rzeczypospolitej w XVI–XVIII stuleciu. Warto pochylić się także nad wydarzeniami, które miały miejsce na terenach poza jej granicami, lecz dziś należącymi do państwa polskiego. Dobrym przykładem jest przypadek Sydonii von Borck ze Szczecina.

Panna i książę

Rodzina Borków służyła w średniowieczu książętom pomorskim. Zapewne miała słowiańskie korzenie i – co jeszcze bardziej zbliża ją do Polski – często toczyła pograniczne boje z Krzyżakami. Najlepszym przykładem Maćko Bork (Matzko von Borck), rycerz rozbójnik z przełomu XIV i XV w., który mocno zalazł za skórę rycerzom zakonnym. Właśnie ów awanturnik był pradziadkiem Sydonii.

Urodziła się około roku 1548 w rodowym zamku w Strzmielach. Rodzice, chcąc zadbać o jej przyszłość, wysłali dziewczynę na dwór książęcy do Wołogoszczy. Do pięknej rezydencji dynastii Gryfitów. Tam Sydonia została dwórką księżnej. Na swoje nieszczęście! Piękną dziewczynę połączył bowiem romans z jednym z Gryfitów. Z młodym księciem Ernestem Ludwikiem, zwanym Pięknym – czyli z następcą tronu. „Trochę marzyciel i melancholik, obdarzony pięknym głosem i grający na lutni, podbił serce pięknej Sydonii – pisał prof. Zygmunt Boras. – A kiedy w porywie swych młodzieńczych uczuć obiecał dumnej szlachciance małżeństwo, zupełnie zniewolił ją ku sobie”. Lecz ten mezalians nie miał przyszłości. Rodzina wybiła go Ernestowi z głowy (ostatecznie ożenił się z równą sobie stanem księżniczką brunszwicką), natomiast pannę von Borck odprawiono. Odchodząc, w gniewie zapowiedziała Gryfitom, że nie minie pół wieku, a wymrą bezpotomnie. Te nieostrożne słowa miały zaważyć na jej losie.

Wiedźma z klasztoru

Sydonia nie miała gdzie się podziać. W podupadłych Strzmielach nie była w stanie żyć, bo wykłócała się z bratem, który położył rękę na rodzinnym majątku, a jej zostawił tylko ochłapy. W tej sytuacji szlachcianka błąkała się po różnych miejscowościach na Pomorzu, z każdym rokiem coraz bardziej zgorzkniała. Traciła pieniądze i domy (dwa razy strawił je pożar), a z kolejnych narzeczeństw nic nie wychodziło…

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Mijały lata, aż wreszcie w wieku 56 lat zmęczona Sydonia wstąpiła do klasztoru Cysterek w Marianowie. Miała tam zajmować się panienkami z dobrych domów – takimi jak ona sama, kiedyś dawno temu. Może właśnie te wspomnienia spowodowały, że stała się zgryźliwa i kłótliwa. Straciła przyjaciół, a że na dodatek zdradzała zainteresowanie zielarstwem, wystawiła się na atak…

Kiedy kolejni Gryfici zaczęli umierać jak muchy – najpierw Ernest Ludwika (1592), potem Jan Fryderyk (1600), Barnim X (1603), Kazimierz VII (1605), Bogusław XIII (1606) – ktoś w końcu przypomniał sobie o przepowiedni młodej dwórki. Przepowiedni, a może raczej klątwie! Zaczęły krążyć plotki, że zamiast modlitwą Sydonia zajmuje się w klasztorze czarami. Każdy trup wśród jej licznych nieprzyjaciół stawał się od razu podejrzany. Wreszcie w 1612 r. kobietę oskarżono o czary.

Nieśmiertelna legenda

Sydonii na moment udało się wyjść z tego cało. Jednak po rychłej śmierci kolejnych Gryfitów – Jerzego III w 1617 oraz Filipa II w 1618 r. – jej los został przypieczętowany. Nowy książę, Franciszek, postanowił doprowadzić sprawę rzekomej wiedźmy do końca. Sydonia trafiła do więzienia w Grabowie. Gdy nie chciała przyznać się do winy, wzięto ją na tortury. Odpowiednio obciążające zeznania złożyli też „świadkowie” oraz inna „czarownica”. 

Starowina nie miała już siły się bronić. „Pozwólcie mi już umrzeć. Niczego bardziej nie pragnę niż śmierci” – stwierdziła Sydonia, przyznając się ostatecznie do winy. W zamian za to oraz w uznaniu jej szlachetnego pochodzenia została skazana nie na stos, lecz na ścięcie toporem. Późnym latem 1620 r. wyrok wykonano w okolicach szczecińskiej Bramy Młyńskiej. Potem zwłoki Sydonii spalono, a popioły rozrzucono.

Parę miesięcy później zmarł książę Franciszek. W 1637 r. zaś – ostatni władca Pomorza Zachodniego z dynastii Gryfitów, Bogusław XIV. Nic więc dziwnego, że wiara w nadprzyrodzoną moc Sydonii oraz w klątwę, której nie odwróciła nawet śmierć „czarownicy”, trwa. Przynajmniej w legendzie. Pewnie kompleksowe badania szczątków Gryfitów wykazałyby, na co naprawdę umierali. Póki co, nauka przegrywa z Sydonią.

ilustracja: Katarzyna Korzeniecka
ilustracja: Katarzyna Korzeniecka

 

Czytaj również:

Na tropie wszetecznic z Kalisza Na tropie wszetecznic z Kalisza
i
ilustracja: Katarzyna Korzeniecka
Wiedza i niewiedza

Na tropie wszetecznic z Kalisza

Adam Węgłowski

Do Rzeczypospolitej „polowania na czarownice” dotarły w XVI w. zza zachodniej granicy, z Cesarstwa. Na pierwszy ogień poddały się temu szaleństwu najbliższe polskie miasta mające sporo mieszczan pochodzenia niemieckiego lub po prostu intensywnie handlujące z Niemcami. Czyli Wielkopolska! Poza Poznaniem, pod którym rozpalono pierwszy w Polsce stos dla czarownicy w 1511 r., wyjątkowo dużo działo się w tej materii w Kaliszu. I wystarczy przyjrzeć się kaliskim procesom czarownic, by stwierdzić, że były niemal kopiami niemieckich.

Diabelskie odbicie

Zaczęło się w 1580 r. Przed kaliskim sądem stanęły wówczas Zofia z Łękna i Barbara z Radomia. Początkowo nikt nie brał ich za czarownice i nie zamierzał palić. Zatrzymane bowiem zostały jako złodziejki z targowiska. Pechowo jednak Barbara miała przy sobie podejrzane zioła, zdaniem sądu mogące wskazywać na praktyki czarnoksięskie. Na dodatek okazało się, że parała się też prostytucją – a kobiety lekkich obyczajów podejrzewano np. o stosowanie magicznych miłosnych napojów i preparatów do usuwania ciąży. Atmosfera wokół oskarżonej się zagęściła. „Czasami do procesu czarownic dochodziło zupełnie przypadkowo. Oskarżona zupełnie o co innego kobieta wzięta została na tortury i tam plotła różnego rodzaju głupstwa, które pozwoliły sędziom lub katowi nabrać przekonania, że pozostaje ona w stosunkach z diabłem – wyjaśniał ten mechanizm historyk prof. Bohdan Baranowski w książce Procesy czarownic w Polsce w XVII i XVIII wieku. – Od tej chwili śledztwo przybierało zupełnie inny charakter i na dalszych torturach największy nacisk kładziono na zbadanie, czy w rzeczywistości jest ona czarownicą. Naturalnie na mękach przyznawała się ona do wszystkiego i kończyła na stosie. Tak więc wędrowna prostytutka, posądzona początkowo o kradzież, zaawansowała w oczach sędziów na diabelską kochanicę”.

Czytaj dalej