Lęk o lęk Lęk o lęk
i
zdjęcie: dzięki uprzejmości prof. Leszka Koczanowicza oraz Uniwersytetu SWPS
Wiedza i niewiedza

Lęk o lęk

Aleksandra Pezda
Czyta się 15 minut

Jako dzieci boimy się zasnąć przy zgaszonym świetle. Jako dorośli również miewamy problemy z zasypianiem, choć przeraża nas raczej perspektywa utraty pracy niż myśl, że pod łóżkiem może czaić się potwór. Skąd w nas ten ciągły niepokój? Jakie nowe obawy wzbudziła w nas pandemia? O różnych obliczach lęku ­z prof. Leszkiem Koczanowiczem rozmawia Aleksandra Pezda.

Książkę Lęk i olśnienie z esejami prof. Leszka Koczanowicza zdobywałam podczas trzeciej fali pandemii, kiedy zaczęły obowiązywać bardziej lub mniej sensowne obostrzenia. Wśród powszechnego lęku chciałam poczytać o lęku. I nie mogłam. Warszawskie czytelnie zamknięto. W jednej skanowali zamówione materiały, ale tylko po 50 stron, przez co dostałam ucięty w połowie rozdział. O następny mogłam poprosić dopiero po upływie 24 godzin. W drugiej dzielnicy zdecydowali się wypożyczać zbiory. Brakowało mi jednak karty, a wydawanie nowych zablokowano, żeby ograniczyć bezpośredni kontakt między ludźmi. Kierowniczka tej czytelni wspaniałomyślnie wyniosła mi książkę przed gmach.

Na murku, nad ruchliwą ulicą, przesuwała ostrożnie w moim kierunku formularz wpisowy – w dwumetrowej, usankcjonowanej prawem, odległości. Tuż po tym, jak okazałam jej mój dowód osobisty, również z dystansu. Wreszcie mogłam czytać. Dowiedziałam się, że jednym z głównych rysów naszej epoki jest lęk i że ma on wiele zaskakujących odsłon. Wśród nich jest codzienność. Nieznośna, bo choć powinna być powtarzalna i stabilna, by dawać poczucie bezpieczeństwa, z tego samego powodu niezmiernie nas nudzi. Próbujemy więc z niej się wyrwać, ale ciągle wracamy, aby nuda i stabilizacja pomogły nam znowu zamaskować lęk.

Lęk wyparty i niewidoczny, choć powszechny, przenikający tylko czasem – w chwilach kryzysu – przez szczeliny egzystencji. Pandemia jest jedną z takich szczelin. Dzięki niej możemy zajrzeć w głąb siebie, coś zrozumieć, dostąpić gnozy. By wrócić po raz kolejny na utarte tory. A może tym razem nie wrócimy już do tego, co było? Może pandemia wieszczy koniec naszej epoki? Jeśli tak, to na dobre czy na złe? Chyba że nasze oczekiwanie na fin de siècle, na wielką zmianę jest złudzeniem. Przecież koniec naszej epoki zapowiadano już przy jej narodzinach, a dziś wiemy, że przepowiednie upadku i radykalnej zmiany to tylko kolejny sposób na wyrażenie lęku i jednocześnie próba jego stłumienia.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj


Aleksandra Pezda: Nie dziwi Pana, jak lęk sparaliżował nam życie?

Leszek Koczanowicz: O tym pisałem w Lęku i olśnieniu, choć gdy pracowałem nad tą książką, nie wiedziałem jeszcze o istnieniu COVID-19. Rzeczywistość dopisała mi jednak trafną, niestety, puentę – pandemię i związane z nią ograniczenia. Dziś widzę, że sytuacja spowodowana wybuchem nowej choroby jest jeszcze bardziej lękotwórcza niż podczas wcześniejszych pandemii. Tamte rozgrywały się w spektakularny sposób: ludzie umierali na ulicach, na oczach wszystkich; śmierć – wydawało się – była na wyciągnięcie ręki. Teraz wszystko wygląda inaczej. Niby wiemy o tej chorobie bardzo dużo, bo publicznie, w mediach ciągle ją analizujemy. Nie widzimy jednak, co się dzieje w szpitalach, odbieramy tylko zapośredniczone relacje. A kiedy wiele rozgrywa się w ukryciu, nasz lęk rośnie. W sprzyjających okolicznościach ci, którzy mogą sobie pozwolić na niewychodzenie z domu i np. pracę zdalną, mogą pandemię postrzegać jako coś nierealnego. Dlatego wielu mówi, że koronawirusa nie ma albo nie jest on aż tak groźny.

To by znaczyło coś przeciwnego, niż Pan udowadnia w książce: że ludzie jednak się nie boją.

Pacjent u terapeuty też zgłasza tylko objawy: „Nie śpię w nocy, trzęsą mi się ręce” – mówi. Terapeuta jednak od razu rozpozna, że tego człowieka dręczy lęk. Lęk jest w naszej kulturze tak powszechny, że go nie zauważamy. Nie znaczy to jednak, że go nie ma i że go nie odczuwamy. Lęk odbija się w naszych zachowaniach wobec pandemii, ale też m.in. w podejściu do kryzysu klimatycznego. Wielu kryzysowi zaprzecza. Dlaczego? W pierwszym, drugim, trzecim i kolejnych artykułach czytają: „Świat się kończy!”. Po czym wychodzą z domu i widzą: słonko świeci, drzewa się zielenią. Jak gdyby nigdy nic. Ten rozdźwięk między potocznym doświadczeniem a prognozami naukowców prowadzi do niepewności, która z kolei rodzi niepokój. Na niepokój reagujemy albo nadmiarowo i neurotycznie – irytacją i złością, jak wtedy, gdy miała pani kłopot z wypożyczeniem książki, w cięższych zaś przypadkach: nerwicą, stanami lękowymi i depresją – albo stosujemy wyparcie. Ten drugi mechanizm sprawia, że kolejni ludzie zasilają szeregi antypandemistów i antyszczepionkowców lub dołączają do grona tych, którzy nie wierzą w kryzys klimatyczny, bo nie widzieli na własne oczy topniejącego lodowca.

Jaki lęk kryje się za teoriami spiskowymi antypandemistów?

Rozpaczliwa próba nadania sensu. Psychoanalitycy nazywają to racjonalizacją. Mamy spisek – mamy sens. I nie musimy się już bać. Powiem za Slavojem Žižkiem, że jest w nas tendencja, aby ulegać tej pokusie – pokusie znaczenia. O wypadkach, chorobach czy śmierci nie lubimy myśleć jako o czymś przypadkowym. Samolot uderzył w ziemię przy złej pogodzie? Niemożliwe, to musiał być spisek! Albo mówimy: „Zginął w wypadku, co za bezsensowna śmierć”. Tak jakby czyjakolwiek śmierć mogła mieć sens. Ten mechanizm ujawnił się naturalnie również podczas pandemii. Nie wiadomo, skąd się wziął nowy wirus ani kiedy zniknie; pojawiają się pytania, na które trudno znaleźć odpowiedź – i już rodzi się lęk. Odruchowo próbujemy go stłumić, myślimy więc: „To nie może być przypadek, to się musiało wydarzyć z jakiegoś powodu. A może wyniknie z tego coś dobrego?”.

Mieliśmy takie nadzieje, zwłaszcza na początku pandemii. Wielu ufało, że nastanie czas empatii i głębszej międzyludzkiej solidarności.

Dobrze pokazuje to sztuka Friedricha Dürrenmatta Akcja „Wega”. W pozaziemskiej kolonii karnej panują tak ciężkie warunki, że wykształca się tam radykalnie solidarne społeczeństwo. Na Ziemi z kolei trwa rywalizacja między mocarstwami – dramat powstał bowiem w czasach zimnej wojny. Obie strony konfliktu zamierzają przejąć planetę Wega, ale nowe społeczeństwo nie chce przystąpić do żadnej ze stron. Mocarstwa wolą więc tę planetę zgładzić, niż pozwolić na jej niezależność. Opowiadam o tym ze względu na modelową sytuację wymuszonej solidarności. Na początku pandemii zadałem sobie pytanie, czy nie zaistnieje u nas podobna sytuacja jak na planecie Wega. Szybko zrozumiałem, że niekoniecznie, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto na kryzysie skorzysta albo kryzysowi zaprzeczy. I rzeczywiście – globalna międzyludzka solidarność się nie zawiązała. My tylko po raz kolejny szukaliśmy sensu tam, gdzie go nie było.

TOPOR – rysunek z archiwum, nr 2659/1996 r.

Często ulegamy podobnym złudzeniom?

Często, można powiedzieć: za każdym razem, przy każdym kryzysie. Choć tak naprawdę chodzi tylko o to, aby stłumić lęk. Dlatego warto sobie powiedzieć, że pandemia nie zmienia naszego życia, a tylko jak w soczewce pokazuje jego niedoskonałości. Wzmacnia tendencje, które już istniały; zmusza nas do tego, byśmy się z nimi konfrontowali. Gdzie są granice ingerencji państwa w wolność jednostki? Czy można zmusić obywatela do szczepień? Jak bardzo władze mogą ingerować w biologię ludzi? Jakiej władzy chcemy w kryzysie – silnej i autorytarnej czy nastawionej na demokratyczny dialog? To są znane pytania, które jedynie przybrały na sile i pokazały swoją aktualność. Pandemia zwielokrotniła nasze lęki i przybliżyła nas do granicy tego, co już znamy. Stoimy na krawędzi, jakaś zmiana na pewno nastąpi. Ale czy na lepsze? Niekoniecznie. Nic nie jest przesądzone. Za następnym zakrętem może czeka nas coś pozytywnego, ale równie dobrze może to być kolejna katastrofa.

Czy za nasze dzisiejsze lęki odpowiada nadal oświeceniowe rozstanie człowieka z Bogiem?

Od rewolucji francuskiej poruszamy się w tym samym, zakładającym prymat rozumu paradygmacie, który określamy jako nowoczesność. Nawet jeśli bliższy nam okres nazwalibyśmy za Ulrichem Beckiem, Anthonym Giddensem i Scottem Lashem „późną nowoczesnością” albo – za Zygmuntem Baumanem – „płynną nowoczesnością”, nadal osią sporu będzie nasycona lękiem relacja między jednostką a wspólnotą, między wolnością a zależnością. Stąd właś­nie płynie lęk, o który pani pyta.

Jak mówią egzystencjaliści: „Niezależnie od sytuacji jesteśmy wolni”. Na dobre i na złe. Ta wolność człowieka i jego autonomia – w oświeceniowym myśleniu od Boga i od wspólnoty – generują lęk. Stałe konfrontowanie się z faktem, że sami, wręcz samotni stajemy wobec własnego losu, musi być przecież trudne i bolesne.

Immanuel Kant, formułując definicję oświecenia, uznał, że ludzkość wkroczyła w etap dojrzałości. Ta zaś nieodłącznie wiąże się z lękiem, czego filozof już nie powiedział, ale zrobili to za niego inni. Dlaczego dzieciństwo budzi w nas pozytywne emocje? Ponieważ o wielu sprawach ktoś decyduje za nas. Dojrzałości boimy się, bo wraz z nią spada na nas odpowiedzialność za własne życie.

Czy od tego lęku dałoby się uciec?

Raczej nie i nie sądzę, by to był dobry cel. Lęk nowoczesności nie jest dla mnie wyłącznie negatywnym zjawiskiem. Nie wyczekuję powrotu „starego porządku”, który wyzwoliłby nas z chaosu nowoczesności. Lęk, o którym rozmawiamy, uważam za mobilizujący. Sprawia on, że musimy stanąć na własnych nogach, otwiera – powiem to metaforycznie – pewne szczeliny egzystencjalne, przez które możemy zobaczyć, jacy naprawdę jesteśmy. Pandemia stanowi jedną z takich szczelin.

Kolejną widzi Pan w demokracji. Z jakiego powodu?

Moją ulubioną definicję demokracji sformułował francuski filozof Claude Lefort. Zauważył mianowicie, że demokracja jako system budowana jest wokół pustej przestrzeni. W centrum nie ma nic. Wszystkie reguły życia społecznego – prawo, edukację, system opieki nad słabszymi i system wyborczy – musimy dopiero wymyślić. Mówimy na przykład, że w demokracji rządzi lud. Ale najpierw musimy zdefiniować, co znaczy ów lud: kogo widzimy w jego szeregach, a kogo nie; kto ma prawa wyborcze i w jaki sposób wybiera się władze, i wreszcie – kto tę władzę w imieniu ludu dzierży. To jest bardzo trudne. Lefort co prawda nie używa pojęcia lęku, ale jeśli rozumieć demokrację tak, jak on proponuje, to by znaczyło, że z założenia jest lękotwórcza. Nie ma możliwości, aby nie generowała lęku rzeczywistość, w której nic nie zostało z góry narzucone, a wszystko trzeba wymyślić i uzgodnić. Co więcej, my to sobie skomplikowaliśmy jeszcze bardziej. Aby włączyć jak najwięcej grup w proces demokratyzacji, wypracowaliśmy tak złożone procedury, że przeciętny człowiek nie jest już w stanie ich zrozumieć.

Stąd sukces populizmów: że upraszczają rzeczywistość?

Populizm daje łatwe i proste odpowiedzi, kompatybilne z pojemnością „pamięci operacyjnej” mózgu przeciętnego człowieka. W przeciwieństwie do skomplikowanego, demokratycznego systemu, w jakim funkcjonujemy. Z tego powodu kanadyjski badacz Shawn Rosenberg wieszczy upadek demokracji zachodniej. Jego zdaniem już padliśmy ofiarą własnego sukcesu. Ilu z nas potrafi równie dobrze orientować się w systemach podatkowych, co w sytua­cji międzynarodowej, polityce wewnętrznej, edukacji, służbie zdrowia oraz związanych z nimi procedurach prawnych? A to przecież tylko część rzeczywistości, której kierunki rozwoju musimy wybierać. Bez tak rozległej wiedzy żaden człowiek nie oceni realnie propozycji jakiejkolwiek partii czy jej kandydatów. Wiemy zatem, że aby ogół społeczeństwa był w stanie podejmować świadome decyzje wyborcze, przeciętny człowiek musiałby ogarnąć więcej, niż może przyswoić jego mózg.

Jakie z tego wyjście?

Musimy znaleźć nowe narzędzia orientacji w świecie i nowe narzędzia kontroli. Albo wrócimy do prostych struktur plemiennych czy ulegniemy populizmom. Taki odwrót od zdobyczy demokracji zawsze jest możliwy. Ja jednak wierzę w ludzką kreatywność i mobilizację – skutecznie uruchomiła nowoczesność, co pozwala wierzyć, że się nie cofniemy, a raczej wypracujemy jakieś nowe formy.

Przepowiada Pan przyszłość? Prognozowanie według Pana również opiera się na lęku.

Staram się nie brać w tym udziału, przepowiadanie przyszłości to diabelska sztuczka, jak mówię żartobliwie kolegom, którzy zajmują się foresightem.

Jasnowidzenie jest drugą stroną lęku, najbardziej oczywistym i dramatycznym sposobem jego redukcji. Jeśli przewidzimy coś, co ma się wydarzyć – nawet katastrofę – wówczas wydaje się nam, że sobie z nią poradzimy. Wiemy, co się stanie, nadajemy temu sens i już się nie boimy. Znowu działa mechanizm wyparcia. Czemu wyparcie jest tak popularne dzisiaj, na tym etapie nowoczesności? Stoi za tym przeczucie terminalnej fazy naszej epoki. Georg­ Wilhelm Friedrich Hegel już na początku nowoczes­ności ogłosił, że nastał koniec historii i że nie ma się już czego bać. Państwo pruskie pod rządami prawa stanowi najdoskonalsze rozwiązanie, czerpmy więc przyjemność z tego, że żyjemy w czasach, kiedy wszystko zostało poukładane i wszystko potrafimy już przewidzieć. Ale później – ni stąd, ni zowąd – na ulicach Norymbergi pojawił się tajemniczy Kaspar Hauser. Sierota bez tożsamości. Kolejny znak, że lęk przedostaje się przez szczelinę i ukazuje prawdę o naszej rzeczywistości. Hauser powraca w różnych reinkarnacjach artystycznych i naukowych, jest kontrapunktem „jasnowidzenia” jako sposobu na opanowanie przyszłości. Jego postać przypomina o tym, że nie tylko przyszłość, ale nawet przeszłość mogą pozostać dla nas niezbadaną, niewyjaśnioną tajemnicą. Nie możemy więc liczyć na to, że poznamy, co się jeszcze wydarzy. Możemy jedynie kolekcjonować znaki i przeczucia, że zbliżamy się do końca epoki.

Jakie znaki końca epoki Pan kolekcjonuje?

Zwielokrotniony lęk w jego wielu starych i nowych odsłonach, np. lęk intymności. Odkąd zauważyłem w hotelach trend, aby w pokojach dla par montować przezroczyste toalety, zacząłem wątpić, czy sformułowanie „postintymność” jest na pewno aktualne. Tak jak wcześniej spychaliśmy intymność i seks do sfery tabu, tak teraz działamy według zasady: im więcej pokażesz, tym lepiej. W mediach społecznoś­ciowych piszemy o sobie wszystko – im więcej wyjawimy, tym bardziej istniejemy. Przeszliśmy z jednego bieguna na drugi, z totalnego ukrywania w totalne ujawnianie. Mimo to nadal poruszamy się w obrębie tego samego lęku. Tu zwrócę uwagę, że protoplastą wspomnianego kierunku – narcystycznego mówienia wszystkiego o sobie – był Jean-Jacques Rousseau. W XVIII w., długo przed epoką Facebooka, blogów i InstaStory, głosił ideę życia w modelu spowiedzi publicznej. „Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury, a tym człowiekiem będę ja. Ja sam” – pisał w słynnych Wyznaniach. Dziś nikogo już nie dziwi instytucja celebryty, wielu odkrywa intymne prawdy o sobie, Internet to zdemokratyzował, upowszechnił i błyskawicznie osadził w kulturze.

Postintymność to lęk przed czym?

Przed naturą, oczywiście. Lęk wywodzi się stąd, że mamy ograniczony wpływ na nasz organizm. Nie do końca nim sterujemy – chorujemy, starzejemy się, wreszcie umieramy i niewiele udaje nam się z tym zrobić. Wszystko więc, co funkcjonuje między kulturą a naturą, staramy się na wszelkie sposoby oswoić. Próbujemy naturę okiełznać, a świadomość, że to na razie nie jest możliwe, wypieramy, jak tylko się da. Budujemy w tym celu różne konstrukty, na tym na przykład zasadza się przekonanie o wyższości człowieka nad zwierzęciem – łatwiej nam myśleć, że zwierzęta mają „jedynie” ciało, a my, ludzie, jesteśmy jeszcze obdarzeni duszą, niż ustawić się w jednym szeregu ze światem zwierzęcym. Ten sam lęk zauważymy w podejściu do seksu, śmierci czy w nawykach jedzeniowych. Dorobiliśmy się na tym tle nawet nowego zaburzenia – ortoreksji, która polega na obsesyjnej, patologicznej dbałości o zdrowe żywienie.

Z drugiej strony odczuwamy lęk przed wytworami kultury, takimi jak sztuczna inteligencja. Boimy się, że nas zastąpi?

Nie, to byłby banał. Nie chodzi o prosty strach, że roboty się zbuntują i nas wykończą. To raczej lęk przed tym, że przestaniemy nad nimi panować i pogubimy się w zaprojektowanej za ich pomocą rzeczywistości. Już to obserwujemy, gdy algorytmy samodzielnie tworzą nowe algorytmy, a człowiek nie musi brać w tym udziału. Teraz boty z różnych krajów walczą między sobą o pierwszeństwo w formułowaniu haseł w Wikipedii. Kiedy przeczytałem o tym w „New York Timesie”, uderzyło mnie, że to już, że tak szybko do tego doszło. O ile więc zgadzam się z opinią, że sztuczna inteligencja nigdy całkowicie nie zastąpi ludzkiej, to spodziewam się, że może przed nami otworzyć obszary, w których będziemy bardzo zagubieni.

W jaki sposób postać Sherlocka Holmesa wiąże się z lękiem kulturowym? Pisze Pan o tym, ale nie chodzi chyba o prosty strach przed zbrodnią?

Skorzystałem ze spostrzeżenia brytyjskiego socjologa i kulturoznawcy Bena Highmore’a, który badał popularność powieści kryminalnych. Otóż jednym ze sposobów redukcji lęku, jaki wymyśliła nasza epoka, jest codzienność. Oczywiście codzienność istnieje od zawsze, tyle że wcześniej poświęcaliśmy całe dnie na wykonywanie konkretnych prac, na przykład w polu, a „prawdziwe” życie toczyło się gdzie indziej – w sferze sacrum. Pogardzaliśmy więc codziennością. Dopiero nowoczes­ność wysunęła ją na piedestał. Dlaczego? Bo powtarzalność, reguły i przewidywalność to znakomite narzędzia do redukcji lęku. Podam przykład z literatury – bohater Czarodziejskiej góry, Hans Castorp, każdego dnia siada w fotelu i zapala ulubione cygaro marki Maria Mancini. Jest to jego oaza spokoju i zarazem autodeklaracja: „Jest mi dobrze, niczego się nie boję”. Podobną funkcję spełnia dla mnie filiżanka kawy, którą wypijam co rano na śniadanie, w określonych i powtarzalnych okolicznoś­ciach. Taki rytuał z jednej strony redukuje lęk, a z drugiej – pobudza do zmiany.

Dlatego że nudzi?

Właśnie! Nuda jest plagą codzienności, skąd­inąd upragnionej. Sherlock Holmes robi wiele, aby się z niej wyrwać: zażywa kokainę, gra na skrzypcach, a przede wszystkim prowadzi działalność detektywistyczną. Wszystko po to, aby przerwać tkankę codzienności i wprowadzić do swojego uporządkowanego świata element zaskoczenia. Kryminały pokazują właśnie takie przerwy w codzienności – sytuacje, w których ludzie muszą się konfrontować z lękiem. Zbrodnia, dopóki pozostaje niewyjaśniona, zaburza stały i dobrze znany rytm codzienności. Stąd kluczowa rola detektywa, który zbiera wskazówki, łapie złoczyńcę i przywraca zburzony przez zbrodnię ład. Zupełnie jak Sherlock Holmes, kiedy w końcu odkrywa, że tajemniczy stwór Baskerville’ów to zwykły pies, tyle że przybrany dla zmylenia tropu światełkami. Dzięki temu odkryciu w jednej chwili Holmes wraca do nudnej, ale bezpiecznej codzienności. A my wraz z nim.

Przypominam sobie też film Rubena Östlunda Force Majeure, polski tytuł: Turysta. Modelowa rodzina szwedzka przeżywa w Alpach chwile grozy, wywołane pozornym – jak się okazuje – zagrożeniem lawiną. Z przygody wychodzą bez szwanku, ale staje się ona dla nich podłożem do konfrontacji. Stają przed sobą bez dotychczasowych ról i masek, a kryzys jest na tyle poważny, że nie wiadomo, czy ta rodzina przetrwa wakacyjny wyjazd. W końcu wszystko wraca do normy, do owej „nudnej” codzienności, o której mówimy. Bohaterowie znowu przybiorą jakieś pozy oraz role i dotrwają w nich do kolejnych kryzysów. Przez chwilę jednak będą może bardziej prawdziwi i szczerzy.

Tak więc potrzebujemy niezwykłych wydarzeń, by wyrwać się z nudy i potwierdzić naszą autentyczność, ale równie mocno potrzebujemy codzienności, żeby stłumić nasze lęki.

Pandemia też wytrąci nas z rutyny tylko na moment?

Pandemia skumulowała lęk na tak dramatycznym poziomie, że niewątpliwie przybliży nas do zmiany – do końca naszej epoki. Podobnie jak kryzys klimatyczny, który prędzej czy później wymusi na nas radykalne przeobrażenia. Świadomość tego jest może nawet ważniejsza niż nasze ustosunkowanie się do tych zjawisk. Oczywiście nie przewidzimy dziś kierunku, w jakim dokonają się zmiany. Trudno sobie jednak wyobrazić, że zniknie nasz lęk i że jako ludzkość przestaniemy go odczuwać. Myślę, że pełna dojrzałość, rozumiana jako dojrzałe konfrontowanie się z losem w każdym momencie – zarówno na gruncie indywidualnym, jak i społecznym – nie jest i nigdy nie będzie możliwa. Będziemy nadal cieszyć się drobiazgami, które pozwolą nam zapomnieć o tym ciężarze i wypierać własne lęki.

zdjęcie: dzięki uprzejmości prof. Leszka Koczanowicza oraz Uniwersytetu SWPS
zdjęcie: dzięki uprzejmości prof. Leszka Koczanowicza oraz Uniwersytetu SWPS

Leszek Koczanowicz:

Kulturoznawca, filozof, politolog i psycholog. Na wrocławskim wydziale Uniwersytetu SWPS prowadzi zajęcia z filozofii, filozofii społecznej, historii oraz filozofii psychologii.

Czytaj również:

Słodka trwoga Słodka trwoga
i
rysunek z archiwum, nr 384/1952 r.
Edukacja

Słodka trwoga

Bartosz Janiszewski

Strach wywoływany za pomocą literatury dziecięcej działa jak szczepionka. Wzmacnia naszą konstrukcję psychiczną. Dzięki książkom dzieci uczą się, jak radzić sobie z tym uczuciem w dorosłym życiu – mówi prof. Grzegorz Leszczyński.

Prof. Grzegorz Leszczyński to kierownik Zakładu Literatury Popularnej, Dziecięcej i Młodzieżowej UW, dyrektor Centrum Języka Polskiego i Kultury Polskiej dla Cudzoziemców Polonicum. Kieruje studiami podyplomowymi „Literatura i książka dla dzieci i młodzieży wobec wyzwań nowoczesności”. W latach 1994–2000 pracował jako zastępca dyrektora Redakcji Dziecięcej w TVP. Opublikował wiele książek, m.in. Wielkie małe książki. Lektury dzieci. I nie tylko, Książka i młody czytelnik. Zbliżenia, oddalenia, dialogi (razem z Michałem Zającem), Książki pierwsze – książki ostatnie?, Bunt czytelników. Proza inicjacyjna netgeneracji czy Magiczna biblioteka. Zbójeckie księgi młodego wieku. Jest orędownikiem strasznych bajek i opowieści, przeciwnikiem ostrego cenzurowania starych baśni, ale też wielkim propagatorem czytania wśród dzieci. Nam opowiada, dlaczego strach jest pożyteczny, czego najbardziej boimy się w Buce z Doliny Muminków, i tłumaczy, dlaczego książki przerażają znacznie bardziej niż filmy i gry wideo.

Czytaj dalej